28 października 2009


Magda opisala droge z Medellinu do Bogoty, ja opowiem co bylo dalej.
W Bogocie juz wczesniej bylismy, wiec nie myslelismy o zwiedzaniu. Przede wszystkim: znalezc nowa matryce do netbooka i zaopatrzyc sie w czesci zapasowe, a przy okazji naciagnac lancuch w motorze bo juz klekocze.
To byl piatek, wiec wiadomo ze trzeba bylo liczyc sie z faktem, ze moze nam sie nie udac wykonac planu - sprowadzenie czesci na nastepny dzien oznaczaloby spedzenie weekendu w Bogocie. No to ruszylem po sniadanku w miasto. I tuz kolo centrum handlowego, w ktorym mialem probowac kupic nowy ekran, zatrzymali mnie panowie policjanci. Ja oczywiscie poddenerwowany, bo to nigdy nie wiadomo co im przyjdzie do glowy, przekazuje kolejne dokumenty, liczac ze nie spytaja o te ktorych nie mam, a tu zatrzymuje sie cywil ktory mowi ze mi pomoze, bo widzi ze nie stad jestem. Okazalo sie ze zostalem zatrzymany za brak chaleco - takiej odblaskowej kamizelki, ktora kazdy - kierowca czy pasazer motocykla musi miec na sobie. Na kamizelce napisane sa numery rejestracyjne motoru. Policjanci wiec wiedza ze jedzie wlasciciel, no i latwiej im go spisac. A kierowcy ciezarowek noca latwiej motocyklistow moga dostrzec. OK. No to mandacik 600 000 COP- czyli na nasze 900 zl. Tlumaczylem ze u nas w stanach nie mamy takich kamizelek ale policjanci byli stanowczy. Chaleco musi byc. No to kolega kolumbijczyk pozyczyl mi swoje chaleco i pojechalismy do sklepu z kamizelkami. Wybralem jakas prosta, no i druga taka sama dla Madziuli. Tylko te numery rejestracyjne. 17G1377 - teraz juz pamietam na pamiec. W sklepie stoi od razu maszyna do szycia i babeczka literka po literce wyszywa na kamizelce. Z dwoch stron, dwie kamizelki. 28 znakow. Troche to trwalo. No coz. Kolega wciaz ze mna byl wiec sobie milo gaworzylismy, popatrzylismy "pod maske" motoru, a na moje pytanie gdzie tu mozna lancuch naciagnac, kolega zakasal rekawy i przy pomocy moich narzedzi raz dwa trzy wykonal robote. Super. Kiedy wreszczie kamiezelki byly gotowe, a i nakleilem te same znaki na tyl mojego kasku a i zabezpieczylem dla madziuli zestawik, skierowalismy sie w strone supermarketu z matrycami. Kilka metrow i znow postoj konieczny. Jednak cos z tym lancuchem nie gra, klekocze jeszcze intensywniej niz wczesniej. Ale to zaden problem, bo kolega ma znajomego co prowadzi warsztat, tyle ze po drugiej stronie miasta. Na szczescie dwie przecznice dalej akurat zauwazylismy warsztat, m.in. Kawasaki, no to przystanelismy. Szybko sie okazalo, ze prawdziwa przyczyna skrzypienia bylo wnetrze tylnego kola - lozysko totalnie zdezelowane. No to kolejna godzinka czy dwie czekania - rekonstrukcja czesci, szukanie zamiennikow itd. Kolega, ktory pracowal w administracji hotelu, pozegnal sie i pojechal do pracy. Wreszcie: gotowe.
No to super. Pojechalem wreszcie do tego centrum. Akurat pierwszy zapytany pan mial dusze hindusa i sam co prawda matrycy nie mial, ale zadzwonil gdzie trzeba i szybko przylecial z tym co trzeba bylo. Nawet nie byl swiadom ze bedzie pasowac do naszego komputera - bo akurat netbookow Samsung w Kolumbii nie sprzedaje. Zalatwione. Motor jest, komputer jest. Dumny wrocilem do domu Andrew, skoczylismy z Madziula zjesc posilek i kupic przewodnik po Ekwadorze (dopiero tydzien temu sie kapnalem ze nazwa tego kraju nawiazuje do rownoleznika przez niego przechodzacego). No to tylko linka do sprzegla i klocki hamulcowe i mozemy jechac. Ale dzis za pozno. No to jutro z rana. No dobra.

W sobote sniadanko u Andrew, mile pozegnanie, tym razem chyba juz na dluzej.

O matko!! Ile klockow hamulcowych moze nie pasowac do naszego motocykla. Tylne nawet jakies kolumbijskie sie znalazly, za to za przednimi jezdzilismy w kolko po Bogocie, tracac przede wszystkim czas i nadzieje. Wreszcie skonczylo sie na tym, ze wlascicielka jednego ze sklepow objechala ze mna kilka innych, az wreszcie udalo sie kupic brazylijskie klocki u jakiegos pana, ktory kiedys handlowal klockami, a teraz ma sklep z kuchenkami i piekarnikami. Ach Ci niespieszni Kolumbijczycy. Zanim przeszlismy do klockow, musielismy obejrzec i pochwalic co najmniej 20 roznych modeli kuchenek. No ale klocki sa. To jedziemy.
Humory nie najlepsze, mielismy w planach dojechac do Parku Narodowego Los Nevados, polozonego na zachod od Bogoty. Po drugiej strony doliny Rio Magdalena. Tymczasem tkwimy w korku w Bogocie kolo poludnia, pogoda nadal beznadziejna. Co prawda juz nie pada, samochody jadace przed nami podbijaja wode kolami i wszystko na klate musimy przyjmowac. Madziula w sumie jak nalesnik miedzy mna a bagazami nawet sucha zostaje w tej sytuacji. Jak pisalismy wielokrotnie, Bogota polozona jest na plaskowyzu. 2500 m npm. No to musimy z niego zjechac. Krawedz na 2800, potem juz tylko droga w dol. W miejscu gdzie przekracza sie Rio Magdalena, w miejscowosci o motocyklowej nazwie Honda, jest sie juz tylko na wysokosci 400 m. Ale to nie takie proste, bo po drodze wielokrotnie przekracza sie lanuchy gor. Brzydka pogode zostawilsmy na plaskowyzu i zrobil sie piekny dzien. I im blizej Hondy, tym cieplej i parniej. W koncu osiagamy taka temperature, przy ktorej jazda ponizej pewnej predkosci jest malo komforotwa w naszych strojach. Ale ogolnie fajnie sie jedzie. Piekne widoki, krete drogi, ciezarowki sunace 15 km/h w gore i 13 km/h w dol nie zatrzymujace nas na dlugo. Pieknie. Ale wszystko co piekne szybko sie konczy.
Zjezdamy z gory, do Hondy juz tylko z 18 km, kawalek prostej wiec chcemy przyspieszyc, a nie tylko silnikiem hamowac. A tu sie dlawimy, jakby benzyny nie bylo. Nizsze biegi, a tu zero reakcji, cos silnik nie chce zaskoczyc. A przed chwila tankowalismy. Zatrzymjemy sie. Zagladamy. Ale co my tu mozemy zobaczyc. Zaden kabelek sie nie odczepil, zeby go mozna latwo na nowo przylaczyc. Hmm. No to potrzebujemy mechanika. Akurat w zatoczce kolo zmienia pewien Pan w ciezarowce, no to zachecam zeby mi pomogl. A ten sie upiera ze jest wulkanizatorem a nie motomechanikiem. Zatrzymujemy wiec pewnego motocykliste. Zagladac do motoru nie chce bo sam sie nie dotyka sprzetu, tylko oddaje do swojego mechanika. Akurat z Bogoty jedzie do znajomych, wiec moze mnie podrzucic do nastepnego mechanika, to sobie wroce z nim i wszystko bedzie zalatwione. Nie za bardzo mi to pasuje, bo przeciez moze to cos prostego i nastepny motocyklista naprawilby to w minute albo dwie. Ale Madziula mowi zebym jechal, to sie potulnie stosuje do wskazania zony i jade. Biore kask i chaleco i wsiadam z tylu. O matko. Pseudosportowy motor made (and designed) in China, twardy. Siedzi sie na malutkim siedzonku, w pozycji ala Adam Malysz, z poczatku balem sie pochylac w zakretach, co utrudnialo prowadzenie naszemu wybawcy. Mechanik jakos nie stal przy drodze i do nas nie zamachal az do Hondy. 18 gorskich kilometrow. 16.30 w sobote nie jest najlepszym czasem na szukanie mechanika w zadnym kraju, ale na pewno nie w Kolumbii, zwlaszcza kiedy w miescie odbywa sie festiwal! Szybko nam doradzono, zeby zamiast mechanika poszukac kierowcy, ktory swoim pickupem pojedzie po motor i go przywiezie. No to poejchalismy po ten pickup i akurat wjechalismy w sam srodek festiwalu. Szkoly mialy jakies swieto i sie pieknie prezentowaly. Reprezentacja byla prowadzona przez przystrojonego pickupa, na ktorym zostal zainstalowana wielofunkcyjna mini scena. Za nia tlum tancerzy. Wszystko w takim tempie, ze ciezko stwierdzic czy stoi czy sie rusza.
Pieknie.
Tak wiec zaczynam sie powaznie niepokoic. Slonce zachodzi, Madziula czeka na gorze z motorem i nawet nie mam jak jej powiedziec kiedy bede. Czas mija i dopiero po przejsciu calosci defilady miasto zaczyna sie po malu na nowo ruszac. Lapie jakiegos pickupa, kierowca obiecuje przyjechac jak tylko odwiezie rodzine do domu. Wreszcie przyjezdza - teraz juz jest kompletnie ciemno. Jedziemy do Madziuli, widac gore na szczycie ktorej Madziula zostala, a na niej nitka swiatel ciezarowek. Kiedy dojezdzamy, Magda wcale nie jest zaplakana. Pakujemy manatki na pake, udaje nam sie znalezc sposób aby wtoczyc motor na pakę. I jedziemy. Kierowca naprawdę był niezwykle miły, pomijając że dobrze zarobił, podwiózł nas do swojego znajomego mechanika, który obiecał pomimo niedzieli zając sie chorym smokiem, po czym odwiozł nas do pobliskich hoteli.
Hotel niezbyt piekny, ale czysty - wszedzie tu jest czysto, chocby bylo skromnie lub ubogo. Rano staralismy sie znalezc jakas kafejke, jednak wszystkie byly pozamykane, wiec czas do umowionego spotkania z mechanikiem spedzilismy na przechadzce po tym tranzytowym miescie. Udalo nam sie przez przypadek dostac na hale targowa - takie miejsca sa zawsze dla nas uczta krajoznawcza. Az szkoda ze nie mielismy naszego porzadnego aparatu. O 10tej zapukalismy do mieszkania mechanika, ktory od razu ucieszony zakomunikowal ze motor juz gotowy do drogi. Okazalo sie ze w gazniku olej zatkal przeplyw benzyny, niestety nie udalo nam sie zrozumiec, co zrobic jakby sie to kiedys powtorzylo. Jako ze dzien wczesniej o tym wspomnialem, zona mechanika przygotowala dla Madziuli prezent w postacie koralików - bardzo sympatycznie z ich strony.
Ruszyliśmy w drogę. Czekał nas niedługi odcinek, lecz bardzo piękny. Z dna doliny rzeki Magdalena (400 m npm) mielismy dojechać do Parku Narodowego Los Nevados. Nie więcej niż 100 km drogi, lecz konsekwentnie pod górę. Krajobraz stopniowo ulegał zmianie, my zaś co raz cieplej ubieraliśmy się. Piękne widoki. I niby nie widać pionowych ścian, lecz pokryte bujną roślinnością wzgórza, jednak przed zachodem słońca dojechaliśmy na ponad 4000 metrów. Oj, tu już czuć wysokość. Motorowi nie łatwo już prężyć muskuły, bananowce zmieniły się w wysokogórskie krzewy, niemniej wszędzie otaczały nas chmury, więc szczytów wulkanów nie mogliśmy zobaczyć.
Zamierzaliśmy wjechać do parku i dojechać na pole kempingowe, jednak znów musieliśmy zmienić plany. Po pierwsze, byliśmy już zbyt późno - o tej porze niebezpiecznie przy takim zachmurzeniu iść do schroniska. Po drugie, motory nie mają prawa wjazdu. Można za to skorzystać z oferowanego przez nich transportu autobusem. Wartownik tłumaczył mi ze to ze wzgledu na srodowisko. Swietnie ze chca go chronic, ale wlasnie kiedy to mowil z parku wyjechaly 2 autobusy, jeep i 3 osobowe, po czym przyjechala grupa kolumbijskich turystów na 20 quadach. Wtedy mnie już baaaardzo wkurzyli! Za wejśćie do parku i podwózkę autobusem musielibyśmy łącznie zapłacić prawie 230 zł za naszą dwójkę.... Wrócilismy sie kilka kilometrów do gospody, w której zjedlismy sobie cieply posilek i poszlismy spac. To był dobry krok. Noc była bardzo chłodna, jednak na to jestesmy b. dobrze przygotowani - cieple puchowe spiwory zdaly egzamin. Jednak perełką był widok wokół. Szczyt wulkanu pokrytego śniegiem na wyciągnięcie ręki. Chłód poranka, chmury gdzieś tam daleko w dole doliny. Zjedliśmy śobie śniadanie i postanowiliśmy podjechać bliżej szczytu. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy wyszlismy raz jeszcze z gospody, ubrani gotowi do drogi - wierzchołek wulkanu byl ukryty juz w chmurach! Kilka jeszcze minut i chmury zaslonily juz wszystko co tylko mogly. Zmienilismy wiec plany: nie bylo szans juz na to ze bedzie lepiej. Cieszylismy sie tylko, ze udalo sie sie nam choc przez chwile zobaczyc piekny szczyt El Ruiz - najsłynniejszego wulkanu Kolumbii.

Zjechaliśmy z góry i udaliśmy sie do słynnych wód termalnych koło miasteczka Santa Rosa. Byliśmy jedynymi zagranicznymi turystami obok kolumbijskich emerytów. Miejsce bardzo pięknie położone, u stóp dwustumetrowego wodospadu. Widać jednak, że ośrodek powstał już z 60 lat temu. Ciekawostka to osobne przebieralnie dla kobiet i mężczyzn, wspólne zaś prysznice. Byliśmy jedynymi, którzy z nich skorzystali. Wody nas bardzo ogrzały, niektóre baseny były wręcz ciężkie do wytrzymania. Największa niedogodność wynikała niewątpliwie z naszego środka transportu - cały bagaż musieliśmy poodczepiać i powierzyć przechowalni, po czym znów go dobrze umieścić - aby cały załadunek się dobrze trzymał na tych wszystkich podjazdach, zjazdach czy zakrętach, trzeba naprawdę się trochę wysilić. Na wieczór dojechaliśmy do miejscowości Salento, leżącej u stóp ciągle tego samego masywu wulkanów. Miejscowość ta leży w pobliżu Doliny Cocora - do której przewodnik kazał nam przyjechać obejrzeć palmy woskowe - najwyższe palmy na świecie - niektóre osiągają 60 m.

Dziś pojechalismy obejrzec te dolinke z palmami. Zamiast jakiejsc wielkiej wedrowki upatrzylismy sobie stanowisko obserwacyjne na lace i podziwialismy palmy. Wiele ich kolo siebie na zboczu wyglada naprawde efektownie, jednak pojedynczo taka palma wydaje sie dosyc nieproporcjonalna - zdecydowanie wolimy inne gatunki. Pogoda jak w zegarku przyniosla kolo 13tej burze, wiec udalo nam sie podziwiac zmieniajaca sie scenerie. Reszte dnia spedzilismy na rozmowach na skypie z Polską, a także spotkanymi tu turystami. Naprawdę ciekawe osoby się tu spotyka. Np. córkę Łotyszów wychowaną w Anglii, która dochodzac 60tki sprzedala i rozdala wszystko co miala i udala sie w podroz. Naprawdę podziwiamy jej odwagę w podjeciu tej decyzji. Zostawic wszystko po tylu latach, i wybrac sie w podroz ktora nigdy ma sie nie skonczyc. Nie miec miejsca, do ktorego sie ma zamiar wrocic. Z drugiej strony pod naszym hostelem stoi dzis wielki zabudowany amerykanski pickup. Pewna para z Washington przyjechała tutaj przez całą Amerykę Centralną. Rzucili prace w Stanach i jadą na południe, po czym zawrócą kiedy przejedzą 60% pieniędzy po czym wrócą spowrotem do Stanów. Po czym znów znajdą pracę w domu. Śpią i gotują w samochodzie, więc najwięcej pieniędzy wydają na paliwo - swoją drogą trochę musi takie monstrum benzyny wychłeptać.

Tak więc jutro z samego rana opuszczamy Salento i jedziemy na południe. Nie wiemy co dokładnie jeszcze się wydarzy, ale postaramy się wkrótce o tym napisać.

Tymczasem polecamy kolejny zestaw zdjęć.
Bogota - Salento


Pozdrawiamy!!

Michał i Madziula

P.S.: W następnym wpisie postaramy się opisać nasze kolumbijskie wrażenia kulinarne, skoro jest taka potrzeba :) Pamiętajcie ze jesli Was cos interesuje, a o tym nie piszemy, to chetnie sie o tym dowiemy. No i czekamy na jakies maila od Was z newsami. Nie mowcie ze nic sie nie dzieje i dzien do dnia podobny...

27 października 2009

Niekoniecznie wychodzi nam tym razem tak czeste pisanie jak podczas ostatniej podróży. Trochę na pewno przez to, że ogólnie mało rzeczy wychodzi nam zgodnie z planem, przez co rzadko mamy dostęp do netu. Od ostatniego wpisu wydarzyło się naprawdę dużo. Żeby możliwie kompleksowo i ciekawie wszystko przedstawić podzieliliśmy się z Machencjuszem na pół, coby sił i entuzjazmu wystarczyło :)

Dzień po naszym medellińskim dniu organizacyjnym poraz pierwszy zapakowaliśmy wszystkie nasze tobołki na naszego smoka i muszę przyznać, że czułam sporą satysfakcję, że udało nam się zrobić to tak kompaktowo, wieczór wcześniej ułożyłam juz sobie listę rzeczy do odesłania do domu :) Wyglądamy teraz tak:



W planie mieliśmy dojazd do Bucaramangi. Szybko jednak przekonaliśmy się, że nasz plan jest mocno optymistyczny i przy dobrych wiatrach pokonamy trochę ponad połowę planowanego dystansu. Pierwsze kilometry były naprawdę SUPER! Nadal jest SUPER! Kilka myśli. Jesteśmy zdecydowanie najszybsi na drodze :P Większości ludzi szczena opada jak słyszą jaką pojemność ma nasz silnik (650, a tutejszy standard to ok 100-150). Nie to, żebyśmy jakoś wielce pędzili po tutejszych drogach, które są maksymalnie kręte (jedna wielka serpentyna non-stop). Po kolumbijskich drogach przetacza sie jednak codziennie mnóstwo ciężarówek, które pod górę nie mają siły jechać, a w dół boją się jechać ze względu na mega-obciążenie hamulców, co sprawia, ze poruszają się ze średnią prędkością 20km/h. Krótkie proste pomiędzy zakrętami sprawiają, że samochody mają duże problemy z wyprzedzeniem ich, a my śmigamy je szybciusieńko :) Druga rzecz to nasze stroje. Wouter i Sanne, czyli poprzedni właściciele smoka są trochę od nas więksi, przez co szczególnie w spodniach (szczególnie ja) bardzo się topimy. Przyzwyczailiśmy się już jednak do za dużych rozmiarów, jak się siedzi długie nogawki nie przeszkadzają, a do chodzenia spodnie zdejmujemy :) Najgorsze jest jednak to, że czasami droga nasza prowadzi wzdłuż rzeki i co tu dużo mówić - jest gorąco. Gotujemy się straszliwie. Jak jedziemy jakoś wytrzymujemy, jednak nawet 30sek postoju, sprawia, że jest po prostu masakrycznie. Trzecia kwestia to nasze dokumenty, z którymi jest drobny problemik, ale o tym opowiemy, jak już do Ekwadoru wjedziemy. Teraz zapeszać nie będziemy.

Znaleźliśmy nocleg w hotelu przy drodze i przy zaprowadzaniu motoru do nazwijmy to pseudo garażu, coś huknęło silnik zgasł i zapalić się nie dał. Machencjusz dłubał coś tam i dłubał razem z pracownikami hotelu, naprawić im sie jednak nie udało. Spać poszliśmy więc w umiarkowanych humorach.

Następnego dnia rano Machencjusz znalazł jakiegoś mechanika, który naprawił motor w minutę. Dosłownie. Coś z gaźnikiem i rurką doprowadzającą paliwo. I pojechaliśmy dalej. Droga wiodła przez piękne góry, doliny i Kanion Chicamocha. W ciągu jednego dnia widzieliśmy tropikalne regiony wzdłuż Rio Magdalena, góry wokół Bucaramangi i surowe, suche ziemie z kaktusami w kanionie. Do naszego celu San Gil dotarliśmy wieczorem. Właściwie wszystko byłoby tego dnia super, gdyby nie to, że nie mogliśmy zapanować nad naszymi plecakami, które linami przypinamy do deski. Co chwilę wysuwały sie i musieliśmy je wiele razy poprawiać. W czasie tych wszystkich poprawiań stawialiśmy smoka na poboczu, które nigdy tu nie jest proste, a że smok jak sama nazwa wskazuje bardzo ciężki jest - nie zawsze udało się nam go utrzymać i 3 razy upadł. Za pierwszym razem runął jak żadno z nas na nim nie siedziało. Machencjusz podniósł go z truckersami. Za drugim razem motor upadł z nami na nim, oparł się o murek przez co nam się nic nie stało, ale przytrzasnęło nam nogi i nie mogliśmy ich wydostać. Zatrzymał się samochód z dwoma babeczkami, które spytały, czy pomocy potrzebujemy. My że tak. A one czy nas gdzieś nie podwieźć, skąd jesteśmy, gdzie jedziemy itp itd. A my że nogami ruszyć nie możemy. A one czy z samochodu mają wysiąść. ITD. W końcu Michał i Babeczka smoka udźwignęli i nogi nasze wolność odzyskały. Za trzecim razem motor runął pod hostelem w San Gil. I ciężar zgniótł komputer, który był w bocznej kieszeni. I zbiła się matryca. Nie musimy chyba pisać, ze w najlepszych humorach nie byliśmy jak to odkryliśmy. Na pocieszenie zapisaliśmy się na lot na paralotni na następny dzień.


Ja naprawdę nie wiedziałam co robię jak się na ten lot zapisywałam. Jak Machencjusz latał na moto-paralotni pod Żyrardowem wyglądało to naprawdę przyjemnie i bezstresowo z ziemi. Myślałam że paralotnia kolumbijska będzie równie przyjemna. MATULU! Po kilku pierwszych sekundach zrozumiałam dlaczego firma, która to wszystko organizuje nazywa się F-Extreme czy coś takiego. Te wszystkie przeciążenia, świderki, nawrotki, spirale!!!!!! BRRRRR!!! Pojechaliśmy tam całą grupą i gdyby nie to, że zostałam wybrana jako pierwsza do lotu i gdyby nie moją totalna nieświadomość naprawdę bym na to nie poszła... Teraz się cieszę, ale naprawdę nie wiem, czy drugi raz na paralotni polecę :)

Przed paralotnią pojechaliśmy do jednego z najpiękniejszych kolumbijskich miasteczek kolonialnych - Barichary. BOSKO!!! Tak przepięknie, że naprawdę brak słów - niech zdjęcia Wam wszystko opiszą. Jedno wiem na pewno, gdybym mieszkała w Kolumbii miałabym rancho pod Baricharą :)



Wieczorem wybraliśmy się natomiast z ludźmi poznanymi na paralotni na kolację. Tak jak spodziewaliśmy się przed wyjazdem, nasze 4 miesiące to nic w porównaniu z długością podróży ludzi, których tutaj spotykamy. I tak siedzieliśmy sobie z Australijczykami, którzy właśnie zaczęli swoją podróż dookoła świata, z Niemką, Irlandką, Kanadyjką, stereotypowym amerykańskim małżeństwem, rodowitym Teksańczykiem zamieszkałym w Gwatemali i gaworzyliśmy o Kolumbii, ludziach, myślach, ulubionych miejscach.

Następnego dnia spakowaliśmy plecaki, włożyliśmy stroje i w drogę - do kolejnej ciekawej kolonialnej miejscowości - Villa de Leyva. Tam udało nam się znaleźć camping i rozbić namiot tuz przed nadejściem deszczu. Do tej pory niewiarygodne wydaje się nam, że mieścimy się w nim my, nasze plecaki, stroje motorowe, i reszta tobołków. Jedynie z kaskami już naprawdę nie wiedzieliśmy co zrobić i zanieśliśmy je do przechowania właścicielom campingu :)



Cieszymy się, że zdecydowaliśmy się na to, żeby do Villa de Leyva się wybrać. Wielki rynek z wyjątkowo małym jak na kolumbijskie miasteczka kościołem na tle monumentalnej surowej góry, zrobił na nas wielke wrażenie. Pięknie zachodziło słońce, zmieniały się kolory, a my nie mogliśmy się oderwać od aparatu.



Poranek spędziliśmy spacerując do miasteczku. I francuską piekarnię odwiedziliśmy z najlepszymi jakie w życiu jadłam croissantami!!!! Mniami!!!! I to pyszniaste cappuchino!!

Nie chciało nam się stamtąd wyjeżdżać - a musieliśmy. Był czwartek, w piątek chcieliśmy załatwić w Bogocie dwie bardzo ważne rzeczy - nową matrycę do komputera i zapasowe części do motoru, których nie udało nam sie kupić w Medellinie. Spakowaliśmu więc nasze manatki i zahaczyliśmy jeszcze po drodze o Raquirę - stolicę kolumbijskiego garncarstwa. Co za kolorowa miejscowość! Niezły kontrast w porównaniu z śnieżno-białymi ścianami Barichary i Villa de Leyvy.

Droga do Bogoty była hmmm szybka. Spieszyliśmy się, żeby przed zmierzchem dojechać, bo taką mamy zasadę - jeździmy tylko wtedy kiedy jasno :) I zdążylibyśmy gdyby nie straszny korek na wjeździe do Bogoty. Dla tych, którzy mieszkają w Warszawie - korek wyglądał jak wyjazd w Warszawy w piątek przed długim weekendem lub świętami spotęgowany 5 wypadkami i zablokowanymy z tego powodu pasami. STRASZNE! Machencjusz CUDA wyrabiał, żeby smokiem wszystkie ciężarówki i samochody powymijać. Jechaliśmy linią odgradzającą pasy, poboczem, pasem zieleni, wszystkim czym tylko się dało. Jak już nawet przestałam się odzywać, ba, nawet momentami patrzeć przestawałam... NIgdy więcej dużych miast! Dojazd do mieszkania Andrew był prosty, ale fakt, iż w Bogocie są prawie same jednokierunkowe ulice, nawet ten prosty dojazd utrudnił. Po jakiejś 1,5h zmagania z korkami, jednokierunkowymi ulicami i ciężkim motorem dojechaliśmy! Cali i szczęśliwi! Że to już koniec!

Medellin - Barichara - Villa de Leyva - Bogota

18 października 2009

Jak wspomniałam wcześniej z Medellinu wybraliśmy się w stronę granicy z Panamą. Jako, że jednak tereny pomiędzy Kolumbią i Panamą porasta gęsta dżungla, okupowana głównie przez grupy paramilitarne i guerillę, drogi nie ma i jedynym sposobem, żeby dotrzeć do Sapzurro jest dotarcie do Turbo - miasta portowego i 2,5h podróż łódką do Sapzurro.

Turbo ma w Kolumbii bardzo kiepską reputację - Jest głównym punktem wypadowym dla szmuglarzy koki. Łódka do Sapzurro odpływa jednak tylko raz dziennie z samego rana i nie ma właściwie innej opcji niż dojazd do Turbo wieczorem, nocleg i wypłynięcie z samego rana. Chcieliśmy uniknąć włóczenia się po Turbo po zmierzchu w poszukiwaniu hoteliku, ale się oczywiście nie udało. Za długo zwlekaliśmy się rano i za długo wlókł się nasz autobus przez niekończące się w Kolumbii góry.



Machencjusz poleciał więc tuż po 6 walczyć o bilety, ja rozpoczęłam proces pakowania. Łódka odpłynęła z godzinnym opóźnieniem. Nie mamy niestety zdjęcia pasażerów po tym jak kierowca włączył na maksa wszystkie silniki, a szkoda, bo byłoby ciekawe. Przód łodki uniósł sie niesamowicie do góry i pędziliśmy przez fale z prędkością ok 60km/h. Na niektórych falach przód tak skakał, że laska, która siadziała najbardziej z przodu po prostu zzieleniała.



I tak jechaliśmy aż do Sapzurro. Nam sie nawet ta skakanka podobała :) Tylko kremu od słońca nie użyliśmy i czubki nosów, czoła i kolana mamy mega spalone.

Łodka płynęła właściwie do Capurgany. Stamtąd wzięliśmy jeszcze jedną łódkę do Sapzurro, gdzie popłynęliśmy z bardzo miłym mówiącym po angielsku Kolumbijczykiem - Hernanem. Hernan swoją drogą okazał sie bardzo ciekawym człowiekiem. Pochodzi z bardzo dobrej, bogatej, lekarskiej rodziny. Podobnie jak wszyscy jego bracia i siostry w liceum pojechał na rok uczyć sie w Stanach. Poznał tam bardzo miłych Amerykanów, którzy lubili ćpać i poprosili go, żeby im troche koki kolumbijskiej przywiózł. Hernan przywiózł im więc kokę, i jak zobaczył ile kasy można dostać za coś co w Kolumbii kosztuje ok 3$, zaczął szmuglować kokę będąc studentem. Samolotem ją woził wpychając sobie kokę z buty, skarpety i gdzie tylko się dało. Któregoś razu jednak jego kumpel wpadł z milionem dolarów, które odebrał w Stanach dla Hernana. Amerykanie kumpla ostatecznie wypuścili, ale kasę zabrali. To był dla Hernana znak, żeby przestać. I przestał. I mówi, że szcześliwy jest, że umiał przestać i że był przed Escobarem, bo wtedy łatwiej było. Za cząstkę zarobionej kasy Henran kupił najpiękniejszą ziemię w Sapzurro i wybudował piękną przestronna willę, która nawet teraz mimo, że ma 25 lat robi wrażenie. W willi zamieszkał ze swoją żoną, która właściwie żoną nie była, bo była już rozwódką (Hernan powiedział rodzinie ze jedzie sie z nia ozenic do Panamy, a tak naprawdę nigdy tam nie dotarli, zamieszkali z Sapzurro i wszystkim powiedzieli, że się pobrali). Tam urodziła sie ich córka, po czym ziemię i willę odkupił od nich kolumbijski bogacz (który dorobił się kasy oczywiście na koce), a oni przeprowadzili sie na piękne rancho pod Medellin. Póżniej była jeszcze historia o żonie, którą zdradził ok 25 razy, a która zdradziła jego tylko raz, co bardzo uraziło jego dumę i ją zostawił. A wszystkie te opowieści były oczywiście przy piwie i rumie, którym Hernan hojnie nas częstował (naprawdę nie wiem ile wypiliśmy, dość że o 17 byliśmy nieźle pijani). Ogólnie rzecz biorąc Hernan wychodził z założenia, że "This is how the life it is". To normalne, że kolesie lecą na seksowne laski, i że człowiek jest zniewolony przez wszechmogący los i nic od niego nie zależy. Jak mu powiedzieliśmy, ze się z nim nie zgadzamy, Hernan powiedział, ze nie bedzie stawiał ludziom, którzy sie z nim nie zgadzają i odszedł. Następnego dnia znowu jednak zapraszał nas na rum, whiskey, piwo lub co tylko chcemy. To by byoło na tyle jeśli chodzi o Hernana.



Na miejscu znaleźliśmy camping, którego właścicielem był lekarz, który był kiedyś w Polsce i jego młoda żonka. Później stwierdziliśmy, że ten camping musi być tylko przykrywką dla właściwej działalności, szmuglerskiej oczywiście. Machencjusz pierwszego dnia strasznego doła złapał, bo pijany lekarz powiedział mu,że w Capurganie na pewno nie zanurkujemy, bo tam festiwal największy w roku właśnie się skończył i divemaster na bank pijany jest. Następnego dnia z samego rana zebraliśmy sie więc na piechotę do Capurgany, coby z divemasterem pogadać. Spacer masakra. Tzn w sumie bardzo ładny, ale gorąco jak w piekle, podejście przez dżunglę śliskie i strome bardzo, a my głupole dwa nawet łyka wody nie wzięliśmy. Po podejściu wyglądaliśmy mniej więcej tak (zaoszczędziłam Machencjuszowi zdjęcie jego maksymalnej mokrej bluzki i spodni - ja wyglądałam jeszcze gorzej):



Do Capurgany w końcu doczłapaliśmy. Najpierw jednak spędzilśmy 0,5h w mini barze, chłeptajac wodę i colę. I brzuchy napełnić poszliśmy. Z divemasterem spotkaliśmy się tuż później i okazało się oczywiście, że pijany nie jest, po hiszpańsku wytłumaczyliśmy mu kiedy robiliśmy certyfikaty, kiedy i gdzie chcemy nurkować itd. Nieźli jesteśmy! Następnego dnia było więc nurkowanie. Trochę spanikowana oczywiście byłam, a Machencjuszowi buzia sie nie zamykała. Nurkowaliśmy dwa razy i dwa razy były naprawdę super!! Machencjuszowi tylko trochę maska parowała i jak ją czyścił pod wodą, sól mu sie do oczu nalewała. Wyobraźcie sobie jednak, że woda była tak ciepła (nawet na 15 metrach było to ok 30stopni), że nurkowaliśmy bez jakichkolwiek kombinezonów!

Ostatnie dzień spędziliśmy w Panamie :), do której dostaliśmy się po 15 minutowym podejściu pod małą górkę. Jest niby jakiś punkt kontrolny, gdzie paszporty sprawdzają, choć tak naprawdę wystarczy powiedzieć im numer paczportu. Jako, że my oczywiście numerów nie znamy, a paszporty zostawiliśmy u lekarza, wybrnęliśmy pokazując im kartę Euro26 i twierdząc, że to polski paszport. Łyknęli. Na plaży La Miel w Panamie złapała nas MEGA burza. Lało i błyskało się przez jakieś 3h. Na plaży były na szczęście daszki, przekoczowaliśmy więc pod nimi, czytając i wsłuchując się w deszcz. Właściwie to nieprawdę piszę. Machencjusz w plastikowym krześle cały czas kimał. Przestało padać, ale zimno się zrobiło. Wykopaliśmy więc dołki w ciepłej wodzie i tak moczyliśmy stopy, grzejąc się. Ostatecznie wyszło słońce i zrobił się TAAAAK piękny dzień, że naprawdę nie chciało nam się stamtąd ruszać.



Następnego dnia z samego rana zebraliśmy się na łódkę. Tym razem łódka dosłownie pękała w szwach, a na horyzoncie ostro sie chmurzyło. I stało się. Wracaliśmy niezadaszoną łódką w masakrycznym deszczu. Machencjusz podpowiedział nam, żebym się zwinęła w kulkę i położyła głową jak najniżej między nogami, deszcz zatrzymywał się wówczas na kolesiu przede mną i tym samym jako jedyna osoba na łódce przetrwałam przeprawę łódkę prawie sucha :))

Po dopłynięciu do Turbo złapaliśmy szybko autobus do Medellinu i po ponad 9h jazdy dojechaliśmy do celu.

Dzisiaj dzień organizacyjny. Pisanie maili, bloga, uploadowanie zdjęć, kupowanie wszystkich potrzebnych jeszcze rzeczy, kserowania itp. Jutro poraz pierwszy pakujemy motor i wyruszamy. Przygoda dopiero sie zaczyna :)

Tu zdjęcia:
Turbo-Sapzurro


Madziula

P.S. Machencjusz wrócił właśnie z parkowania motoru. Trochę mu to zajęło po spotkał kolesia, który uwaga uwaga urodził sie w Kolumbii, został adoptowany przez holenderską mamę i .... polskiego tatę i nazywa się Jan van Wojtyła!!!! HA HA

17 października 2009

Długo się nie odzywaliśmy nadszedł więc czas na nadrobienie zaległości i obszerną relację z ostatnich naszych dni.

Z Bogoty pojechalismy do drugiego największego miasta Kolumbii - Medellinu, bo tam czekał na nas w Hostelu Casa Kiwi nasz motor. Droga masakrycza. 11h po górskich drogach w niekończących się zakrętach. Coby pasażerowie się nie nudzili kierowca uraczył nas całym ciągiem filmów. Dominowała tematyka strzelankowo-zabijacka (śniły mi sie później te wszystkie wystrzały w nocy). W Hostelu u Paula okazało się że miejsc wolnych nie ma, szybko znaleźliśmy jednak miejsce po sąsiedzku. Rano Paul przywiózł motor, długo pogadaliśmy o tym na zwracać uwagę, gdzie jechać, a które miejsce omijać, a Machencjusz odbył swoją pierwszą jazdę. Mnie wielkość tego smoka trochę przeraża. Do tej pory na niego nie wsiadłam...



Dwa dni w Medellinie upłyneły nam głownie na rozmyślaniu co dalej robimy. Machncjuszowa komóra sie zagubiła w Bogocie lub ktoś ją ukradł, a że kody do przelewów przychodzą na jego telefon, nie mogliśmy przelać reszty kasy za motor i nie mogliśmy nigdzie na nim pojechać. Moja karty i numer telefonu były natomiast nieaktywne, w Medellinie była jakaś awaria internetu, przez co nie mogliśmy przez skajpa do banku zadzwonić i ogólnie jedna wielka dupa. Sprawę dodatkowo komplikował nadchodzący weekend i niedziałające banki. Pomyśleliśmy więc, że wykorzystamy ten czas przestoju i pojedziemy poraz ostatni autobusem nad morze, poleżeć na plaży i ponurkować. Paul polecił Sapzurro, które w Kolumbii słynie z niezłego nurkowania i najpiękniejszych plaż. I tam też pojechaliśmy, ale o tym w następnym wpisie.

O Medellinie słyszeliśmy wiele dobrego, wielu turystów polecało nam Medellin i mówiło, że jest tu naprawdę pięknie. El Poblado czyli dzielnica, w której znajduje się medellińska Zona Rosa (imprezownia), robi rzeczywiście niezłe wrażenie.Spokojnie możemy powiedzieć, że wygląda jak dobrze utrzymane regiony śródziemnomorksich miast. Dużo zieleni, kwiatów, knajp, barów, butików i ładne, zadbane kamieniczki.



Centrum wygląda jednak zupełnie inaczej może jesteśmy trochę niesprawiedliwi, ale oboje mamy wrażenie, ze nie ma tu za bardzo czego oglądać. Najbardziej podobało się nam w Ogrodzie Botanicznym, który tak naprawdę jest po prostu dużym parkiem, blisko uniwersytetu, w którym bardzo dużo się dzieje. I na meczu :) Okazało się, że właśnie w czasie naszego pobytu w Medellinie Kolumbia gra z Chile w kwalifikacjach do mistrzostw świata i jest to dla Kolumbii mecz ostatniej szansy. Więc się wybraliśmy.

Babeczka w hostelu powiedziała nam wcześniej, że nie będzie problemu z kupieniem biletów, na miejscu okazało się jednak inaczej. Do kasy prowadziła gigantyczna kolejka i po odstaniu w niej 30minut kupiliśmy od konika bilety sporo do nich dopłacając. Podrabiane bilety. A konik wyparował. Machencjusz szedł więc do bramek prawdziwie wściekły, że tak się daliśmy wrobić, a była to tak naprawdę bardzo kiepska kopia. Ja byłam spokojna i myślałam sobie, że w takim zamieszaniu nie mogą się zorientować. I weszliśmy!!! Mecz rozpoczął się nieźle. Bardzo szybko Chile strzeliło sobie samobója i stadion oszalał a my razem z nim. Ostatecznie Kolumbia przegrała z Chile 4:2, podobnie jak i my dwoma bramkami, mecz widzieliśmy na pewno jednak dużo lepszy :)



Jeszcze może kilka słów o samym Medellinie. Medellin jest miastem, z którego pochodzi pewnie najbardziej znany na świecie handlarz koką - Pablo Escobar. Po tym jak został wyrzucony ze studiów za niewniesione opłaty, odkrył prosty sposób na dorobienie się fortuny - zaspokajanie popytu na kokę w Stanach. Stworzył gigantyczną sieć, która pozyskiwała liście koki w Peru i Boliwii, po czym przemycała przetworzony biały proszek do Stanów, Meksyku, Europy, a w czasach największej świetności nawet do Azji. W drugiej połowie lat 80-tych Forbes sklasyfikowała Escobara na 7 miejscu na liście najbogatszych ludzi świata. Działalność kartelu z Medellin miała swoje dwie strony. Pierwsza to oczywiście ta przestępcza. Escobar słynął ze swojej bezwzględności i bezlitośnie mordował wszystkich, którzy stanęli na jego drodze - współpracowników, cywili, policjantów, oficjeli. Jest on ospowiedzialny między innymi na podłożenie bomby pod lokalny lot Avianci oraz zabójstwo kandydata na prezydenta Luisa Galana. Wojna z konkurencyjnym kartelem z Cali sprawiła, że Kolumbia znalazła się na szczycie rankingów oceniających niebezpieczeństwo życia w danym kraju i liczbę morderstw. Z drugiej strony jednak Escobar starał się stworzyć wizerunek Robin Hooda wśród medellińskich biedaków. Inwestował więc mnóstwo pieniędzy w infrastrukturę miasta - stadiony, obiekty sportowe, kościoły, komunikację, budynki mieszkalne. Już kilka razy spotkaliśmy się z opinią, że Medellin jest najlepiej zaplanowanym i zorganizowanym miastem Kolumbii, dzięki Escobarowi. Jako ciekawostkę podam jeszcze fakt, że Escobar zaproponował swego czasu rządowi Kolumbii, że spłaci cały dług zagraniczny (13 miliardów dolarów), jeśli tylko rząd zagwarantuje mu swobodę działania i porzuci pomysł ekstradycji Pablo do Stanów.

Po kilka wizualnych wrażeń zapraszam do albumu:
Medellin


Madziula

15 października 2009

Jestesmy od kilku dni w Sapzurro - mikroskopijnej wiosce przy granicy z Panama. Komorki nie dzialaja, internetu nie ma - stad nasze milczenie.

Jest PRZEwspaniale! Slonce prazy, woda najcieplejsza ze wszystkich ktore w naszym zyciu doswiadczylismy, rafa koralowa na wyciagniecie reki, jedzenie pyszne, a ludzie zyczliwi. Tak wiec tak :) Reszta w sobote jak wrocimy do Medellinu.

Pozdrawiamy mocno z kompa wlasciciela campingu!



M&M

10 października 2009

ryzyko się opłaciło!



Teraz zapłacić naszym Holendrom resztę pieniędzy i w drogę.

Madziula dopiero jak na własne oczy zobaczyła motor to stwierdziła że duży jak smok i muszę sam pojeździć i "poczuć się pewnie" zanim ona wsiądzie :))))

pozdr
M.

9 października 2009




Spędziliśmy 3 pełne dni, a można by było wiele więcej.

Stolicę Kolumbii pokazał nam Andrew, brat cioteczny Joe - mojego szwagra. Andrew mieszka w Bogocie i pracuje jako nauczyciel angielskiego, ale tak naprawde to tylko czeka az pobierze sie w przyszlym roku z poznana tu swoja dziewczyna - bardzo sympatyczną Vivi. Andrew od 3 lat podróżuje i spędza po kilka miesięcy w jednym kraju i uczy angielskiego, lub też prowadzi wycieczki. W Afryce, Ameryce Południowej i Środkowej. Jak możecie się domyślać, mieliśmy o czym rozmawiać, oj mieliśmy. Wszystko przez zbieg okoliczności - akurat w tym tygodniu szkoła Andrew miała wolne i Andrew miał czas żeby z nami być. Andrew mieszka w bardzo ładnym apartamencie z 63-letnią Cat - Kanadyjką. Niezwykle ciepła i przyjazna osoba. Cat ostatnie lata spędza w przeróżnych państwach świata pracując nad rozwojem lokalnych społeczności. Ostatnie lata spędziła w Nigerii i Kostaryce, po czym przeprowadziła się do Bogoty, żeby uczyć angielskiego. Dostaje emeryturę z Kanady plus uczy ang w holenderskiej firmie 2h dziennie 6-8, wstaje codziennie o 4, wraca do domu o 9.30 i ma cały dzień dla siebie. Mówi, że z tą kasą żyje jej się dużo lepiej niż żyłoby się w Kanadzie i sprawia wrażenie bardzo szczęśliwej.

W pierwszy dzień skupiliśmy się jeszcze na kupnie kilku potrzebnych nam rzeczy, jednak udało nam się tego dnia jeszcze zgubić moją komórkę, i futerał z okularami - a może ktoś nam w tym pomógł? Drugi dzień był prawdziwie zwiedzaniowy - wyjechaliśmy kolejką na górę z której rozpościerał się fantastyczny widok na stolicę (a to już bylo ok 3200 m npm), a także odwiedziliśmy Muzeum Złota. W trzeci dzień zrobiliśmy sobie samodzielnie wycieczkę pod Bogotę do miejscowości słynącej z kopalni soli - takiej kolumbjiskiej Wieliczki - podobnie jak u nas mają tutaj wykutą tzw Katedrę Soli. Zachęcam do zobaczenia zdjęć, które to wszystko ilustrują.

Bogota jest miastem niezwykłym. Zróżnicowanym - biedne południe (nie widzieliśmy), zadbana starówka i bogata północ. W dzień bezpieczne, chronione przez rozmaite służby, z wartownikami w każdym budynku. W nocy różnie, w zależności od tego gdzie się jest. Widać, że Bogota rośnie, pięknieje. Budynki powstają jak grzyby po deszczu, transport w mieście wciąż opiera się na wszechobecnych krótkich autobusach, których układy wydechowe wypluwają nieakceptowalną objętość spalin, jednak na głównych ulicach zamiast pasów zieleni zostały wytyczone buspasy, po których bezkolizyjnie poruszają się przegubowce. Transmilenio to tania alternatywa metra - o wysokiej przepustowości. Ale miasto chwali się że metro już niedługo będzie wybudowane - przynajmniej pierwsza linia.

Więcej o Transmilenio tu:
http://en.wikipedia.org/wiki/TransMilenio

Bogota jest również różnorodna, jeśli chodzi o ludzi ją zamieszkujących. Widać, że krew się tu dowolnie miesza od dawien dawna - indiańska, europejska, karaibska, afrykańska. Skutkiem tego jest trudność w opisaniu typowego mieszkańca Bogoty. Nawet Madziula by nie dała rady. Ludzie bardzo chętni do pomocy, przyjaźni, gadatliwi, uczynni. Choć oczywiście trzymamy rękę na pulsie, bo od gościnności do oszukania niedaleko niestety. )Tutaj na szczęście pomaga nam fakt, że większość cen jest stałych.)
Acha, Bogota jest potężna, wielka, rozległa po horyzont, spójna. Kilka milionów ludzi wypełniających płaskowyż.

Andrew bardzo dużo nam poopowiadał - o Bogocie, Kolumbii i Ameryce Południowej generalnie. Zaczynamy naszą przygode od naprawdę niesamowitego kraju. Kolumbia przez ostatnie kilkadziesiąt lata targana jest/była wojną domową. Jeszcze w latach 90-tych Bogota była bardzo niebezpiecznym miastem, z regularnymi strzelaninami. Jeszcze 5 lat temu Vivi w życiu nie pojechałaby z rodzicami samochodem na wybrzeże. Drogi i miasta były kontrolowane przez gangi narkotykowe, FARC i grupy paramilitarne. Dojście prezydenta Uribe do władzy mocno zmieniło sytuację w kraju. FARC został zepchnięty do dżungli i terenów górskich. Przestępczość w miastach została mocno ograniczona. Północna Bogota stała się miejscem, które można nazwać względnie bezpiecznym, La Candelaria dalej pozostaje jednak mekką złodziei, a południe jest miejscem, do którego po prostu się nie jeździ. Cat - 63-letnia współlokatorka Andrew (super ciekawa i ciepła osoba - mieszka w Bogocie i uczy ang, a ostatnie lata spędziła mieszkając w Kostaryce i Nigerii) mówi że południe Bogoty wygląda jak afrykańskie slumsy. Spacerując po Bogocie byliśmy wielokrotnie ostrzegani, żeby uważać na nasz aparat. Wzięliśmy sobie ostrzeżenia do serca - stąd zdjęć z Bogoty za wiele nie mamy. Skala z jaką rząd stara się dbać o bezpieczeństwo swoich obywateli robi wielkie wrażenie. Na każdym rogu ulicy w centrum stoi policjant, ochroniarz lub żołnierz z karabinem, pistoletem, granatem i nie wiadomo czym jeszcze. Wchodząc do supermarketów przechodzi się przez bramki, do transakcji w banku potrzebny jest dokument, podpis i odcisk palca ( a nawet kilku palców !), budki z bankomatami są zamykane od środka na zatrzask, w blokach domofonów brak - drzwi zawsze otwiera ochroniarz, też wyposażony w różne spluwy, a taksówkarzowi po tym jak zamówi się go przez telefon trzeba podać specjalny kod, który wcześniej usłyszało się przez telefon (dopiero wtedy może ruszyć, a cała pokonywana trasa jest śledzona przez radio taxi). Zupełnie inna historia to walka z grypą. Rząd nakazał w całym mieście zamontowanie pojemników z płynem antybakteryjnym do czyszczenia rąk (można znaleźć je w bibliotece, księgarni, muzeum, sklepach), a na przystankach Transmilenio stoją ludzie w żółtych kombinezonach z maskami na twarzy, którzy podchodzą do każdego i spsikują ręce. BA! Nawet wyświetlacze LCD mówią co jakiś czas - jeśli masz grypę, zostań w domu. Andrew mówi, że teraz to i tak luz. Jak wybuchła epidemia grypy, wszyscy chodzili w maskach, które były odpowiednio często zmieniane, a w szkole dzieci były natychmiast odsyłane do domu, jak choćby raz kichnęły. Oboje mamy wrażenie, że pod względem systemowych rozwiązań jesteśmy 20 lat za Kolumbią. Więcej o opowieściach Andrew na temat Kolumbii w kolejnych wpisach.


Wczoraj cały dzień jechaliśmy z Bogoty do Medellinu - drugiego miasta w Kolumbii, gdzie czeka na nas motor. Zajęło nam to cały dzień - 10,5h, mimo że dystans nie przekracza 450km. Droga jednak prowadzi pomiędzy dwoma łańcuchami górskimi, więc z 2500 m zjeżdża się na 190 i potem z powrotem pod gore. Mieliśmy możliwość zobaczenia 4 filmów, głównie o brutalności i przemocy. W Medellinie widzieliśmy sie z Paulem, ktory trzyma w garażu nasz motocykl. Po śniadanku pójdziemy sie z nim zapoznać! Szczegóły wkrótce.

i jeszcze zestaw zdjęć na dziś:
Bogota


pozdrawiamy!
M&M

4 października 2009




Transfer zakończony!


trochę to trwało, ale jesteśmy w Bogocie!

Po ostatnich dniach, kiedy byliśmy w natłoku przygotowań, zakupów, wyprowadzki z mieszkania, Madziuli pracy magisterskiej itd, pożegnań ze znajomymi, wyruszylismy na Okęcie dosyć zmęczeni. Zawsze wylatując zastanawiamy się czy aby babeczka przyjmująca bagaże puści oko na naszą nadwagę, jednak tym razem, w wyniku koncentracji na wzięciu minimalnej ilości rzeczy, jak również na skutek nie wyrobienia się z zakupami, nasze bagaże były arcylekkie - łącznie 30 kg. Lot do Madrytu bardzo spokojny i szybki - zasnęliśmy nad Karkonoszami, obudziliśmy się nad Pirenejami. Robią fantastyczne wrażenie z góry - bardzo mocno poszarpane, porozrywane, z niektórymi wierzchołkami wciąż oblepionymi łachami śniegu. Nie mogłem pozwolić żeby Madziula przegapiła ten moment więc też już nie spała. Oczywiście zaraz za Pirenejami zaczyna się żółta ziemia Hiszpanii.
Lotnisko w Madrycie duże, rozległe, niemniej aż kuje w oczy jego niedorozwój. Podczas gdy obecnie większość lotnisk wygląda jak centra handlowe, tak tutaj bardzo mało było jakichś sklepów, restauracji czy innych udogodnień. Oczywiście system informacji konsekwentnie również poniżej europejskiej średniej, niemniej udało nam się znaleźć przechowalnię bagażu i pojechaliśmy do miasta.

Oczywiście plan był mocno nastawiony na zakupy - a zobaczyć go możemy w drodze powrotnej, bo spędzimy tu trochę więcej czasu wtedy. Z zakupów niewiele wyszło. Najbardziej zależało nam na sandałach dla Madziuli, bo póki co ma ona jedynie kupione w piątek wodoodporne półbuty. W Madrycie sandałów nie znaleźliśmy niestety, wszystkie sklepy nastawione są już na sprzedaż zimowych kozaków, choć temperatura wciąż wynosi 26 stopni.

Dodając, że byliśmy bardzo zmęczeni, pojechaliśmy na lotnisko szukać miejscówki do spania.
Udało nam się taką znaleźć, a wykorzystując nasze śpiwory i maty samopompujące, a także obstawiając się plecakami, mieliśmy naprawdę świetne legowisko.
Rano zwineliśmy manatki i polecieliśmy do Amsterdamu - to inna Europa. Nie nowe, ale nowoczesne lotnisko, z wszystkim co potrzeba, klarowną informacją itd. Wtedy jeszcze lot do Panamy wydawał nam się trochę abstrakcyjny, ale szybko czas oczekiwania minął i weszliśmy do samolotu MD-11. McDonnell Douglas wyróżnia się tym że jeden z silników jest umieszczony w ogonie samolotu. DO tej pory mieliśmy okazję lecieć takim, tylko mniejszym samolotem w drodze do Turcjii Alitalią 3 lata temu, co niefortunnie zbiegło się z dosyć dużymi turbulencjami. Więc patrząc pesymistycznie, podróż nie zapowiadała się najlepiej, a optymistycznie, MD miał niebywałą okazję do poprawy image'u w naszych oczach.

Mieliśmy szczęśćie, że miejsce koło nas nie zostało zajęte, więc mieliśmy dużo swobody i dostęp do okna. W sumie to nie ma na co za bardzo patrzeć, bo ciągle po horyzont jedynie Ocean widać. Lot bardzo dobry i szybko minął, bo człowiek aż nie wie na co się rzucić żeby czas spędzić: przewodnik, książeczkę Hiszpański w jeden miesiąć, filmy, gazety, drzemka, economist, jedzenie, picie, desery itd. Łatwo nie jest, trzeba wybierać.

No więc poza kilkoma momentami spodziewanych tubulencji, widoku z góry na wyspy karaibskie, nie zawiele się dzieję na zewnątrz samolotu. Aż dolatuje się do Panamy. Ciekawe, bo musieliśmy zatoczyć koło i wylądować od zachodu, co dało nam możliwość zobaczenia w jednym momencie Panamy oblewanej przez Atlantyk i Ocean Spokojny. Tak jak w Warszawie koło lotniska widać piaseczna, ursusy itd, tak tutaj, jest sobie dżungla. Widać brązową ziemię, na której stoi woda, widać gąszcz zielonych drzew i krzewów, a także latające wśród koron drzew jakieś białe ptaki. Naprwadę robi to wielkie wrażenie.
Samo lotnisko w Panamie trochę egzotyczne dla nas - ciężarówki tutaj widać że ze Stanów pochodzą a nie z Europy, autobus przewożący ludzi z samolotu do terminalu lotniska wysokopodłogowy, więc wszyscy tutaj z manelami muszą sie bardziej wysilić niż normalnie. Zauważyliśmy że nasz lot z Amsterdamu połączony był z wieloma lotami lokalnymi - do Ekwadoru, Chile, Gwatemali, Kolumbii itd, więc nasze wcześniejsze pytanie: "że też codziennie tyle osób do tej Panamy leci" straciło na aktualności. Krótkie oczekiwanie na lot Aero Republicas, i znów jesteśmy w samolocie, tym razem to brazylijski embraer. Lot krótki, my oczywiście już ze zmęczenia (to była już chyba 3 czy 4 w nocy polskiego czasu) posnęliśmy i musieliśmy się dopominać o jedzonko już dawno wszystkim rozdane.
Jako że to blisko równika, koło 18tej zachodzi słońce, więc cały lot było już ciemno i dopiero światła Bogoty zmieniły nasz widok zza okna.

Na lotnisku standardowa procedurka, bardzo sprawnie to wszystko poszło - odbiór bagażu, wypełnianie karteczek dla celników i paszportowników. Magda już ledwo stała na nogach i ja również nie marzyłem o niczym innym niż o dojezdzie do hostelu. Wychodząc z terminalu dostaliśmy ze 230 ofert taxi i/lub noclegu, jednak bez cienia wątpliwości udaliśmy się do okienka z taxi authorizado - podaje się tam miejsce do którego chce się pojechać, babeczka zaś oblicza cenę taksówki i z karteczką od niej idzie się na postój taksówek. Świetne!!! Normalnie człowiek po pierwsze nie wie jeszcze dobrze ile to jest 10000 COP na polskie, a po drugie nawet nie wie jaka odległość i ile powinien zapłacić. Wiec przeplaca sowicie. Tutaj bardzo sprawnie pojechaliśmy jakimś małym samochodzikiem z sympatycznym kierowcą, z którym udało nam sie trochę pogadać. Dochodziła 10ta wieczorem i na ulicach żywego ducha!! Co do adresów w Bogocie, to może kiedyś innym razem coś napisze, bo to naprawdę otwiera oczy na mozliwosci ludzkiej pomyslowosci.
Znaleźlismy hostel, wybralismy pokój.

Transfer zakończony.

A to pierwszy album ze zdjęciami:
W drodze do Bogoty


Pozdrawiamy!

Michał i Madziula wciąż spiąca.

3 października 2009

Jestesmy u Zuzy, wlasnie dopialem plecak i lece spac na chwilke, za 3 godziny jestemy na lotnisku.

Ostatnie dni były baaaardzo męczące, ale najważniejsze punkty zrobione.

Jutro lecimy do Madrytu i postaramy sie cokolwiek napisac, byscie poczuli czym zylismy ostatnie dni.

Ahoj przygodo!

Michał