30 listopada 2009

Intrygujący tytuł, co??? To mój absolutnie ulubiony cytat z Machencjusza z dni, których ten wpis dotyczy. Zacznijmy jednak od naszego pobytu w Trujillo, a właściwie w Huanchaco (miasta nadmorskiego przy samym Trujillo).



W Huanchaco poraz pierwszy zobaczyliśmy Pacyfik w wersji południowoamerykańskiej. I mimo, że słyszeliśmy od innych i czytaliśmy o pustynnym wybrzeżu w Peru, nie sądziliśmy, że jest ono aż tak pustynne. To taka pustynia pustynia. W większości miejsc bez żadnych kaktusów, krzewinek, czy innych roślino-podobnych. Wydmy i tyle. Co ciekawe, wybrzeże wcale nie jest gorące. Wręcz przeciwnie, jest dosyć zimne, przez co logiczne jak dotad dla mnie skojarzenie - pustynia=upał, przestaje być w mojej głowie oczywistością. Niesamowite jest to, jak Peruwiańczycy w tę pustynię ingerują. CO jakiś czas między wydmami można zobaczyć kilka pól kukurydzy i wioskę składającą się głownie z wiklinianych domów (zrobię jeszcze kiedyś jej zdjęcie). Czasami widać pola pełne białych namiotów, w których przypuszczam, że hodowane są kury lub krowy (mało przyjazne warunki do wypasu krów....). Czasami zaś przejeżdża sie po prostu przez miasta, miasta wybudowane dosłownie pośrodku pustyni. I takim właśnie miastem, otoczonym przez surowe piaskowe wydmy, jest Huanchaco.



Huanchaco słynie z dwóch rzeczy - surfingu i łódek rybackich zrobionych z trzciny totora. Leniwy nadmorski klimat mocno sie nam udzielił. Zafundowaliśmy tym samym sobie dwa naprawdę leniwe dni. Spacerowaliśmy po plaży i miasteczku. Podczas jednego ze spacerów załapliśmy się na zupełnie niesamowitą rzecz. Huanchaco odwiedził prezydent jakiejś sportowej peruwiańskiej federacji i odbył się dzień promocji surfingu, czy coś w tym stylu. Stacje telewizyjne robiły wywiady z surferami, a przy molu, na którym akurat byliśmy, odbył sie pokaz surfowania na łódkach z trzciny. I tak panowie ubrani w białe koszule, czarne spodnie i kapelusze, na początku podpłynęli do mola przywitać się z prezydentem, po czym rozpoczęli surfowanie. Ale było!!!!!!!



Machencjuszowi tak się spodobało, że po pierwsze zdecydował się na przejażdżkę łódką trzcinową, z której ma PRZEśmieszny filmik (:PPPPP):



a po drugie następnego dnia zafundował sobie lekcję surfowania:



Mnie też namówić próbował, ale biorąc pod uwagę mój beznadziejny błędnik, próba namówienia pozostała próbą. Machencjusz naprawdę świetnie sobie radził. Miał jednak naprawdę beznadziejnego instruktora, który po pierwsze cały czas laski w wodzie podrywał, a po drugie, jak już skupiał uwagę na Machencjuszu nie potrafił odpowiedzieć na najbardziej podstawowe pytania. Lekcja trwała lekko ponad godzinę, zamiast dwóch, bo laski, które trenowały w wodzie, skończyły swoją lekcję i poszedł knyp za nimi. Michaśko bardzo sie tym wszystkim sfrustrował. Jego złość osiągneła maksimum, jak po powrocie z deską i strojem do biura, pseudo-instrukotr stwierdził, że płetwa jest uszkodzona i musimy za nią zapłacić. Poleciałam więc szybko rozmienić kasę, żeby dać im do ręki wyliczoną kwotę, pokrywającą jedynie lekcję, coby uniknąć sytuacji, w której mogli by nie chcieć wydać reszty. Byli oczywiście wielce niezadowoleni, ale byliśmy twardzi :) Szkoły, której nazwy nie pamiętamy, z instruktorem tłustym knypem, krzyczącym co chwilę irytujące "Relax!" nie polecamy.

Huanchaco


Resztę naszego wolnego czasu spędziliśmy na jedzeniu pysznego wegetariańskiego żarcia w "otra coza" i rozmowach z ludźmi. Wreszcie mieliśmy okazję porozmawiać z osobą, która podobnie jak my podróżuje po Ameryce Południowej na motorze. Matthias przywiózł 20-letnią Yamahę z Niemiec do Buenos Aires i tak sobie w dosyć szybkim tempie zmierza do Hondurasu. Motor dostał od przyjaciela, który właśnie ożenił się z dziewczyną z Hondurasu. Ma go dostarczyć rodzicom dziewczyny, po czym leci na zwiedzanie Stanów i wraca do Niemiec. Dostaliśmy od niego sporo map, które pomimo, że mamy swoje, mogą nam się przydać. I co najważniejsze wymieniliśmy się wieloma spostrzeżeniami odnośnie skorumpowanej policji, jakości dróg, strajków, blokad drogowych, co dla obu stron jest niezwykle przydatne. Po dwóch dniach lenistwa w Huanchaco, nie zobaczywszy Trujillo, co aż wstyd mi przyznac, pojechaliśmy dalej. Znowu w góry, w kierunku Cordillery Blanci - drugiego (zaraz po Himalajach) co do wielkości pasma górskiego na świecie. To tu znajduje się między innymi najwyższy szczyt Peru oraz góra Artesonraju, której wizerunek jest symbolem wytwórni filmowej Paramount Pictures.

Droga wiodła przez absolutnie spektakularny kanion. I wszystko byłoby super fajnie, gdyby nie to, że droga pomimo tego, że na mapie była zaznaczona kolorem pomarańczowym lub czerwonym (gdzie czerwony to najlepszy standard peruwiańskiech dróg) była w wielu momentach gorsza niż żółta droga z okolic San Ignacio. I coś na tych wybojo-kamieniach zaczęło stukać. I tak jechaliśmy, słysząc to coraz głośniejsze stukanie, aż stanęliśmy, żeby zlokalizować przycznę. Zgubiliśmy śrubę od przedniego hamulca i zaczął nam odpadać... Druga też się znacząco odkręcała, a klucz gdzieś się zagubił... Opracowaliśmy więc prawdziwie makgajwerowy sposób na ratowanie hamulca. Wyglądał on tak:



No może prawie makgajwerowy, bo po niecałych 5km plastikowa linka się przerwała, a makgajwerowe techniki sa niezawodne. Opracowalismy wiec patent nr2:



który też zawiódł i został zastąpiony patentem 3:



To nie koniec. Był jeszcze patent 4:



Az ostatecznie doszlismy do tego najbardziej skutecznego:



czyli jazdy bez hamulca :)

Jako, że jednak droga prowadziła cały czas delikatnie pod góre, tylny hamulec do jazdy wystarczał. W wyśmienitych humorach dojechaliśmy do pierwszej miejscowości, w której zapchaliśmy się jajkiem z ryżem (mój jajkowstręt ostro postępuje) i zatankowaliśmy dwa galony konewką, po czym pokonaliśmy, już po ciemku, ostatni tego dnia odcinek do Huallanci. W huallankowym hostelu nie było już miejsca, gościnni gospodarze zaproponowali nam jednak noc na dachu. Syryjsko, co Zuzia?? Rozlozylismy wiec nasze przescieradlo, na to samopompujace sie maty i nasze esktrasne spiwory. Napilismy sie herbaty, piwka i poszlismy milo spac. Spalo sie swietnie! Gwiazd co prawda widać nie było, ale i tak rześkość powietrza i cisza śpiącego miasteczka były niesamowite. Wstalismy o 6 rano, zjedlismy proste sniadanie i w droge, do Caraz, gdzie planowaliśmy spotkać wielu turystow, ktorzy wrocili wlasnie z gor i nam opowiedzą/doradzą co robić. Droga do Caraz wiodła przez spektakularnie wąski kanion kilkudziesięcioma tunelami.



Jedno wielkie WOWOW!!! DO Caraz dojechaliśmy po prawie 3 godzinach. Turystów brak. Nikogo. Inforamcje turystyczne pozamykane, podobnie jak te bardziej backpackerskie kawiarnie. I co tu robić?? Góry, które powinno być widać z Caraz, całe pokryte w chmurach. Boleśnie przypominał nam ten widok Nepal, w ktorym tez bylismy w porze deszczowej i w ktorym, zeby zobaczyc gory, musielismy samolotem poleciec. Liczylismy sie z tym, ze bedzie troche pochmurnie i ze bedzie padalo popoludniami. Myslelismy jednak ze chociaz poranki beda sloneczne i bedzie widac monstrualne, osniezone szczyty. Wszyscy jednak twierdzili, ze pochmurnie jest juz od jakiegos czasu, a prognoza pogody nie zapowiadala zmiany. Postanowilismy decyzje o wyjsciu w gory odlozyc na dzien nastepny, a tego dnia pojechac nad jezioro Paron, ktore znajduje sie na ponad 4000mnpm i jest otoczone przez 5 i 6-tysieczniki. Jeziorko piekne jest, bez watpienia, ale nie jak widzi sie go w chmurach i deszczu, zamarzajac z zimna.



Bylismy tak przemoknieci i tak skostniali, ze powrot dluzyl sie nam w nieskonczonosc. Po dojechaniu do Caraz, weszlismy pod umiarkowanie cieply prysznic, ktory przy tym poziomie wyziebienia parzył i zawinelismy sie, juz w suchych ciuchach w spiwory, zeby sie zagrzac. Kolacje, bardzo pyszna zreszta, zjedlismy w polleri "Jeny". Padalo okrutnie, wrocilismy do pokoju i zaczelismy szukac dokladnie mojej komorki, ktorej nie widzielismy od rana. Juz wyjezdzajac z Huallanci wiedzielismy, ze nie ma jej "na miejscu", czyli w bocznej kieszeni tankbagu. Myśleliśmy jednak, że zaplątała się gdzieś w śpiwory. W śpiworach jej jednak nie było. Zaczela sie wiec analiza - gdzie byla ostatnio widziana...? O 6 rano, dzwonila jako budzik. Pozniej poszlismy na sniadanie i zostawilismy ja, podobnie jak reszte naszych rzeczy na dachu. Ktoś ją ukradł?? Nie podejrzewalibyśmy nikogo o kradzież, ale jesteśmy w Peru, a tu niestety różne rzeczy się zdarzają. Poszliśmy więc na net, dzwonić do Plusa ją zablokować. W Plusie jednak mnie nie słyszeli. Wysłałam więc smsa do mamy z prośbą o blokadę z samego rana, a Machencjusz przeczesywał net w poszukowianiu telefonu do hostelu z Huallanci. Latwe to to nie bylo, hostel byl tak jakby nieistniejacy. Ale udalo sie. Wrocilismy do hostelu i poprosilismy gospodynie, zeby rano zadzwonila i spytala, czy nie znalezli mojego telefonu.

Po przebudzeniu sie wygladalismy przez okno z wielka nadzieja na zobaczenie gor. Widac bylo jednak tylko chmury. Poszlismy wiec do gospodyni, liczac, ze jej telefon przyniesie jakies pozytywne wiesci. I przyniosl!!!! Telefon lezal sobie gdzies na dachu, gdzie nie wiem, oboje sprawdzalismy, czy nic nie zostalo... Zadzwonilismy wiec do Polski, zeby spytac, czy blokada sie udala. Okazalo sie, ze po wielu perypetiach, dzieki współpracy naszych mam, a w szczególności dzięki niezwykłej skuteczności naszej kieleckiej mamy telefon został zablokowany. Jeszcze raz dziękujemy!!!!!!!! Poszlismy wiec na sniadanie do sprawdzonej juz polleri Jeny, po czym Wsiedliśmy na motor i pojechaliśmy spowrotem przez kanion do Huallanci odebrać telefon. Telefon odzyskaliśmy, ktoś jednak się nim bawił i 3 razy błędnky PIN wpisał. A PUK-u oczywiście nie znam i nie mam pojęcia gdzie może być. DObrze więc, że telefon zablokowaliśmy, ktoś ewidentnie chciał go użyć. Po powrocie do Caraz przypięliśmy bagaże i w deszczu pojechaliśmy do Huaraz. Długo wieczorem zastanawialiśmy się co robić. Oboje od dawna nastawiliśmy się, że pójdziemy na kilkudniowy treckking w Cordillera Blanca lub Huayhuash. Oboje znieślibyśmy deszczowe popołudnia i noce, gdyby chociaż poranki wynagrodziły nam marzniecie pieknymi widokami. W Huaraz potwierdzono jednak nasze obawy. W najblizszych dniach na widoki raczej nie ma co liczyc. Ostateczna decyzje pomogl nam podjac bolacy brzuch Machencjusza, ktory coraz bardziej mu doskwieral. Najgorsze przyszlo jednak w nocy. Opis pozostawiam Waszej wyobrazni. Był więc o 3.30 telefon do Polski - co robic? i akcja ratownia Machencjusza stosem lekow, ktore ze soba wozimy. Rano zaczelo byc ciutke lepiej, ale widac bylo po Machencjuszu duze oslabienie. Zapadla wiec decyzja o odlozeniu trekingu na Boliwie, w ktorej bedzie pewnie tak nawiasem mowiac nie mniej deszczowo, i wyjazd w kierunku Limy. Jako ze szykowala sie jazda w ostrym deszczu kupilismy sobie jeszcze przed wyjazdem spodnie przeciwdeszczowe, ktorych przeciwdeszczowosc okazala sie kwestionowalna i wyruszylismy. Laaaaałłłłłłooooooo!!!!! niesamowicie!!! Mokniecie na 4000 przy moze 10stopniach naprawde przyjemne nie jest. Ale mamy co chcielismy. Wiedzielismy ze jedziemy w pore deszczowa i ze Andy oznaczaja pokonywanie odleglosci na duzych wysokosciach. Az mi sie smiac z nas samych chce, jak sobie przypomne nasze gadanie przy planowaniu tej podrozy. "Chcemy pojechac tam gdzie nie bedzie pory deszczowej, bo do tej pory wszedzie gdzie bylismy byla pora deszczowa...." I tu tez, bynajmniej nie dla odmiany, jest pora deszczowa. Moze nauczy nas to raz na zawsze czytania o klimacie regionu, ktory chcemy odwiedzic, zanim sie na niego napalimy...

Tu jeszcze zdjęcia z Kanionu del Pato:

Canon del Pato


Tymczasem dotarliśmy do Limy, o niej jednak następnym razem.

Madziula

25 listopada 2009

Witamy,

znow podzielilismy sie z Madziula opisywaniem, tak wiele sie zdarzylo od ostatniego wpisu. Zakonczylismy go w Cuence.



Jednak, zanim zwiedzilismy Cuence, po przebudzeniu rano wyrwalismy sie z niej na jeden dzien, do nieopodal odleglego parku narodowego Las Cajas. Z Cuenki (2500) wyjechalismy w gorne partie gor na 3800 metrow. Ukrylem w krzakach worek z czesciami zapasowymi i nasze kaski i ruszylismy na pieciogodzinna wedrowke. Wejscie do parku 10 USD za osobe to chyba najwyzsza stawka jaka do tej pory chyba zaplacilem, niemniej przynajmniej nie bylo korkow na szlaku. W sumie spotkalismy wylacznie jedna inna grupe turystow. Do tego wiele ptakow, w tym jeden naprawde wielki. I dzikie lamy. Spokoj cisza, zlote kolory krzakow paramo, zarastajace jeziorka, szlak prosty technicznie, lecz niezwykle urozmaicony. Co chwile zatrzymywalismy sie aby sie napatrzec, robilismy wiele zdjec, w tym kilka dosyc zabawnych, a i tak szlak zajal nam duzo mniej niz te obiecane 5h. Polecamy.



Las Cajas


Cuenca jest wielkosci Lublina pod wzgledem liczby mieszkancow, niemniej to chyba jedyne co laczy te dwa miasta. Cuenca wraz z Quito (to miasto lacza z Lublinem trolejbusy) sa dwoma miastami slynacymi z pieknej kolonialnej starowki. Trzeba przyznac ze sie roznia niezwykle. W Quito czuc range miasta i wielkie pieniadze zainwestowane w odrestaurowanie budynkow. Cuenca jest duzo mniejsza terytorialnie i znaczeniowo. Bardzo nam sie podobala zarowno czesc centralna, jak i mniej reprezentatywne czesci, w ktorej odwiedzilismy przypadkowo warsztaty pana szewca, kapeluszmistrza, stolarza itd. Bardzo to ciekawe zobaczyc jak wciaz ludzie recznie wykonuja i naprawiaja pewne rzeczy. Wraz z rosnacym dobrobytem spoleczenstwa nie bedzie stac zwyklych ludzi na tego typu uslugi i przyjdzie kupowac im chinszczyzne. Czas pokaze. Zobaczcie na zdjecia co nam utkwilo w pamieci.



Cuenca


Z Cuenki ruszylismy zdecydowanie na poludnie w kierunku granicy z Peru. Tego dnia natrafilismy na potezna ulewe, ktora choc krotka, zmoczyla nas dosyc mocno, a ze natrafila na dzien kiedy bylismy przeziebieni po wycieczce w Las Cajas, zwlaszcza ja sie czulem beznadziejnie. Ciezko sie wtedy zwiedza, wiec wizyta w miescie pielgrzymkowym Loja skrocila sie do odwiedzenia slynnej katedry i pognalismy do malutkiej wioski Vilcabamba, gdzie planowalismy nocleg. Miejscowosc ta slynie w Ekwadorze z dlugowiecznosci mieszkancow. Nie moge powiedziec, zebym widzial tam choc jedna osobe majaca z 70 lat czy siwa brode, niemniej stosunkowo duzo innych obcokrajowcow chodzilo po wiosce nie wiele przejmujac sie ta kwestia, zadowalajac sie pieknym polozeniem, spokojem i oferta gastronomiczna wioski. My zas potrzebowalismy przyspieszyc nasza podroz raczej niz zwolnic tempo i nastepnego dnia wyjechalismy w kierunku Ekwadoru. Istnieja 3 drogowe przejscia graniczne miedzy Ekwadorem i Peru. Najpopularniejsze, obslugujace jakies 98% ruchu przejscie znajduje sie na wybrzezu, kolejne jest w gorach, przejmujace pewnie z 1,9% ludzi, w tym tych jadacych z Vilcamaby (trzeba sie wrocic do tej Lojy w ktorej zle sie czulem). Jednak z Vilcamaby prosta droga na poludnie prowadzi do tego trzeciego przejscia. Co ma taka na przyklad zalete, ze wjezdzamy do Peru od razu na wyzyny, ktore sa pelne ciekawych atrakcji. No to pojechalismy. Kilometrow do granicy nie bylo zbyt wiele, najwyzej 150. Do tej pory w Ekwadorze jezdzilismy prawie wylacznie po swietnie poprowadzonych, rownych, niedawno wyasfaltowanych drogach. Tutaj trafilismy na cos innego. Strzepki asfaltu szybko sie skonczyly, zas slonce, palace nas ubranych stroje motocyklowe, po pol godzinie stopniowo przeslanialy chmury. Wkrotce gruntowa droga zostala zmoczona przez krople deszczu, co z jednej strony wyeliminowala problem wzniecania tumanow kurzu, z drugiej strony jezdnia stala sie bardzo sliska. Madziula do ucha podpytywala czy rowniez uwazam ze najlepiej zawrocic i pojechac do innego przejscia granicznego, jednak oczywiscie nie moglismy sie tak latwo poddac. W krytycznych momentach moj pilot schodzil z motoru, przewidujac ze w koncu sie w ktoryms blocie wywalimy, niemniej udalo nam sie jakos trudnosci pokonac. Kilka godzin jazdy po waskiej drodze, prowadzacej co prawda wzdluz rzeki, lecz jednak byla to droga bardzo wymagajaca. Kreta, opadajaca sie i wznoszaca, z mnostwem pulapek.



W pewnym momencie wyprzedzilismy chmure i bylismy pelni nadziei co do wykonania planu na ten dzien, jednak humory popsula nam nieoczekiwana blokada drogi. Ekipa realizujaca wzmocnienie i poszerzenie drogi po prostu pracowala na danym odcinku w kontrolowany sposob usuwajac nadmiary ziemii, wiec musielismy swoje odczekac, i chmura znow nas dogonila. Po tym wszystkim jak juz droge otworzyli, w najwezszym miejscu zakopala sie ciezarowka, ktora uratowala obecnosc akurat autobusu wiozacego nowa zmiane zolnierzy, ktorzy wpakowali sie na pake, dociazajac pusta ciezarowke, i droga znow byla dla nas otwarta, aczkolwiek bardzo mokra.



Po jakichs w sumie z 6 godzinach drogi, mijajac nieliczne skupiska ludzi, trafilismy na granice. Tutaj nikt niezauwazony nie przejdzie (aluzja do granicy z Kolumbia). Mamy wrazenie ze cala administracja tego dnia akurat przyszla do pracy zeby odprawic wylacznie nas. W Ekwadorze szybko zalatwilismy sprawy, pozegnalismy sie z ludzmi, podniesiono nam szlaban i przejechalismy przez most wylozony kamieniami, pomiedzy ktorymi w spoinach rosnie sobie trawa. No to teraz druga strona. Kolo szlabanu nikogo, klodka nie pozwala nam go sobie podniesc. Ktos z jakiejs budy macha, to idziemy. I tutaj sie zaczyna. Komputer sie panu celnikowi zawiesil, wiec wszystko recznie. Na przyklad obliczyc ile to 90 dni od dzis. Madziula z kolei biega od Annasza do Kajfasza z jakimis papierami do wypelnienia. Troche to trwalo, obsluzylo nas w koncu z 5 osob w 6 budynkach i sklepie (bo tam jest ksero), jednak pan dowadzacy nie podniosl szlabanu, dopoki nie przyszedl jeszcze inny mezczyzna, ktory specjalnym urzadzeniem spryskal naszego Smoka, zmywajac Ekwadorskie brudy i zarazki grypy do granicznej rzeki. Szlaban do gory, droga wolna. 50 km do najblizszego miasteczka. Tyle ze droga katastrofalna. Nie jak w Ekwadorze - waska, sliska, ale w miare rowna. Wybita, kamienista droga, przechodzaca przez jakies strumyki. Plecaki mialy juz dosc i ciezko bylo je poprawic zeby nie spadaly. A jeszcze slonce zachodzilo. No i tak zaczelismy nasz pobyt w Peru, jazda z godzine jeszcze po tym jak juz slonce zaszlo. Tylnymi drzwiami wjechalismy do Peru. Co nas tu spotka? Pierwsze zmiany od razu widoczne. Nie ma samochodow jak w Ekwadorze. Od granicy spotykalismy czasem jakies motocykle, zazwyczaj raczej kolorowe, trzykolowe mototaksowki, jak w San Ignacio, ktore bylo nasza meta tego dnia, dolaczyly takze biale toyoty corolle kombi rocznik 95 (Mami, taka wlasnie mialas kiedys, pamietasz?) - i tylko takie innych osobowych nie ma. A w hotelu wreszcie suszarka do wlosow zaczela dzialac normalnie, bo napiecie z amerykanskiego w Kolumbii i Ekwadorze zrobilo sie nasze. Ale bankomat nie dziala, na szczescie niewydane w Ekwadorze 5 USD pozwala zjesc nam obiad i dostac jeszcze z 5 soli reszty (1 sol to jak 1 pln). No to jak bedzie? Lepiej, gorzej? Madziula juz wam pisze.

Michal
Machencjusz opowiedzial o Ekwadorze, wiec teraz ja dorzuce swoje naszych poczatkach w Peru. Dluuugo zastanawialismy sie jak ten kraj ugryzc. Peru jest najczesciej odwiedzanym przez turystow krajem Ameryki Poludniowej. Nic dziwnego - obfituje nie tylko w przerozne spektakularne krajobrazy, lecz rowniez w piekne kolonialne miasta i ruiny (nie tylko inkaskie Machu Picchu). Jako ze jednak duza ilosc turystow psuje ludzi, o czym przekonalismy sie juz zarowno w Indiach, Nepalu, jak i Azji Południowo-Wschodniej, postanowilismy oprocz tzw. highlightow pojechac w miejsca dzikie, mniej odkryte, a jednoczesnie pelne milych ludzi. I takim wlasnie miejscem sa gory polnocnego Peru.

Z San Ignacio ruszylismy wiec na południe w kierunku Chachapoyas, zeby pozniej dotrzec do najlpiej zachowanych w tym rejonie ruin - Kuelap i przez kilka przeleczy i kilkadziesiat wiosek dotrzec po nieutwardzonej drodze do Cajamarci, a pozniej do wybrzeza.

W San Ignacio zebralismy sie naprawde rano. Po doswiadczeniach dnia poprzedniego wyobrazalismy juz sobie dokladnie jak zla moze byc droga. Ponad 300km jakie mielismy do pokonania do Chachapoyas robilo na nas dosyc przerazajace wrazenie. Wiekszosc drogi miala co prawda byc wysafaltowana, ale przed Chachapoyas mielismy miec do pokonania ok 60km po beznadziejnej drodze stromo pod gore. Tymczasem jeszcze przed wyjazdem z San Ignacio skonczyl sie asfalt i zaczela sie naprawde kiepska droga... Droga nie dosc, ze bez asflatu, to z mnostwem dolow, rzeczek, kamoli. Dobrze ze jechalismy chociaz stopniowo w dol, a nie w gore. Robilo sie coraz cieplej. Z czasem i droga zaczela sie poprawiac, az w koncu zaczal sie asfalt. W Ekwadorze nie bylismy az tak nisko i juz naprawde daaaawno nie doswiadczylismy takiego upalu. Dotarlismy w koncu do Jaenu, a pozniej do Bagua Grande, ktore sa uwazane za najgoretsze miasta w Peru. Jechalismy na przod, nie mogac sie juz doczekac, kiedy zaczniemy sie wspinac do gory, kiedy zrobi sie choc troche chlodniej. Mialo to jednak niestety szybko nie nastapic. 100km przed Chachapoyas zatrzymal nas koles w pomaranczowym kombinezonie, a obok niego stal znak - "Roboty drogowe. Droga zamknieta od 6.00 do 18.30....." No chyba zart jakis!



Machencjusz poszedl negocjowac. Ale negocjacji nie ma. Zamknieta i koniec. Pusci nas najwczesniej o 18. A byla 14.40.... Co wiecej, slonce zachodzi przed tuz przed 18, co oznacza, ze mamy do wyboru - albo czekac i jechac do Chachapoyas po ciemku (nieutwardzona droga - dla przypomnienia) albo wrocic sie do poprzedniej miejscowosci, tam przenocowac i wstac o jakiejs 4 rano, zeby zdazyc przed zamknieciem drogi albo tez zmienic plany i pojechac w strone morza. Wybralismy opcje 1 - czekanie w upale. Usiedlismy w przydroznej knajpeczce i czytac probowalismy, ale po pierwsze goraco okrutnie nam bylo, a po drugie obsiedli nas lokalni ludzie z milionem pytan o motor i nasza podroz. O czytaniu mozna bylo wiec zapomniec. Machencjusz jednak net w wiosce wyczail, postanowilismy sie wiec zmieniac. Szybko jednak oboje zrezygnowalismy ze zmieniania sie. Gmail wczytywal sie prawie 20 minut, o innych stronach nie mowiac. Zaczelismy sie wiec hiszpanskiego uczyc :) (BTW - tak troszke z innej beczki - dzisiaj przeprowadzilismy pierwsza rozmowe z dwoma laskami z Francji po hiszpansku, tzn glownie Machencjusz mowil, dla mnie tak smiesznie to brzmialo, ze nie moglam przestac sie smiac :)))) ale naprawde niezle sobie radzil. Juz 5 czasami wladamy!!!!!). Punkt 18 Pan Pomaranczowy Kombinezon, caly Bozy Dzien siedzacy na stoleczku i komunikujacy ludziom ze droga zamknieta (nawet gazety zadnej do czytania nie mial) pozwolil motorom jechac. Samochody ruszyly dopiero 18.30. :) Troche bylam przerazona wizja dojazdu na miejsce o 21. Droga okazala sie jednak byc lepsza niz sie spodziewalismy. Po eleganckim asfalcie dojechalismy do Chachapoyas przed 20. Droga prowadzila przez jakis zupelnie niesamowity kanion. Jak niesamowity do konca nie wiemy, musielismy sobie wyobrazac.

Nastepnego dnia przeszlismy sie po Chachapoyas. I znowu pozytywne zaskoczenie - bardzo ladne miasto! Radykalna zmiana po Ekwadorze, w ktorym miasta, oprocz historycznej czesci Quito i Cuenci byly prawdziwie brzydkie. tutaj miasta sa zbudowane w duzej wiekszosc z cegly adobe - mieszanki gliny i slomy, z ktorej powstaja cegly, suszace sie tu wszedzie. Co wiecej, okazalo sie ze w miescie sa akurat huczne obchody ktorejs tam rocznicy powstania prowincji Amazonas, ktorej Chachapoyas jest stolica. Zjechali sie oficjele, zolnierze, dzieciaki ubraly sie w odswietne mundurki i na glownym placu miasta odbyla sie defilada. Mielismy oczywiscie swoich ulubiencow - oddzial zolnierzy ninja-mieszkany buszu (dwa rodzaje ubiorow na przemian - czarne stroje T-shirt plus sportowe spodnie i czarna chustka ala ninja na glowie i drugi rodzaj - khaki mundury z wszedzie wiszacymi fredzlami - tak jakby ktos pocial khaki material w paski i go wszedzie poprzyszywal, nawet do helmow!!!! Ma to sie przypuszczam zlewac z dzunglowa roslinnoscia, a wyglada mega hiper super przekomicznie). Nasza druga grupa ulubiencow to chlopcy z jakiejs lokalnej szkoly. Mysleli ze z gazety jestesmy i bardzo chcieli zebysmy im zdjecie zrobili. Zaczeli wiec pozowac do zdjec jak prezydent regionu przemawial (wszyscy olali przemowe i staneli tylem do prezydenta, podczas gry inni na bacznosc stali z podniesionymi sztandarami). Skonczylo sie to oczywiscie interwencja sluzb porzadkowych, ktorzy zwrocili delikatnie uwage nam i mniej delikatnie chlopcom...



Południowy Ekwador - Północne Peru


Z Chachapoyas pojechalismy w kierunku Kuelap. Plan byl taki - dojechac do Kuelap i go zobaczyc, po czym znalezc nocleg. Nieutwardzona droga do Kuelap miala byc tragiczna, a byla nie taka zla i prawdziwie imponujaca. Caly czas jechalismy droga wycieta w gorze o szerokosci jednego waskiego pasa, ktora konczyla sie wielka przepascia. Z doliny rzeki musielismy sie wdrapac na 3000mnpm, gdzie na szczycie gory znajduje sie Kuelap.



Kuelap to forteca zbudowana przez cywilizacje Chachapoyas, ktora zamieszkiwala te tereny i mimo ze ostatecznie zostala podbita przez Inkow, nigdy do konca nie ulegla ich wplywom, stad min nikt w tym regionie nie mowi narzuconym przez Inkow jezykiem keczuanskim. Jej konstrukcja zostala rozpoczeta w 6 wieku. Forteca byla w uzyciu do wczesnych czasow kolonialnych (XVI wiek). Najlepiej zachowaly sie mury, ktore w niektorych miejscach osiagaja 19 metrow. Wewnatrz dominuja okragle pozostalosci domow, z ktorych jeden zostal w pelni odbudowany, zeby uzmyslowic zwiedzajacym jak to kiedys wygladalo:

Poczatkowo planowalismy spac w namiocie. Zapytalismy w camping w drugim napotkanym domu, a ze rodzina tam mieszkajaca zaproponowala nam nocleg u nich - zostalismy. Pokoik skromny, lazienki w domu brak, ale co tam, my wygod czasami naprawde nie potrzebujemy. Reszte wieczoru spedzilismy na rozmowie z Ronim (najmlodszym synem pani gospodyni) i na jedzeniu kolacji, na ktora zamowilismy sobie:



HA! Okazuje sie ze swinki morksie stanowia bardzo wazna czesc diety ludzi zamieszkujacych duze wysokosci. Ich mieso jest bogate w proteiny, szybko sie rozmnazaja, zywia sie kuchennymi odpadkami i nie potrzebuja zadnej opieki. W domu naszych gospodarzy kolo Kuelap, swinki rzeczywiscie biegaly i piszczaly po klepisku w kuchni. Nawet male widzielismy. Do Europy swinki przywiezli oczywiscie Hiszpanie. Ba! Moda na nie bardzo szybko zapanowala. W Europie byly oczywiscie od samego poczatku traktowane jako zwierzatka domowe, nie jako pokarm... Szczegolow naszego jedzenia swinki Wam oszczedze - fanami nie zostalismy i raczej juz nigdy swiadomie jej nie zamowimy.

Nastepnego dnia w planie mielismy przejechanie ok 260 km po nieutwardzonej drodze i dojazd do Celendinu. Co ciekawe z Kuelapu do Celendinu w linii prostej mielismy moze 60km. Droga zostala jednak tak lagodnie po gorach poprowadzona, zeby kazda ciezarowka mogla po niej przejechac. Byla to jedna z najpiekniejszych drog jakie oboje kiedykolwiek widzielismy. Strome zbocza gor, przelecz na 3600, po czym lagodny zjazd ponad 2000m w dol, tylko po to zeby przejechac rzeke Maranon i wdrapac sie spowrotem na prawie 3000mnpm. Widoki nie byly jednak jedyna atrakcja. Po drodze napotkalismy zupelnie przypadkiem na bardzo prezny loklalny rynek, o ktorym w przewodniku ani slowa, a wiec i turystow zupelnie brak. Zaparkowalismy motor w centrum targu i wiele osob myslalo, ze go sprzedac chcemy! Wielu uwazalo, ze 3000USD to super cena i bylo gotowych nam pieniadze od razu do reki dac. HA! Przerwe zrobilismy tez w malej wioseczce - Leimebamba, ktorej goscinnosc mieszkancow slynie w okolicy, a mezczyzni spedzaja niedziele na grze "w rzut moneta do paszczy zaby" :)



Obiad natomiast Machencjusz zjadl w malej wiosce nad rzeka Maranon, gdzie dzieci na srodku restauracyjnego parkietu tanczyly do dzieciecych teledyskow.



Do Celendinu dojechalismy przed zmierzchem. Znalezlismy mily hotelik z przemila obsluga i po uzupelnieniu pustki w brzuchach poszlismy spac. Kolejnego dnia plan mielismy jeszcze bardziej ambitny - dojechac do Trujillo nad Pacyfikiem - ponad 400km. Na poczatku przeszlismy sie jednak po Celendinie. W miescie najbardziej urzekli mnie ludzie, a konkretnie ich nakrycia glowy - miasto kapelusznikow! Super!

Pozniej okazalo sie ze kapelusznicy zamieszkuja tereny od Celendinu az po Cajamarce. W jednym z przydroznych miasteczek, Machencjusz kilka fajnych foteczek im cyknal.



Tereny znowu byly przepiekne, ich podziwianie utrudnil nam jednak deszcz. Mokniecie na ponad 3000mnpm naprawde przyprawia o dreszcze. Bylo zimno, nieprzyjemnie, okrutnie. Na gore nalozylosmy kurtki przeciwdeszczowe, ktore spelnily swoje zadanie, glowe ochranialy kaski. Nasz dol zamokl jednak kompletnie caly - od majtek po skarpety, ledwo z motoru zeszlismy zeby do knajpeczki w Cajamarce wejsc. Skamienielismy.

Cajamarci zwiedzanie bylo krotkie, a szkoda, bo to bardzo wazne miasto w historii Peru. To tu przebywal wladca inkaski, jak przybyli Hiszpanie, to tu odbyla sie decydujaca o podboju przez Pizarro imperium Inkow - bitwa pod Cajamarca (1532), to tu Atahualpa zostal uwieziony, to tu zmusili go do przejscia na chrzescijanstwo obiecujac mniej bolesna smierc, i to tu go powiesili. Okazalo sie jednak, ze wszystkie najwazniejsze budynki-muzea (w tym jedyny zachowany budynek z czasow inkaskich, w ktorym wlasnie wieziony byl Atahualpa oraz kolonialny kompleks klasztorno-szpitalny - Belen) sa w poniedzialki zamkniete, a spacer po miescie utrudnial nieustajacy deszcz. Dosyc szybko postanowilismy wiec sie zebrac i jechac do Trujillo, a i tak wiedzielismy ze znowu bedziemy jechac po zmroku. Pierwsze kilometry po wyjezdzie z Cajamarci byly traumatyczne. Jechalismy w deszczu i mgle - tak gestej ze widac bylo jedno wielkie NIC. Do tego co jakis czas byly roboty drogowe i jeden pas zamkniety (bez ruchu wahadlowego, po prostu - kazdy jedzie). Masakra. Mnostwo blota na drodze, slisko. Udalo nam sie w koncu z tego wyjechac i mobilizowani przez goniacy nas deszcz jechalismy dalej pustynna dolina rzeki. Roboty drogowe dalej sie ciagnely, raz robotnicy powiedzieli nam nawet zebysmy przez swiezo wylany asfalt jechali. Niezle sie poslizgnelismy, na szczescie motor zlapal jakims cudem przyczepnosc i sie nie wywalilismy. Trwalo to milisekunde, nawet sie przestraszyc nie zdazylam :) Piekny zachod slonca obserowalismy nad sztucznie stworzonym jeziorkiem, a ostatnie kilometry - juz po pustyni, bo wybrzeze w Peru to jedna wielka pustynia, pokonywalismy juz po ciemku.

O Trujillo napiszemy nastepnym razem. Wczoraj mielismy dzien lenia - bardzo fajny z reszta i jeszcze go nie widzielismy. Dzisiaj po poludniu ruszymy w strone Huaraz i Cordillery Blanci, gdzie bedziemy chcieli zrobic jakis wysokogorski trekking. Odezwiemy sie przed wyjsciem w gory.

Na koniec kilka doslownie zdan o pierwszych peruwiańskich wrażeniach. Jest taniej, co bardzo nas cieszy :) Jest nie mniej złodziei, a wręcz wszyscy jeszcze bardziej ostrzegają, nasza czujność musi się więc jeszcze bardziej wyostrzyć, co nas nie cieszy. Męcząca jest ta podejrzliwość. Jest też poraz już kolejny super różnorodnie i widzimy nowe dla nas krajobrazy - pustynne wybrzeże, tropiki - których w Ekwadorze nie widziliśmy i nie mniej spektakularny niż dotychczas Andy. A to dopiero początek. Będzie pięknie!

Kuelap - Cajamarca


Pozdrawiamy,
Madziula

17 listopada 2009

Machencjusz popelnil dla Was wczoraj gigantyczna relacje. Jest aktualnie u mechanika, a kiedy on u mechanika, ja spelniam moje blogowe powinnosci. Milego czytania i wytrwalosci! - Madziula



Bardzo chcieliœmy wyruszyc juz z Quito. Pospiech nie jest jednak najlepszym doradca, a nastepnym duzym miastem na naszej trasie bedzie dopiero Lima. I jezeli cokolwiek sie stanie wczesniej, to ewentualne straty pieniezne i czasowe moga byc calkiem duze. Poszedlem wiec do mechanika nie tylko wymienic amortyzator, ktory przylecial juz z Miami, lecz jednak upewnic sie, ze silnik da rade. Bo trzeba przyznac ze chodzi jakos nieregularnie, a tu przed nami duze wysokosci, wielkie obciazenie i stromizny. Sprawdzilismy najpopularniejszy defekt tego modelu, odrobine skorygowalismy nawet prace pewnego ukladu, jednak silnik dziala jak dzialal i mechanik twierdzi ze to korbowod cos nierowno pracuje. Widzialem jednak ze nie da gwarancji na swoja hipoteze, za to przyjalem jego zapewnienie, ze do Limy dojedziemy. No to jedziemy, moze tam sie ktos bedzie lepiej znac na sprawie?

Spakowalismy manataki nastepnego dnia i ruszylismy na poludnie. Czekal nas przejazd aleja wulkanow - swojego rodzaju plaskowyz w centralnych wyzynach Ekwadoru, wzdluz ktorego stoja najwazniejsze wulkany tego malego panstwa.

Niestety, po raz kolejny zostalismy skarceni przez chmury. Nie zobaczylismy nic Cotopaxi, ktory jest oddalony jedynie kilkadziesiat kilometrow od centrum Quito. Gesta warstwa chmur ciagnela sie az po horyzont. Przez to ze obserwacja wulkanu wypadla nam z programu, szybko dojechalismy do miejsca w ktorym planowalismy nocleg, i wyruszylismy juz bez bagazow na wycieczke. Na zachód od miejscowosci Latacunga jest tak zwana Quilotoa Loop - petla która wiedzie przez polozone wysoko tereny zdala od Panamericany, zamieszkane przez Indian. Planowalismy pokonaæ te petle w ciagu nastepnych dni, ale postanowilismy zobaczyc choc kawalek jeszcze tego samego dnia. Petla ta pokonywana jest przez turystow z pomoca roznych srodkow transportu, co zajmuje kilka dni. Posiadajac wlasny srodek transportu mozna jednak pokonac ja cala bez przeszkod w ciagu jednego dnia, mimo ze brak czesto utwardzonej nawierzchni. Bylo pieknie, i zimno. Szybko wspielismy sie na plaskowyz, mijalismy po drodze lokalnych mieszkancow, ktorych jaskrawe stroje pieknie kontrastowaly z surowym otoczeniem. Az by sie chcialo zatrzymac i zrobic zdjecie. Jedna Pani nawet nam zapozowala, po czym zazadala 1 USD. Tego nie lubimy. Ludzie tu naprawde maja fiola na punkcie uniemozliwienia zrobienia darmowego zdjecia. Nie lubimy placic za zdjecia i dawac grosza zebrakom. Juz sie tego nauczylismy w Azji. Mamy caly wywod na ten temat, ale teraz go Wam oszczedze.



Dobrze, to moze jeszcze objasnie z czego jest ta Quilotola Loop taka slynna. Najbardziej - z jeziora w kraterze wulkanu (nie mylic z Laguna Cuicocha z poprzedniego wpisu!). No to bylismy 15km od tej Laguny. Ale bylo na tyle pozno, ze wiedzielismy ze jesli do niej dojedziemy, bedziemy wracac po ciemku. No to wpadniemy innym razem.
Dopiero nastepnego dnia zorientowalismy sie, ze ten nastepny raz nie nadejdzie szybko - chmury opadly jeszcze nizej, co pozbawilo sensu pokonanie petli - dopisujemy ja do naszej dlugiej juz listy rzeczy ktore sobie zostawiamy w danym panstwie na kolejna wizyte - jest na niej juz przede wszystkimi Cartagena (Kolumbia).
Nocowaliœmy w niewielkiej miejscowosci Saquishli. Wg naszego przewodnika jest to miejscowosc, w ktorej mozna bylo do niedawna zobaczyc prawdziwie ekwadorski targ, na ktory nie docierali turysci. W ostatnim czasie jednak i ten trafil na mape zagranicznych gosci, jednak nie ma porownania pod tym wzgledem z targiem w Otavalo. Oczywiscie bladym switem zlokalizowalismy targ zwierzat, gdzie dowiedzielismy sie co nieco na temat cen bykow i krow (byk 800 usd, krowa 400 usd). Nie widzielismy tutaj scen brutalnosci, zestaw oferowanych zwierzat odpowiadal temu sprzed niecalego tygodnia, wiec trzeba przyznac ze na nastepny targ zwierzat wybiore sie za kilka tysiecy kilometrow. Za to bardzo ciekawa byla wizyta na innych stoiskach. Czwartkowy rynek ma miejsce na 8 odrebnych placach, a takze laczacych je ulicach. Co ciekawe, w odroznieniu od tego typu spotkan ludzi w Azji, kiedy to warto wstac z samego rana, w Ekwadorze rynki rozkrecaja sie cale przedpoludnie i swe apogeum osiagaja kolo obiadu. Nasze przyzwyczajenie pomoglo nam jednak w zobaczeniu rynku zanim przyjechaly grupki innych turystow. Jeszcze jedna roznica - tutaj mozemy porozmawiac ze sprzedajacymi! W Azji to tylko mozna bylo sie glupkowato usmiechac albo cos na migi pokazywac, co przy wstydliwosci azjatow nie ulatwialo wymiany mysli. Tutaj mozemy sie czegos dowiedziec, a takze sami o czyms poinformowac lokalnych ludzi. Na przyklad taka pania sprzedajaca malutkie kotki (acha, bo psy, koty i male zwierzeta spozywcze kupuje sie tutaj tuz obok marchewki i kolendry w centrum miasta, a nie jak w Otavalu na targu zwierzat), tak wiec taka pania od kotkow mozna poinformowac, ze u nas to rowniez swinki morskie i zolwie w domu sobie jako maskotki trzymamy, a nie zeby zjesc. Swoja droga pieska ladnego i kotka za dolara mozna kupic. Kusilo. Ale co potem z nim zrobic? Jak by z nami jezdzil? Musielibysmy jakis koszyk z przodu pod reflektorem przymontowac... Pomyslimy.



No wiec targ w Saquishli bardzo przyjemny. Z ciekawostek jeszcze: mozna bylo sobie kupic jakies takie wielkie larwy, a lezace obrazki wyjasnialy ze takie larwy kazda przypadlosc czlowieka moga wyleczyc. A myslelismy ze do jedzenia. No i ciekawostka dwa: kupcy z Otavalo zwietrzyli interes i przyjezdzaja tu z tymi wszystkimi pamiatkami co sprzedaja u siebie. Przydali sie nam nawet - Madziula juz nie bedzie marzla w rece, po tym jak przejalem jej rekawiczki, po tym jak jedna moja sie zgubila podczas przeprawy lodka w Kolumbii (pamietacie jeszcze, co?).
Po targu, jako ze zrezygnowalismy z petli Quilotola, zapakowalismy smoka i kazalismy sie zawiezc do nastenego punktu naszej podrozy, Banos.
Banos jest jednym z najpopularniejszych miejsc w Ekwadorze. Jest polozony tuz kolo najwyzszego wulkanu Ekwadoru - Chimborazo, ktorego wierzcholek to juz ponad 6300 m npm. Kiedy nie ma chmur, musi wspaniale wygladac. Pojechalismy wiec boczna droga, aby ludzi podpatrzec jak sobie tutaj mieszkaja i zyja.
Nazwa miasteczka odnosi sie do obecnych tutaj wod termalnych. Co jest jednak bardyiej unikalne, Banos lezy u stop najbardziej aktywnego ekwadorskiego wulkanu, w ostatnich latach aktywnosc ta byla na wysokim poziomie, wprawdzie pocztowki wciaz prezentuja ujecia z 1999, jednak nawet w ostatnim roku wulkan wyplul lawe. A to dziala na wyobraznie i przyciaga gosci. Mieszkancy tutaj sa przygotowani na erupcje i kazdy z nich ma w swoim mieszkaniu spakowana walizeczke z najpotrzebniejszymi rzeczami - w razie alarmu bierze ja pod pache i daje noge. Droga do Banos w dwoch miejscach jest przecinana przez dwa koryta biegnace po zboczach wulkanu, ktorymi to w razie kolejnej erupcji ma biec glowny nurt lawy.



Robi wrazenie. No dobrze, tylko co jesli sie ma pecha i przyjezdza a tu wulkan caly w chmurach? Nie ma problemu. Miasteczko peka w szwach od nadmiaru biur turystycznych, ktorzy sa w stanie prawdopodobnie zagospodarowac dowolna liczbe dni i sume dolarów. Skoki na linach, rafting, opuszczanie sie po linie wzdluz sciany wodospadu, wycieczki do miejscowosci indianskich itd itp. Nawet wycieczki do dzungli. Jakiej dzungli? Amazonskiej. Bo Banos jest rowniez brama do krainy zwanej Oriente - czyli Wschód - obejmujacej caly teren Ekwadoru lezacy na wschód od pasma Andów. Banos jest brama, poniewaz stosunkowo latwo mozna zjechac na poziom trzycyfrowej wysokosci nad poziomiem morza. Oczywiscie pojechalismy sprawdzic. Piekna dolina, ktora stopniowo lecz szybko sie znizamy, w ciagu 60 km z 1900 na 900 m npm. Piekne wodospady, coraz bujniejsza roslinnosc, troche zakretow, podjazdow i zjazdow, az sie nie chce wierzyc, ze wreszcie za kolejnym zakretem nie ma juz gor. Jako ze wciaz zmagalismy sie z chmurami, a wlasciwie z deszczem, dzungla byla spowita w chmurach, bardzo tajemnicza. Jako ze mamy plan odwiedzic ja w Peru, tym razem skonczylismy na przywitaniu sie z pewnej odleglosci, po czym wrocilismy do Banos.



Warto wspomniec o naszej wizycie w termach. Po pierwsze, nie wspominalismy, jak wielki problem ma teraz Ekwador z powodu braku deszczow w porze deszczowej. Kraj ten oparl swoja polityke energetyczna na elektrowniach wodnych. W obliczu braku wody w systemie rzecznym, minister ds. elektrycznosci (naprawde tak sie nazywa!) racjonalizuje dostawy pradu. I tak juz od Quito codziennie nie mamy pradu 4 godziny dziennie. Tzn zalezy jak trafimy, bo w kazdym miescie codziennie rano oglaszaja, w jakich godzinach dzis nie bedzie pradu. A ze godziny sie zmieniaja a my przemieszczamy, to mozemy akurat sie przeslizgnac pomiedzy strefami odcietego pradu, lub tez rano nie miec pradu w miescie A, a wieczorem sie zalapac na odciecie w miescie B. I roznie takie odciecia nam uprzykrzja zycie. Bo takiego odciecia od 10tej do 14tej to nawet mozemy i nie zauwazyc, ale jak pradu nie ma od 16tej do 20tej, i cale miasto spowijaja egipskie ciemnosci, to juz naprawde nie jest ciekawie. I tak bylo w Banos. Wieczorna sesja w termach zaczyna sie od 18tej, planowalismy wiec pojsc jeszcze na kawke i potem na te termy. Bardzo romantyczna atmosfera panowala w lokalach gastronomicznych tego wieczoru - w wytwornej restauracji - swiece na stolach, w kawiarni, to samo, w jadlodalni - swieczki, wszedzie swiece. Jedynie apteki nie wiadomo skad mialy generatory pradu i nawet reklamy siê swiecily jak co dzien, co wygladalo jednak na zwyczajne marnowanie pradu. Szczerze mowiac, to niezbyt fajna atmosfera. Jednak po tym jak pani w kawiarni zamiast herbaty mietowej dala mi wrzatek i 3 dekoracyjne listeczki miety, postanowilismy pojsc na te termy, mimo ze na logike powinny byc zamkniete. Wszyscy jednak twierdzili ze powinny byc otwarte, totez zaufalismy mieszkancom. Dopiero po dotarciu na miejsce oswiecilo nas, ze byli w bledzie. Konkretnie, to oswiecila nas sklepikarka. No to postanowilismy przysiasc sie na godzinke u niej i dotrwac przy herbacie do 20tej, az wlacza ten prad. Tutaj wzmianka o herbacie - niezwykle ciezko ja dostac. W calym kraju pije sie wylacznie kawe - czyli kubek mleka z odrobina kawy - proporcje bardziej niz na odwrot niz w Polsce. Czasem rowniez serwuja kawe rozpuszczalna - rowniez w kubku mleka. No wiec o herbate trudno - jak juz cos to ziolowe. Poprosilismy. Pani na chwile nas zagadnela o cos, i w sumie nie przestala juz mowic w ogole. Opisala nam cala swoja historie, o dawnym malzenstwie (ze Szwajcarem, bo w Banos duzo kobiet wychodzi za bogatych turystow, ktorzy jednak z czasem nie wytrzymuja proby czasu), o rodzinie (ze miala 6 rodzenstwa, z czego starsi wciaz mieli wiele dzieci, a kolejni co raz mniej), o pobycie w USA (ze jako tak wytrzymac jak 4 pory roku, z czego 6 miesiecy zima) itd itp. Naprawde, po kilkunastu minutach czulem sie zmeczony ciagla proba rozumienia tego jezyka bez przerwy. Zwlaszcza ze Pani sobie zartowala, i trzeba bylo to wychwycic, inaczej smiala sie z zartow jako pierwsza z naszej trojki - a dawala nam przed salwa smiechu 1 sekunde powaznej miny abysmy pierwsi sie zasmiali. Tak wiec spedzilismy godzine z Pania sklepikarka, a ostatni kwadrans z jej kolezanka, ktora przy swieccze wygladala na 30 lat, z czego bardzo sie ucieszyla, bo jednak przyznala ze ma 42 i jest juz babcia. Chyba jej nie przescigne.

Podziekowalismy za goscine i poszlismy w kierunku term, bo rowno o 20tej nastala jasnosc. Rowniez dla naszych umyslow.
Spodziewalismy sie byc pierwszymi w wodzie, zas ciezko nam bylo znalezc kawalek sciany w basenie. Okazalo sie ze termy maja swoje wlasne zasilanie i co prawda, bylo wczesniej nieco ciemniej za to bardziej klimatycznie, bo gwiazdy przyswiecaly kapiacym sie. Nie zawiedlismy sie jednak na temperaturze wody. Po tym jak przegadalismy z 20 minut z nauczycielka angielskiego z pobliskiej szkoly, nie moglismy juz dluzej zniesc goraca i postanowislimy pojsc do "sredniego" basenu - ho ho ho!! oKazalo sie ze wlasnie w nim bylismy, zas goracy basen to byl juz naprawde wrzatek. Chyba nawet Anula (pozdrowienia dla zmarzlucha!) by nie wysiedziala 3 minut zanurzona.

Opuszczalismy Banos z dwoma powodami do narzekania. Po pierwsze, nocne kapanie pozostawilo okropne plamy na Madziulki bialym strojku kapielowym - co swoja droga swiadczy o naturalnosci i bogactwie mineralnym wody. Po drugie, nie udalo nam sie spotkac z moja zastepcza karta SIM, wyslana do mnie z centrali z Polski. Co prawda Poczta POlska obiecuje, ze list priorytetowy dostarczy w przeciagu 5 dni do kazdego kraju na swiecie, jednak Pan z Poczty Ekwadorskiej wspomnia³ raczej o 14 dniach roboczych. No to 2 tygodnie nie bêdziemy siedziec w jednym miejscu dla karty SIM, zwlaszcza ze komorki w tym kraju dzialaja na amerykanskich czestotliwosciach, wiec i tak nie mamy tutaj dzialajacego telefonu. Tak wiec hostel w ktorym mieszkalismy obiecal ze przesle nam ten list dalej, jak tylko do nich dojdzie. Zobaczymy.

Mielismy rowniez powody do radosci! Pogoda skonczyla wojne 3dniowa i ukazala nam niebo. Wreszcie, na odchodnym, zobaczylismy wulkan, pod ktorym przez dwa dni sobie mieszkalismy. Swietny! Perfekcyjny stozek, na samym czubku odrobina sniegu.



Postanowilismy w podrgupach sie z nim zmierzyc. Madziulka wyszla sobie na pagórek ponad miastem, ja zas na smoku pognalem w kierunku szczytu wulkanu i wyjechalem kilometr w pioniej do miejsca gdzie lawa zmiotla droge. DO szczytu brakowali wciaz ponad 2km, wulkan ma ponad 5 tys metrow! A wydawalo sie ze do szczytu tuz tuz. O 10tej odebralismy pranie z pralni, spakowalismy manatki i pognalismy spowrotem do kregoslupa Alei Wulkanów. Zwietrzylismy nasza szanse. Po wyjechaniu z doliny ukazal nam sie CHimborazo z wielka biala czapa lodu! Postanowilismy podjechac jak najblizej. W oddali juz nadciagaly chmury, tak wiec sadzilismy ze nasze szczescie nie potrwa dlugo, jednak postanowilismy sprobowac. Pojechalismy droga prowadzaca tuz obok wulkanu, okrazajaca go. Stopniowo pielismy sie coraz wyzej, przekraczajac kolejne poziomice. Roslinnosc co raz to bardziej sie upraszczala, tracac na wysokosci i nasyceniu kolorow, zamiast miasteczek mijalismy juz tylko pojedyncze domy pasterzy owiec.



W koncu nawet trawom paramo bylo zbyt ciezko zyc i znalezlismy sie w wsrod martwego krajobrazu. Wreszcie zjazd z g³ownej drogi bezposrednio w kierunku wierzcholka. DO Refugio, miejsca skad wychodza ekipy chetnych przymierzajacych sie do ataku na szczyt. Jedziemy. Madziulka juz tutaj troche sugerowala, zeby moze sobie podarowac, ale jak mozna bylo przegapic taka szanse, skoro tego dnia nawet chmury sie szczytu nie chcialy na stale uczepic. Teraz juz droga byla sypka i kreta. Az wreszcie zaparkowalismy pod schroniskiem. Ponad 4800 mnpm. Kilka krokow i juz czujemy sie inaczej: zadyszka to oczywistosc, reszta ciezka do opisania: bol glowy? slabsza mozliwosc zachowania rownowagi? Bardzo ciezko to wszystko opisac co sie naprawde czuje. Nowe doznanie. Kilka pamiatkowych zdjec, podziwiamy sobie wulkan, teraz widoczny juz jak na dloni, podobnie jak i czerwone jego skaly i jezory lodowcow schodzacych nisko.



A do tylu? CHmury gdzies tam nisko w dole, w oddali. W poblizu zadnych porownywalnych szczytow. Pelna dominacja. Jako ze przeliczylismy sie co do istnienia przydroznych punktow gastronomicznych, postanowilismy w koncu zjesc nasze jedzenie i ugotowac cokolwiek, zeby tylko zjesc cos na cieplo. No to przynioslem, i sie pytam pichcacego ekwadorczyka, czy moge z kuchni gazowej rowniez skorzystac. Alez mial mine!!!!! HAHAHA, do tej pory chce mi sie smiac. Jak mnie zobaczyl z dwoma kolbami kukurydzy, nie wiedzial co powiedziec!! Oni wszyscy tam sobie przyrzdzali specjalne jedzenie, ktore wymaga niewielkiej temperatury i czasu. Pan Ekwadorczyk wyjasnil Panu glodnemu laikowi, ze na tej wysokosci, kukurydza potrzebowala by sie z godzine gotowac :))) Musiala wystarczyc nam wiec mandarynka, po czym rozpoczelismy bardzo dlugi zjazd w dol. Na 3300 m npm jak zaczê³y siê miasta czulismy sie jak w domu. Posililismy sie wreszcie sowicie i pognalismy na poludnie, w kierunku drugiego po QUito najpiekniejszego miasta kolonialnego Ekwadoru, do Cuenci. Obrane na nocleg miasto (Alausi) osiagnelismy rowno z zachodem slonca, po pieknej jezdzie w terenie, ktory bardziej by nam sie kojarzyl z bezkresami Kanady niz z miejscem w Ekwadorze. Wulkany zostaly za nami i otaczajace nas przewyzszenia nie byly wyzsze niz 300 metrów. Az wreszcie dojechalismy do krawedzi plaskowyzu, co zbieglo sie z zachodem slonca i dotarciem do Alausi - naszego postoju. Alausi szybko poszlo spac, zas my w tanim hotelu moglismy slyszec wszystkich lokatorow, czujac ze sciany z dykty niewidomemu by nie zrobily roznicy w stosuku do wielkiej sypialni.

Alausi wybralismy nieprzypadkowo. Nastepnego ranka polecielismy zobaczyc targ - i szczerze sie zawiedlismy. To znaczy - upewnilismy, ze na targ nie warto chodzic z rana, nic sie wtedy nie dzieje. Poza tym, przez Alausi przeprowadzona jest linia kolejowa, laczaca niegdys dwa glowne miasta Ekwadoru. I zaraz za Alausi linia dramatyczie opada w dol kierunku wybrzeza. Obecnie linia jest jedynie atrakcja turystyczna, okrojna do najbardziej atrakcyjnych miejsc. POszlismy zobaczyc ow slynny pociag na dworcu. Na wszystkich widokowkach przedstawiany jest pociag rodem z dzikiego zachodu, z dymiaca lokomotywa i wagonami na ktorych na dachu siedza sobie turysci i obserwuja piekne krajobrazy. A tutaj na peronie stoi sobie szynobus! Szok.



POkraczna kabina autobusu, nalozona na wozek pociagu. DYmiacy spalinami diesla, halasliwy, w srodku turysci czekajacy na odjazd. Alez sie cieszylismy ze sobie juz wczesniej te atrakcje odpuscilismy. Wrocilismy do gotowego do drogi motoru, przy ktorym spotkalismy motocykliste ze stanow, ktory wraz z przyjaciolmi podrozuja w 20 Harleyów, ktory zauwazyl nasz motocykl i kalifornijska rejestracje. Pierwszy spotkany motocyklista, z ktorym chwile pogadalismy! I ruszylismy w kierunku Cuenci. Piekna droga, swiezo wyasfaltowana, pieknie poprowadzona po stromych zboczach plaskowyzu. Do Cuenci dojechalismy na dlugo przed zachodem slonca, pozwalajac sobie przystanac w kilku miejscach, m.in. na rynku w Canar, jak i przy niezwyklym kosciele zbudowanym w sprecyficznym stylu w zboczu gory.



CO nas spotkalo w Cuence, dowiecie sie z nastepnego odcinka naszego serialu. (Juz zapowiem ze bedzie NIEZLE - Madziula)

Zachecam do obejrzenia zdjec - jest ich wprawdzie wiele, ale naprawde warto poswiecic kilka minut i obejrzec je jako pokaz slajdow raczej niz przelatujac wzrokiem po 9 na raz.

Quilotoa


Banos - Chimborazo - Canar


Pozdrawiam!
Michal

10 listopada 2009

W piątek rano, po przebudzeniu, nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom - przywitało nas błękitno-granatowe niebo bez śladu chmur! Najpiękniejsze niebo od czasu naszego przyjazdu do Ameryki Południowej. Zamiast więc jechać do muzeum na równiku, pojechaliśmy od razu do Otavalo, żeby zobaczyć okoliczne laguny i pospacerować. I był to naprawdę niezły pomysł. Wyjeżdżają z Quito widzieliśmy po raz pierwszy trzy okoliczne ośnieżone wulkany naraz, z czego wulkan Cayambe był przed nami w pełnej okazałości przez większość drogi.



W Otavalo zostawiliśmy większość naszych rzeczy i pojechaliśmy zobaczyć Lagunę Cuicocha - piękne jezioro w kalderze wulkanu u stóp innego wulkanu - Cotacachi. Ściany kaldery są niezwykle strome, a wśrodku uformowały się z lawy dwie wyspy. Wszystko to w pięknym słońcu i przy pięknym niebie robiło na nas wielkie wrażenie. Lagunę wpisujemy na listę najpiękniejszych widzianych dotychczas miejsc!



Piękno laguny miało bezpośrednie przełożenie na nasze nastroje. Szczęśliwie tu nam!!



W sobotę rano jest w Otavalo jeden z największych w Ameryce Południowej indiańskich rynków. Ludzi z okolicznych wiosek przychodzą tu handlować zwierzętami, owocami, płytami CD, ubraniami i przede wszystkim lokalnymi wyrobami stworzonymi specjalnie na potrzeby turystów. Ta komerycjna część rynku znacznie zdominowała targowisko. Stoisk jest co najmniej z 200, na każdym szaliki, laleczki, koce, poncha, breloczki itp. Konkurencja doskonała. Każdy wychodzi z taką samą ceną i schodzi do podobnego poziomu. Wiele produktów naprawdę pięknych, ale ilość zorganizowanych grup amerykańskich turystów, nieumiejących się targować i będących w stanie zostawić tam spore pieniądze sprawiła, że doszliśmy do wniosku, że dostaniemy podobne produktu na południu, mamy nadzieję znacznie taniej. Gigantyczna część targowiska zrobiona "pod turystów" trochę popsuła nam percepcję ogółu, widzieliśmy już lepsze rynki w Azji. Wierzymy jednak, że jeszcze wszystko przed nami :) Machencjuszowi najbardziej podobała się część zwierzęca rynku, gdzie handlowano głównie krowami, świniami, kozami, świnkami morskimi, kurami. Autentyzm tej części targowiska był niekwestionowalny, jednak znęcanie się nad biednymi zwierzakami i ciągnie świń za nogi, lam za ogony, rażenie prądem krowy wymagało naprawdę sporego znieczulenia.

Tu macie przykład (dla odpornych):


Inidanie handlujacy na targowisko, ubrani w swoje tradycyjne otavalenskie stroje tworzyli mnóstwo świetnych motywów. Problem jednak polegał na tym, że bardzo nie chcieli być fotografowani. Wiele osób prosiliśmy o zgodę na zdjęcie, zgodziło się zaledwie kilka (np. po tym jak kupiłam szalik...). Większość zdjęć jest więc zrobionych z dużej odległości, z tłumu, tak żeby nikogo nie urazić. Nie jest to idealne rozwiązanie i dumni z naszego bycia paparazzim nie jesteśmy, wierzę jednak, że jakiś balans udało nam się znaleźć.



Link do zdjęć z Otavalo:
Otavalo i okolice


Po południu pojechaliśmy do Mindo - małego miasteczka na zachód od Quito, znajdującego się w tropikalnych lesie zaledwie 1200 mnpm. Niesamowite jest to jak krajobraz zmienia się w ciągu zaledwie 40km - z pustynnych okolic Quito zjeżdża się do obficie zielonego, bujnego, pełnego ptaków lasu. Atrakcje Mindo można ująć uogólniając w trzy punkty: 1. ptaki 2. motyle 3. wodospady. Mindo jest jednym z najlepszych miejsc w Ekwadorze do oglądania ptaków. Jako, że wycieczka do lasu z ptasim przewodnikiem kosztuje naprawdę sporo ograniczyliśmy się do wytężania naszych oczu. Najbardziej urzekły nas kolibry! Były wszędzie. Podlatywały do poidełek w naszym hostelu i tak wdzięcznie z nich piły, że nie mogliśmy oderwać wzroku i wyjść ze zdumienia nad szybkością machania skrzydłami. Przykład tu:



Motyle - WOWOW! Ekwador jest trzecim krajem na świecie po Brazylii i Malezji pod względem liczby gatunków motyli. Z motylarni w Mindo opowiedzieli nam pokrótce o rozmnażaniu motyli, o procesie przeistaczania się gąsiennicy w motyla, obserwowaliśmy jak nowo narodzone motyle rozprostowują skrzydła i wykonują swój pierwszy lot. Ale najfajniejszą częścią było karmienie motyli! Otóż motyle bardzo lubią smak rozciapanych bananów. Wystarczyło włożyć palca w "sok bananowy", przyłożyć go do mordki siedzącego na kwiatku motyla i ten zaczynał jeść soczek z naszych palców i po mału wchodził na palec. Niesamowite uczucie. Udało mi się w ten sposób nakarmić 4 motyle! Wymagało to dużej cierpliwości, a że Machencjusz do najcierpliwszych nie należy był trochę rozgoryczony. Wysmarował sobie ostatecznie ręce po łokcie w bananie, a i tak motyle siadać na nim nie chciały...





Wodospady - to też było naprawdę niezłe. Żeby dojechać do wodospadów, trzeba było przeprawić się na druga stronę rzeki Mindo napędzaną silnikiem samochodowym kolejką linową, nad 150metrową przepaścią. Wyglądało to mniej więcej tak (choć lepiej odda to filmik, który może dzisiaj wieczorem uploadujemy, wagonik wydawał straszliwie skrzecząco-trzęsące się odgłosy).

Po wyjściu z kolejki kilka stromych ścieżek prowadziło do 7 wodospadów. Było pięknie. Zielono, dziko, samotnie, naturalnie. Machencjusz wykąpał się nawet w lodowatej wodzie wodospadów, wchodził na wszystkie możliwe drabinki, pniaki, z czego raz wdrapał się i wszedł na prywatną posesję, tak, że właściciel przybiegł i go wygonił. Machencjusz oczywiście udawał, że nie wiedział, że zamknięta na kłódkę furtka na końcu drabinki może oznaczać zakaz wejścia. Cieszyliśmy się z bycia tam po swojemu :) Machencjusz ubolewał trochę, że Tomka z nim nie ma, żeby na pniaczki się powspinać i w lodowatej wodzie wykąpać, ale ostatecznie sam też się dobrze bawił :)



Następnego dnia byczyliśmy się nad wodą i tak nam minęło pół dnia. Później tylko zebraliśmy namiot i inne manatki i wróciliśmy do Quito, gdzie poszliśmy na randkę przy sziszy i piweczkach. Nawet kwiatka bez okazji dostałam! Nawet więc trochę podróżowo-poślubnie się zrobiło :)

Tymczasem jeszcze zestawik zdjęć z Mindo:
Mindo


Machencjusz właśnie przesłał mi wiadomość, że smok naprawiony :) Jutro nareszcie wyruszamy więc na południe! Do usłyszenia z Banos!

Madziula

P.S. Poniżej wpis z Quito :)
W Quito cele mieliśmy dwa - zobaczenie miasta i gruntowną naprawę smoka. Ze smokiem problem okazał się być skomplikowany. W amortyzatorze nie da się wymienić samego tłoka, a cały amortyzator jest jedną z najdroższych części do tego modelu motoru. W pierwszym warsztacie oszacowali koszt samej części na 1100 USD plus VAT, więc trochę nam się słabo zrobiło... Machencjusz szukał jednak dalej i znalazł inny warsztat, w którym powiedzieli nam o tańszej opcji - sprowadzeniu części z USA. Opcje mieliśmy dwie - kupienie części za ok 500USD plus 100USD za sprowadzenie (czas oczekiwania 14 dni) lub ten sam koszt za część plus 150USD (czas oczekiwania 5 dni). Zdecydowaliśmy się na opcję drugą - droższą, bo czas jest tu naprawdę cenny. Smok został w warsztacie na zmiany olejów, płynów, wymianę opony itp, a my zaczęliśmy planować kolejne dni. Część miała przyjść w przyszły wtorek (dzisiaj), postanowiliśmy zostać jeszcze dwa dni w Quito, po czym pojechać zobaczyć okolicę i wrócić w poniedziałek wieczorem.

Quito jest naprawdę pięknym miastem. Położone jest na ok 2800 mnpm, co daje mu drugie miejsce w rankingu na najwyżej położoną stolicę świata (zaraz za czekającym już na nas na La Paz). Z wyższych punktów w mieście można zobaczyć nawet 3 ośnieżone wulkany, w tym drugą i trzecią najwyższą górę Ekwadoru - wulkan Cotopaxi i wulkan Cayambe. Wysokie położenie sprawia i bliskość równika sprawiają, że w ciągu jednego dnia można doświadczyć tu 4 pór roku - rano wiosny, w południe przez mocne słońce - lata, pod wieczór - jesieni i w nocy - zimy (oczywiście nie takiej w naszym rozumieniu, ale robi sie naprawdę zimno).



Stare miasto Quito jest niezwykle zadbane, białe kamienice, skwery, kwiaty, czyste chodniki, służby porządkowe. Co ciekawe stare miasto Quito zostało podobnie jak nasz Kraków, jako jedno z pierwszych wpisane na listę Kulturowego Dziedzictwa Unesco (1978). Można tu poczuć się naprawdę jak w Europie. Po raz kolejny przekonujemy się, że Ameryka Południowa nijak się nie ma do azjatyckiego chaosu, bałaganu, brudu, smrodu, kolorów, zamieszania. Wszystko, co widzimy i poznajemy, jest naprawdę nowe dla naszych oczu. Z oczekiwaniami często się to nie pokrywa, ale po to człowiek podróżuje, żeby odkrywać i weryfikować swoje wyobrażenia świata.



Pierwszego dnia po prostu włóczyliśmy się po mieście. Zobaczyliśmy kilka XVI-wiecznych kościołów, posiedzieliśmy na placach, obserwując życie (nareszcie widać indiańskie twarze!). Spróbowaliśmy lokalne przysmaki - głównie z owocami morza, za którymi mocno nie przepadamy, ale staramy się nie zamykać. Nie po raz pierwszy przekonujemy się, że my to jednak mamy naprawdę polskie smaki mamy i za schabowczakiem z burakami i pomidorową już nam się naprawdę tęskni. Ja błogosławię Amerykę Południową chociaż za to, że ziemniaki tu mają. Co prawda i tak zdecydowanie przeważa ryż, ale ziemniaki da się dostać !!! Skoro już tak zeszłam na temat kulinarny, to może dodam kilka słów więcej. Zarówno w Kolumbii jak i w Ekwadorze na śniadanie dominują jajka. Jajecznice, sadzone, omlety, jajka na miękko, twardo, jajka, jajka, jajka, jajka. I chleb, a właściwie coś bułko-chlebo podobnego. Wszyscy jedzą tu naprawdę duże lunche, które składają się zazwyczaj z kawałka mięsa (wołowiny, wieprzowiny lub drobiu), często gigantycznego kawałka mięsa. Do tego serwowany jest ryż z ziemniakami i czasamu jeszcze z pataconem (czyli smażonym, rozbitym platanem (odmiana banana)), gotowana fasola lub soczewica i czasami surówka. Drugie danie poprzedza oczywiście zupa, która jest niemiłosiernie gęsta i można znaleźć w niej wiele - wielkie kawałki mięsa, kukurydzy, ziemniaków, fasoli i wszechobecną, znienawidzoną przez nas kolendrę. W nadmorskich terenach dominują oczywiście owoce morza - BOSKIE ryby i mniej smaczne - krewetki, małże, ale też kalmary, langusty, żółwie, kraby itp. itd. Wszystko często świeżo zabite, więc dla fanów takiego jedzenia może być tu naprawdę raj. Pewnie wydaje się Wam po tym wszystkim, że średnio nam tu jedzenie smakuje. Nie, aż tak źle nie jest - mam po prostu dzisiaj wielką ochotę na coś polskiego, stąd mój trochę pejoratywny opis :) Ogólnie rzecz biorąc, jedzenie smakuje nam tu na pewno dużo bardziej niż w większości azjatyckich krajów (może z wyjątkiem Tajlandii) i jedliśmy tu już naprawdę sporo ZNAKOMICIE przyrządzonych ryb i mięs. Podobno najlepsze mięsa czekają nas w Argentynie, więc wiele jeszcze przed nami :) I jeszcze jedno owoce! To absolutny raj owocowy!!!!!!! Obok tropikalnych - cytrusów, papaj, marakuj, mango, gujaw, guanabana, lulo, ananasów, można kupić tu jagody, truskawki, jeżyny, gruszki jabłka, WSZYSTKO!!!!!!!!!!! Wszystko bardzo często na jednym straganie. Raj! Codziennie pijemy pyszne soczki, które dla mnie są prawdziwą rozkoszą. Mniejszą dla Machencjusza, ale i on tu swoje miejsce odnajduje.

Wracając jednak do Quito - drugiego dnia pojechaliśmy zobaczyć miasto z góry, na wzgórze tuż przy Starym Mieście, na którym znajduję się wątpliwej urody Maria ze skrzydłam (mieszkańcy Quito są z niej dumni i mówią, że to jedyna Maria ze skrzydłami na świecie...). Widok ze wzgórza był piękny! Stare Miasto i część bardziej komercyjna z jednej strony, z drugiej części mieszkaniowe z górami i wulkanami w tle.





Później przeszliśmy się jeszcze raz po Starym Mieście i wróciliśmy na Mariscal, czyli taką dzielnicę, niedaleko starego centrum, opanowaną przez bary i turystów. Ekwadorski odpowiednik Khao San Road z Bangkoku.

Trochę zdjęć z Quito tu:

Quito


Na koniec kilka słów podsumowania kolumbijskiego i kilka ogólnych refleksji o Ekwadorze. Do Kolumbii na pewno będziemy wracali myślami z dużym sentymentem. Najbardziej zróżnicowany kraj, w jakim do tej pory byliśmy zarówno kulturowo, etnicznie, jak i geograficznie. Nie istnieje jedna definicja urody kolumbijskiej. Są rejony zamieszkałe przez Afrokolumbijczyków, są takie gdzie dominują Indianie, w innych jeszcze widać przewagę latynosów. Nierzadkie jednak są przypadki osób o urodzie Vivi, która spokojnie mogłaby zostać uznana za Polkę, czy Niemkę. Są też miejsca, w których wszystkie te rasy się ze sobą pomieszały i jest zupełnie róźnorodnie. Geograficznie - jak już wiecie, jest tam właściwie wszystko - pustynia, dżungla, lodowce, góry, równiny, rajskie plaże i plaże pacyficzne z ciemnym piaskiem. Kolumbia jest zdecydowanie bardziej bezpieczna niż się może wydawać. Rząd naprawdę bardzo się przykłada do tego, aby zwiększyć bezpieczeństwo Kolumbii i wykreować kraj na topowy cel turystyczny. Narazie turystyka jest rozwinięta, ale głównie pod potrzeby podróżujących po kraju Kolumbijczyków, którzy nie rozumieją, że backpackersom nie zależy na 5-gwiazdkowych hotelach, parkach rozrywki itp. Nie rozumieją, jak można wyjechać na kilka miesięcy, nie mówiac już lat, włócząc się po świecie. Jak podróżować to na całego, na Providencię na 2-tygodniowy all-inclusive samolotem w pierwszej klasie. Dlatego w wielu miastach hostele są prowadzone przez Australijczyków, Szwajcarów, czy Amerykanów, bo oni lepiej wiedzą, jak stowrzyć przyjazną zachodniemu turyście noclegownię. Miejsca tworzone przez nich są klimatyczne, mają wypożyczalnie książek, salę z plazmą i całym regałem DVD, organizują przeróżniaste aktrakcje itd. My mieliśmy jednak wrażenie, że często mocno brakuje im autentyczności i często wybieraliśmy miejsca lokalne, z lokalnym klimatem, obsługą mówiącą tylko po hiszpańsku i zawsze - sporo tańsze. W takich lokalnych miejscach byliśmy często sami, ciężko było więc kogoś poznać, dlatego staraliśmy się równoważyć dobieranie hosteli. Kolejna kwestia to bardzo mili ludzie. Doświadczyliśmy naprawdę niezwykłej serdeczności, często w bardzo nieoczekiwanych chwilach. Na ulicy - jak nas zagadywali ludzie, często pytając ciekawie, skąd jesteśmy, gdzie jedziemy, jak się nazywamy. Przy drodze - jak zatrzymywały się natychmiast samochody i motory albo po prostu zwalniały, żeby sprawdzić, czy pomocy nie potrzebujemy (nawet jak tylko zdjęcie chcieliśmy zrobić). Często przy zwiedzaniu miasteczek - jak jedno z nas zostawało przy motorze, ludzie prowadzili z nami długie rozmowy - o Polsce, Kolumbii, historii Kolumbii. Tak niejednokrotnie usłyszeliśmy o ciekawych miejscach, lepszych drogach itp. Tak np poznaliśmy prawnika w Socorro, który później przesłał nam prezentację o Kolumbii z muzyczką, w której ciągle powtarzane jest zdanie - Soy Colombiano hasta morir (Jestem Kolumbijczykiem aż do śmierci :)).

W Ekwadorze rzuca się przede wszystkim w oczy ZNACZNIE mniejsza ilość policjantów na drogach. Jak wjechaliśmy - mieliśmy wrażenie, że jest podobnie, ale trafiliśmy chyba na jednorazową akcję "Znicz", bo od tej pory nie spotkaliśmy właściwie żadnego patrolu, co jest gigantyczną różnicą w stosunku do Kolumbii, gdzie policjanci albo żołnierze stali w KAŻDEJ miejscowości. W Ekwadorze widać z kolei zdecydowanie więcej Indian i ludzie nie są już aż tak mili, choć skłamalibyśmy, mówiąc, że życzliwości nie doświadczyliśmy. Jest też znacznie więcej turystów, aż niewiarygodne - ile więcej. Tu w Mariscalu, gdzie teraz śpimy, są setki białych, podobnie było w Otavalo, czy nawet w weekend w Mindo. Widzimy mnóstwo grup zorganizowanych i mnóstwo starszych turystów, których w Kolumbii nie było w ogóle! Andrew miał rację mówiąc, że do Kolumbii docierają tylko najwytrwalsi :) Uderza też ilość wysokich gór, które tu w dużej większości są wulkanami. Śnieg przy równiku nie jest tu niczym dziwnym, z resztą Ekwadorczycy twierdzą, że ich kraj jest w środku świata i często podkreślają to, że Ekwador jest jedynym miejscem na Ziemi, w którym równik przechodzi przez tak wysokie tereny, co znacznie ułatwia badania astronomiczne (dla tych, którzy nie wiedzą - nazwa państwa Ekwador - to równik, od hiszpańskiego ecuador = równik). Ekwador jest też tańszy niż Kolumbia, mimo, że w 2002 roku wprowadzili amerykańskiego dolara :) Co ciekawe - mają tu swoje centy, a banknoty tolerują tylko w nominałach nie większych niż 20USD, a i na to zawsze oczy wytrzeszczają i latają dookoła rozmienić :) Dobrze, że nasze studolarówki na nurkowanie poszły, inaczej musielibyśmy je w banku rozmieniać, bo na pewno nikt by nam nie wydał :)

Madziula