26 stycznia 2010


Mrozy u nas!!! - słyszymy głosy z Polski. Ciężko nam sobie to wyobrazić było, więc postanowiliśmy poszukać żeby móc Wam lepiej współczuć.
Z La Paz najbliżej mrozy można znaleźć w górach. Pamiętaliśmy, że w drodze z Jeziora Titicaca do La Paz po lewej stronie mieliśmy łańcuch ośnieżonych wierzchołków, więc miejsce odpowiednie do szukania zimnych temperatur. Łańcuch nazywa się Cordillera Real (Kordyliera Królewska) i kilka jego wierzchołków przekracza magiczną barierę 6 kilometrów wysokości. Najpopularniejszą górą jest Huayna Potosi. Najłatwiejszy sześciotysięcznik. Ale nie technicznie - istnieją łatwiejsze szczyty. Najłatwiejsza, bo łatwo do niej dojechać - jedynie 2h z centrum La Paz do początku szlaku, po drugie, bo początek szlaku zaczyna się dopiero na 4700m, a po trzecie: bo aklimatyzację można spokojnie przeprowadzić w La Paz. Spróbować więc warto, skoro tak wygodnie.
W La Paz istnieje wiele biur podróży oferujących wycieczki na Huayna Potosi. Pytanie, w jaki sposób dokonać wyboru pomiędzy konkurencyjnymi ofertami. U nas o wszystkim zarządził zbieg okoliczności. Kilka tygodni temu, po przyjezdzie do La Paz z Peru, mialem ogromny problem, żeby znależć czynną w niedzielę pralnię - a w poniedziałek już chcieliśmy jechać do Chile. Tak spacerując po mieście z godzinę z workiem brudów pod pachą wszedłem do agencji turystycznej, sądząc że może orientują się gdzie taką pralnię znajdę. I rzeczywiście wskazali odpowiednie miejsce, więc od razu zagadałem o wycieczkę na Huayna Potosi. Pani wszystko ładnie wyjaśniła i przedstawiła informację na firmowym papierze, co mi przypomniało, że właśnie tą agencję rekomendowali nam Jacek i Rebecca!
Teraz więc kiedy wróciliśmy do La Paz od razu wiedzieliśmy gdzie sie udać. Dla celów porównawczych poszliśmy jednak do konkurencji, która owszem, była skłonna jechać w góry choćby następnego dnia, jednak przyznała, że aktualnie żadnych grup w następnych dniach nie ma w planie - teraz martwy sezon, turystów w La Paz. W naszej agencji okazało się, że turyści jednak są - właśnie wyruszyła jedna grupa, a za dwa dni już kolejna się wybiera, z dwójką Austriaków (Kristian i Edith). Tośmy dołączyli. Właściciel agencji dowiedziawszy się przyleciał z zaplecza, kiedy usłyszał, że nowi klienci to Polacy. Wziął nas ze sobą do jego pokoju, posadził przed komputerem i pokazał artykuł na stronach rzeczpospolitej. Otóż przed dwoma dniami ukazał się właśnie tekst Polki, która wybrała się na Huayna Potosi właśnie z tym biurem. Właściciel bardzo dumny, że akurat tak świeży artykuł może nam jako rekomendację pokazać. My pozytywnie zaskoczeni. Zachęcamy więc i Was do przeczytania artykułu, który aktualnie znajduje się pod tym adresem.
Kiedy 2 dni póżniej stawiliśmy się z plecakami w biurze agencji, okazało się, że grupa rozrosła się o Włocha (Alessandro), Francuza (Pierre) i Australijczyka (Justin). Wszyscy z innej parafii: niektórzy wyglądający na rzadko schodzących z gór na niziny, inni, w trampkach, jakby prosto z ulicy. Kiedy poszliśmy na dobór sprzętu (raki, czekany, kurtki i spodnie wodoodporne itd) okazało się, że były osoby które potrzebowały nie tylko latarek czołówek, okularów przeciwsłonecznych czy śpiworów, ale nawet kaleson czy skarpet. Wszystko to jednak firma wypożyczyła i ruszyliśmy w drogę.

W dwie godziny szutrowymi drogami przemieściliśmy się busikiem z La Paz (3600) do pierwszego schroniska, należącego do naszego organizatora (4700). Im bliżej gór, tym szczelniejsza pokrywa chmur, i tym częściej spadały krople deszczu. W schronisku szybko zajęliśmy miejsca do spania na materacach na antresoli nad kuchnią rezygnując z łóżek w pokojach. Kominek w jadłodajni obiecywał ciepłą noc. Tymczasem tuż po obiedzie wybraliśmy się w kierunku czoła lodowca na ćwiczenia z rakami i czekanem. Droga do lodowca zajęła nam godzinę i z powodu gęstych chmur widokami nie została urozmaicona. Lodowiec zobaczyliśmy więc nieco zaskoczeni dopiero z najbliższej odległości. Obwiązaliśmy skorupy rakami, chwyciliśmy czekan w dłoń i ruszyliśmy na lodowiec.

Dla chyba wszystkich z nas były to pierwsze w życiu tego typu doświadczenia. Podzieleni w dwie grupy uczyliśmy się wchodzić, schodzić, trawersować, po stosunkowo płaskim jak i bardzo stromym terenie. Powiązani liną, naśladując przewodnika, stopniowo oswajaliśmy się z lodowcowym sprzętem. Jak się pewnie spodziewacie, dla mnie te ćwiczenia stanowiły atrakcję samą w sobie, a i Madziuli się bardzo podobały. Machanie czekanem okazało się łatwiejsze niż się spodziewała, jednak wymagało dużo więcej sił, niż Madziulka dysponowała - następnego dnia w prezencie zakwasy kilku mięśni. Z czasem nawet pogoda się trochę poprawiła i można było pokusić się o fotografię czy też krótki filmik:


Ćwiczenia miały na celu przygotować nas na użycie sprzętu podczas atakowania szczytu, nie zaś na zbyt wielkie wymęczenie organizmu, więc po dwóch godzinkach zeszliśmy z lodu i wróciliśmy do schroniska. Po kolacji zasiedliśmy wszyscy do kominka i wspólnie spędziliśmy wieczór. Rozmowa była podobna do ogniska - tliła się, podsycana naszymi podmuchami, jednak nie przerodziła się w żywiołową dyskusję. Może po prostu nasi towarzysze, trzymając w rękach gorący kubek herbaty byli już skoncentrowani na czekającym nas gwoździu programu?
Czekanie zaś było konieczne, żeby się odpowiednio zaaklimatyzować. Temu miała służyć więc pierwsza noc spędzona kilometr powyżej La Paz, a także dzień kolejny. Podejście do kolejnego schroniska zaczęliśmy dopiero koło południa. Około 600 metrów przewyższenia nie jest wielką sprawą, zajęło nam koło 3 godzin. Doświadczony przewodnik wyznaczył bardzo powolne tempo, które umożliwiło nam swobodny, niemęczący transfer pomiędzy schroniskami. Droga była bardzo ciekawa, prowadziła po zmieniających się formacjach stworzonych przez cofający się obecnie lodowiec. Schronisko umiejscowione było na skale, otoczone ze wszystkich stron przez jęzory lodowca - raki więc założymy od początkowych metrów ataku na szczyt, jak tylko wypoczniemy. Drugie schronisko oferowało już bardziej spartańskie warunki: po prostu materace do spania ułożone obok siebie w dwóch poziomach, i do tego małe pomieszczenie w przedsionku służące za kuchnię. Przewodnicy ugotowali nam zupkę z makaronem na pierwsze i makaron z parówkami na drugie. Pobudka wyznaczona została na północ, wszyscy więc tuż po kolacji o 17tej położyli się próbując zasnąć. My z Madziulką, która świadoma swoich możliwością osiągnęła już swój cel wycieczki, z każdą chwilą czuliśmy się co raz gorzej. 600 metrów różnicy wysokości w stosunku do poranka okazało się kluczowe. Madziula zaczęła się skarżyć na ból głowy, brzucha, skoczyła jej temperatura, serce łomotało. Ja również czułem, jakby ktoś założył mi na głowę metalową obręcz i powoli dokręcał śrubę. Serce waliło co raz szybciej, mimo, że leżałem bez ruchu na materacu. Starałem się zasnąć, jednak jak tylko zapadałem się w sen, budziłem się z wielkim i łapczywym wdechem, jakby mnie ktoś przed chwilą przydusił. Każde z nas się bardzo męczyło. Organizm Madziuli zignorował kompletnie tabletkę Ibupromu. Zbudziła mnie koło 21szej, ja zaś przewodnika, który powinien mieć doświadcznie z takiego typu problemami. Przewodnik zaś wyglądał na dosyć przerażonego stanem Madziuli. Doradził byśmy wzięli specjalną tabletkę od choroby wysokościowej, którą dostaliśmy od Alessandro i obserwowali rozwój wydarzeń. A było to istotne z tego względu, że jeśli okazałoby się konieczne, aby jeden z trzech przewodników (po 2 turystów na 1 przewodnika) musiał zejść z Madziulą do poprzedniego schroniska, na 6 osób przypadało by wtedy tylko 2 przewodników. Jeśli wtedy by ktoś zasłabł podczas drogi, ostatni przewodnik musiałby odpowiadać za piątkę ludzi. Ale na szczęście tabletka stopniowo uśmierzyła nieco ból głowy i zbiła gorączkę. Sam zaś miałem nadzieję, że do północy mój organizm się przyzwyczai do wysokości i stan mój się poprawi. Czułem też, że leżący koło mnie pozostali kompani również śpią z przerwami.
O północy głównodowodzący przewodnik Jesus nie musiał się wysilać, żeby nas wszystkich przebudzić. Rozpoczęło się pakowanie, przygotowywanie do wyjścia, zjedzenie lekkiego śniadania, wypicie ciepłej herbaty. Szczerze mówiąc, czułem się beznadziejnie. Ale to sytuacja niepowtarzalna, w której nic nie tracę, jeśli spróbuję. Zwłaszcza że Alessandro, z którym miałem iśc w grupie dowodzonej przez Eduardo, również nie czuł się najlepiej - najwyżej więc wrócimy razem. Bez przekonania połknąłem tabletkę Ibupromu, pożegnałem się z Madziulą i upewniwszy się że nie będzie zła jeśli wrócę niedługo, wyszedłem ze schroniska.

Była 01.15. Prószył śnieg, wysoko na niebie wisiały jednak gwiazdy, a w oddali biła łuna znad La Paz. Świerze powietrze było przyjemnie chłodne. Założyliśmy na nogi raki, związaliśmy się liną i rozpoczęliśmy marsz na szczyt. Z początku trasa nie była zbyt stroma, jednak Eduardo nadawał oczywiście spokojne, wolne tempo. Głowa bolała, serce waliło, to jak mogę sądzić, że 700 metrów wyżej będzie lepiej? Idziemy jednak po świeżym śniegu, po bokach widząc światła innych grup, ruszających z innych schronisk. Na szczęście jestem zamykam stawkę, będąc ostatnim w ostatniej z trzech naszych grup, więc osiem osób przede mną choć trochę uklepuje mi drogę. Bardzo szybko dostrzegam, że Alessandro co jakiś czas, jak tylko przystajemy wbija czekan w śnieg i zginając się w pół szuka na nim oparcia. Nie zyskaliśmy jeszcze 50 metrów wysokości, kiedy mówi, że chyba musi zawrócić. Eduardo w bardzo niemiły sposób wypomina Włochowi, że zapowiadał mu, że lepiej zostać w schronisku niż wracać się po 15 minut marszu. Alessandro jednak ignorował komentarze przewodnika i po złapaniu oddechu zdecydował się kontynuować drogę. Szliśmy powoli, jednak równo. Chmury zasłoniły niebo i śnieg prószył co raz intensywniej. Wkrótce nastąpiło przetasowanie w grupach: Alessandro zamienił się na miejsca z Krystianem. W ten sposób walczący Alessandro przywiązany został do Edith, która czuła się bardzo dobrze, jednak brakowało jej sił przy stromszych podejściach. Alessandro z Edith szli więc na końcu, ja zaś z Kristianem powędrowaliśmy na początek i w ten oto sposób trasa stała się dla mnie wyraźnie trudniejsza: puch zapadał się pod nogami, intuicyjne podpieranie się na czekanie było zaś z góry przegraną walką, jako że stylisko wkłuwało się w śnieg aż po głowicę. Maszerowaliśmy jednak wytrwale krok po kroku wspinając się co raz wyżej. Niekiedy po bez mała płaskim otwartym terenie, czasem zaś przechodząc po wąskich lodowych mostkach ponad szczelinami lodowca, innym zaś razem wspinając się po stromej ścianie utrzymując się jedynie dzięki czekanowi i przednim zębom raków. I w miarę jak podchodziliśmy co raz wyżej, czułem się co raz lepiej. Ból głowy ustąpił, serce wciąż dudniło, jednak tym razem nie zaś w panice lecz efektywnie, rozprowadzając w po organizmie tlen, łapczywie zasysany pełną buzią. Co raz mniej świateł widzieliśmy za sobą, co raz więcej przerw robiliśmy. Podczas każdej piłem wodę i przegryzałem kawałek czekolady. I sprawdzałem naszą wysokość na GPSie. I zacząłem wierzyć, że może się udać. Stopniowo zbliżaliśmy się do magicznej granicy 6000metrów. I w końcu udało się nam dojść do ostatniego odcinka naszej drogi. Powoli robiło się widno, jednak było oczywiste, że z powodu chmur żadnego widoku na górze nie będzie. A w bezchmurny dzień taki widok jest nadzwyczaj inspirujący:

My zaś doszliśmy do miejsca, gdzie wchodzi się na grań, prowadzącą już bezpośrednio na szczyt. Idzie się wąziutkiej grani, z przepaścią po lewej jak i prawej stronie, przykrytej warstwą śniegu, na której leży niezmącona warstwa puchu. Nasz przewodnik skraca linę pomiędzy nami i stawia bardzo ostrożnie kroki. Dobrze że mamy szczęście i nie wieje wiatr, inaczej byłoby niezwykle trudno utrzymać równowagę. Jestem oczywiście ostrożny, ale widok majaczącego w szarościach świtu wierzchołka, tak upragnionego naszego celu wyzwala dodatkowe porcje energii, tak że czuję się zupełnie niezmęczony. Po kilku minutach delikatnego stąpania możemy już wszyscy się cieszyć na szczycie z odniesionego sukcesu - swoją drogą z trudem się mieścimy na szczycie, tak tu mało miejsca.

Jest zimno, wokół chmury. Nic nie widać. Odpoczywamy chwilę, nie bardzo wiedząc nawet co już powinniśmy zrobić jak już się udało tu wejść. Pamiątkowe zdjęcie wygląda dokładnie tak, jakby je zrobić w każdym innym zamglonym miejscu. Przewodnicy nie pozwalają nam na zbyt długi odpoczynek. Zarządzają odwrót, mimo że chmury zdają się rozpraszać. Serce mówi, żeby posiedzieć i poczekać, jednak rozum podpowiada, że koniecznie musimy schodzić na dół. Musimy zdążyć opuścić śniegi, zanim zdąży je rozpuścić ostre słońce, co często powoduje tu schodzenie porannych lawin ze świeżego śniegu.
Kiedy wstajemy, żeby rozpocząć schodzenie, spotykamy Francuza, który właśnie zdobył szczyt ze swoim przewodnikiem. Nikomu innemu tego dnia się nie udało.
Radość ze zdobycia szczytu mam chyba największą. Może to dlatego, że 5 godzin wcześniej nie wydawało mi się możliwe wykonanie jakiejkolwiek czynności fizycznej. Tak więc zaskoczenie samym sobą. Wszyscy wokół wydają się zbyt zmęczeni, żeby się cieszyć, choć na pewno i oni czują ogromną satysfakcję. Musimy się mocno skoncentrować, żeby nie zrobić głupiego ruchu w takiej sytuacji podczas schodzenia po wąskiej grani. Zwłaszcza że widoki się przecierają, jest się więc gdzie zagapić. Im dalej schodzimy, tym piękniej. Widzimy drogę, którą szliśmy w ciemności. Widzimy szczeliny, nad którymi przeskakiwaliśmy i długie sople, które nieświadomie mijaliśmy. Wychodzi słońce i widoki zaczynają przechodzić same siebie. Puch jak z reklamy jakiegoś alpejskiego ośrodka narciarskiego, ścieżka zrobiona przez nas w nocy, słońce i chmury gdzieś tam w dole. To jest prawdziwa wielka nagroda za trud włożony w zdobycie góry.

Przewodnik pogania, my zaś staramy się uchwycić choć kilka ujęć, nie przestając schodzić. Szybko sięgamy po okulary słoneczne czując jak mocno świeci słońce, którego promienie były silnie wzmacniane przez warstwę śniegu. Każdy metr wysokości pokonany w nocy tracimy teraz trzykrotnie szybciej. I szybko widoki się kończą, my zaś wchodzimy w warstwę chmur. I idzie się co raz ciężej - śnieg przechodzi z sypkiego w mokry i niesamowicie lepi się do butów - dwa kroki i mam z 15 centymetrową warstwę śniegu pod butem. Co chwila ktoś z nas się ślizga i wywraca w kopnym śniegu, ale to nie ma już wielkiego znaczenia. Idę niesiony jak na skrzydłach. Teraz ja prowadzę naszą grupę w raźnym tempie, które odpowiada bardzo przewodnikowi, za to Krystian co chwila gubi nogi próbując nadążyć. Madziula jest zaskoczona, kiedy pukamy do drzwi schroniska. Cieszymy się wspólnie. Zaczynamy po chwili opowiadać sobie co u każdego z nas się działo. Madziuli się udało zasnąć po naszym wyruszeniu w stronę szczytu, więc w sumie dopiero od półgodziny jest na nogach. Otworzyła jeszczę drzwi Alessandro i Edith, którzy zawrócili w połowie drogi. Przyznała się, że spodziewała się że to mi te drzwi otwiera - tak źle w nocy wyglądałem.
Schronisko opuściliśmy po herbatce i spakowaniu rzeczy. Ruszyliśmy w dół do naszej pierwszej bazy. Madziula, co by tu nie mówić, ledwo szła. Była tak zmęczona przez zmaganie z chorobą wysokościową, że szybko zostaliśmy daleko w tyle za resztą grupy. Brak siły, trudność w odpowiednim oddychaniu. W końcu przewodnik zamykający stawkę wziął od Madziuli jej plecak i narzucił na swój, żeby chociaż w ten sposbó jej pomóc. I w miarę jak traciliśmy wysokość, Madziula odzyskiwała sprawność. Niesamowite, jak wyraźnie było widać tę zależność. Zanim doszliśmy do schroniska, zdążyliśmy dogonić grupę i wręcz prześcignąć połowę osób. Również ja poczułem zmianę wysokości - zacząłem odzyskiwać apetyt. Zjedliśmy lekki obiad, postraszyliśmy nową grupę, która dziś szykowała się do przejścia do drugiego schroniska (a w nocy do ataku szczytu), i zapakowaliśmy się do minibusu. Droga zleciała nam jak z bicza strzelił, chyba tylko kierowca nie spał. O drugiej w południe bylismy juz w centrum miasta. Aż niewiarygodne, jak można szybko się znaleźć w kompletnie innym miejscu w tak szybkim czasie.
Warto było spróbować. Pogoda nie sprzyjała, widoków nie było. Ale to było wiadome - na czyste niebo można tu liczyć od czerwca do września. Ale jak się podróżuje w porze deszczowej to trzeba się liczyć ze złą pogodą i my się wręcz do tego już zdążyliśmy przyzwyczaić. Krótki wypad z góry był dla nas wielką lekcją na temat swoich możliwości - do tej pory byliśmy wielokrotnie na dużych wysokościach i dobrze te warunki znosiliśmy. Być może granica 5000 metrów jest dla nas jednak barierą możliwości naszych organizmów. Wysokością, powyżej której trudno nam się będzie zaaklimatyzować. Ja zaś oczywiście miałem wielką satysfakcję z własnego sukcesu. Bo choć przyznaję, że góra sama w sobie nie należy do trudnych technicznie, wysokość, na której trzeba popracować te kilka godzin, naprawdę radykalnie zmienia trudność zmagań. Polecam każdemu, kto będzie w okolicach La Paz, przetestować samego siebie.
Polecam zobaczyć tych kilka pięknych momentów, które udało mi się uchwycić:
Huayna Potosi (6088)


Pozdrawiam!

Michał

P.S. Informacje praktyczne:
1. Nasza agencja nazywała się bardzo oryginalnie: Huayna Potosí Travel Agency, http://www.huayna-potosi.com/
2. Zapis trasy na podstawie danych z GPS zamieszczone w serwisie EveryTrail:

Huayna Potosi in January


Map your trip with EveryTrail

22 stycznia 2010

Witam wszystkich naszych Czytelnikow!

Chcielibysmy z Madziula podziekowac wszystkim Wam, ktorzy zaglosowali na nasz blog w konkursie Blog Roku 2009. Pomimo wielkiej pracy wlozonej przez Was, udalo nam sie ostatecznie wskoczyc na 15te miejsce w naszej kategorii, czyli zajelismy czwarte miejsce za podium (11 blogow gra dalej). Nasza to wina bez dwoch zdan, ze tak pozno sie zorientowalismy ze trwa a nawet ze juz konczy sie glosowanie. Nie wiemy jak (nie)wielu glosow nam zabraklo, niemniej te wyslane przez Was nie sa zmarnowane. Zlotowki zostana przekazane na wakacje dla osob niepelnosprawnych, a i z kazdego smsa 22gr trafi do budzetu naszego panstwa. Te 20-30 zl rzad na pewno swietnie rozdystrybuuje.

Druga informacja jest jeszcze bardziej smutna. Otoz Ameryka Poludniowa nie chce nas tak latwo wypuscic. Rzady Chile i Argentyny postawily nam propozycje nie do odrzucenia proszac, abysmy i ich tereny zbadali, przemierzyli i Wam opisali. Nie wypadalo nam odmowic, i niestety w przyszlym tygodniu nie zobaczymy sie wszyscy na Okeciu. Mam nadzieje ze jakos sobie wszyscy z ta sytuacja poradzimy. Nie mamy jeszcze kupionego nowego biletu powrotnego, ale spodziewamy sie, ze uda nam sie wrocic do Polski w pierwszej polowie maja. Szczegolnie Madziulka jest tu bardzo zatroskana takim obrotem zdarzen, wiec moze pocieszycie ja jakims cieplym komentarzem...

Trzecia informacja jest skierowana w szczegolnosci do naszej najliczniejszej, opierajac sie na wynikach przeprowadzonej ostatnio na naszej stronie ankiety, grupy czytelnikow, czyli tych co nas osobiscie jeszcze nie znaja. Jesli mielibyscie jakies pytania dotyczace naszej podrozy (lub inne), chetnie na nie odpowiemy. Stworzylismy strone na facebooku, na ktorej kazdy moze rzucic pozdrowienia na tablicy czy tez zadac pytanie rozpoczynajac nowy watek dyskusji. Nie wiemy czy to potrzebne, ale jakby kogos cos nurtowalo to zapraszamy. Link do tego miejsca w sieci znajduje sie oczywiscie gdzies po prawej stronie ekranu.

Pozdrawiamy serdecznie z chlodnego i deszczowego La Paz, niebawem zamiescimy kolejny wpis, polecam!

Michal
Jeszcze w drodze do Iquique Jeronim zadzwonił w naszym imieniu do mechanika, który powiedział, że motoru na wtorek nie uda się zrobić, mamy zjawić sie w środę pod wieczór. Zapowiadały się więc kolejne dwa nad chilijską częścią Pacyfiku. Na co ja osobiście bardzo się cieszyłam. Iquique słynie z pięknej pogody, bezchmurnego nieba i przyjemnych temperatur przez cały rok, przez co stanowi bardzo popularne wśród Argentyńczyków i Boliwijczyków miejsce urlopowe. Plaże pękają więc szczególnie teraz w szwach, co może najbardziej romantyczne i spektakularne nie jest, nam jednak nic więcej do szczęścia nie było potrzebne niż słońce i piasek :)



Nasz piękny wtorek rozpoczęliśmy więc od złożenia namiotu. Machencjusz wpadł na genialny pomysł zostawienia plecaków z całym dobytkiem w jednym z domów przy plaży. Wrócił może w 5 minut, pytając czy pasuje mi Nissan :) Bo właścicielki szopy – naszej przechowalni bagażu właśnie jechały do miasta i zaproponowały, że nas podwiozą :) Spędziliśmy więc dzień blogując, rozmawiając z domem i czytając książki na plaży. Woda zimna, nie zachęcała do kąpieli, ograniczyliśmy się więc do błogiego lenistwa. Eh… Wspaniałe są takie dni. Wieczorem zrobiliśmy jeszcze zakupy kolacyjno – śniadaniowe i kiedy zaczęliśmy wracać na naszą Białą Plażę, znoooowu zachodziło słońce i robiło się ciemno. Nie powiem, ile już razy obiecywaliśmy sobie, że stopować nocą nie będziemy. My to mocni jesteśmy w składaniu deklaracji sami przed sobą, nie ma co. Ja oczywiście po może 20 minutach się zniechęciłam i chciałam taksi brać, Micho jednak obrzucił mnie groźnym spojrzeniem, bo przecie taksi to zbędny koszt, który zaburza mu dzienne statystyki budżetowe… Napisaliśmy więc na białej siatce Playa Blanca i z wyciągniętą ręką staliśmy tak pod Mall Las Americas. I oczywiście nikt się nie zatrzymywał oprócz taksówek. Czekanie umiliła nam platforma z głośno grającą Latino muzyką i laskami w różowych mikro topach i czymś dowolnym, byle białym, na dole. Była to kampania prezydencka Eduardo Freia – w niedzielę miała się odbyć druga tura wyborów, w której miał się z zmierzyć z Sebastianem Pinerą. Kampania wyborcza zgoła inna niż u nas. Platformy z laskami, koncerty, ludzie z gigantycznymi flagami obstawiający wszystkie pasy najbardziej zatłoczonej ulicy i wrzucający ludziom przez szyby naklejki z logiem kandydata itp. itd. Ciekawe były też same bilbordy – wiele bilbordów Pinery przedstawiało samo hasło i logo – wszystko niezwykle kolorowe, twarzy zaś samego kandydata brak. Zdjęcia bilbordu znaleźć nie mogę, załączam Wam natomiast podziękowanie Pinery już po drugiej turze:



Teraz już wiemy, że wybory wygrał Pinera i będzie to pierwszy prawicowy prezydent od czasów reżimu Pinocheta. Miliarder, którego brat był ministrem w rządzie Pinocheta i twórcą prywatnego systemu emerytalnego, najbogatszy człowiek w Chile, wykształcony na Harvardzie. Ciekawy artykuł był na ten temat w polityce – zachęcam zainteresowanych do lektury: http://bit.ly/6HVth5

Wracając do naszego stopowania – nie, nie poddaliśmy się, poszliśmy zmienić miejsce i ustawiliśmy się przy drodze wylotowej na Białą Plażę. I w końcu, po 1,5 godzinie czekania zatrzymał się samochód, z młodą parą i zaproponował, że nas kawałek podwiezie. Średnio mi się to podobało – wyrzucenie nas poza miasto ograniczało naszą szansę na złapanie taxi właściwie do zera albo więc wiezie nas ktoś do celu albo w ogóle. Michaśko krzyknął jednak – zaufaj mi, no to zaufałam i wsiadłam. I warto było bo rozmowa tak miła była, że nasz kierowca i jego dziewczyna zdecydowali, że zawiozą nas na samą plażę. Była więc kolacja z szynką i winem i Kompanii Braci oglądanie.
Następnego dnia plan był prosty – dokończyć bloga i pójść do kina na upragniony seans Avatara! I znowu zostawiliśmy plecaki w jednym z domów, po czym pojechaliśmy stopem – z jakimś robotnikiem do miasta. Avatar mimo, że nie w wersji 3D zrobił na mnie duże wrażenie. Nie sama fabuła, a jakaś taka magia z niego płynąca, kolorów, odcieni, natury. No i sam fakt, że KINO – WRESZCIE!!!! Ostatni raz chyba gdzieś w sierpniu byliśmy…

Po kinie pojechaliśmy do mechanika – po odbiór smoka. Wzięliśmy taksi, bo wszyscy lokalni nas ostrzegali, że sąsiedztwo naszego mechanika to najgorsze rejony w mieście. Oczywiście motor gotowy nie był. Trzeba było jeszcze olej wymienić, opona okazała się być niekupioną, no więc czekaliśmy. Po dokręceniu ostatnich śrubek okazało się, że coś się z przewodami stało i motor odpalić nie chce. Gdzieś tam się ziemia dostała. Znowu było więc rozkręcanie, sprawdzanie i kolejne dziesiątki minut uciekały. A my chcieliśmy jeszcze do strefy wolnocłowej pojechać i intercomu poszukać. I pojechaliśmy, ale tylko na pół godziny. Postanowiliśmy więc wrócić tam następnego dnia. Po raz kolejny już pojechaliśmy spać na plażę, po raz pierwszy jednak nie stopem :)

Następny dzień trzeba było dobrze zaplanować – głównie pod kątem jazdy w kierunku Boliwii. Granica znajduje się na 4000, po drodze chcieliśmy zobaczyć jeszcze Park Narodowy Wulkanu Isluga, który jest jeszcze wyżej, a nauczeni doświadczeniami z Kolumbii nie chcieliśmy w ciągu jednego dnia wyjechać z 0 na 4000, bo choroba wysokościowa murowana. Plan był taki, żeby wyjechać na ok. 3000, tam się przespać i następnego dnia kontynuować. Jako, że do tych 3000 metrów było może 150km, nie było większego sensu się spieszyć. Pojechaliśmy więc do centrum handlowego w strefie bezcłowej i choć intercomu kupić się nie udało, wsiedliśmy na motor z przenośną stacją CD/DVD (Boliwia to królestwo pirackich filmów DVD!!!!) i małą mp3, co bym na długich i nudnych chilijskich odcinkach mogła audiobooka – Historia Polski słuchać (już Mieszko II był, po czym się zrobił przeskok do stanu wojennego i Solidarności :P). I ruszyliśmy w kierunku Humberstone, po drodze robiąc zdjęcia spektakularnemu położeniu Iquique z Alto Hospicio. (Michał: wyjazd z Iquique był dla mnie końcem etapu Dakaru,tak długo oczekiwanego. Przypominał mi się moment kiedy zjeżdżaliśmy do Iquique, nie wiedząc czego możemy się spodziewać. Wyjeżdżając, wszystko było już wiadome. A ja wciąż na tych ulicach widziałem te niezwykłe pojazdy. Jakiś sentyment do tego miejsca pozostanie.)


Humberstone to opuszczone w latach 60-tych miasteczko górnicze zajmujące się wydobyciem rud saletry, w 2005 roku wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Trochę smutny dla oczu jest widok popadających w ruinę domów, sklepów, szpitala. Miejmy nadzieję, że wpisanie miasta na listę będzie bodźcem do większego dbania o zachowania tego miasteczka dla przyszłych pokoleń. Bo warto na pewno. Całe miasto miało niezwykłą strukturę – wszystko było w nim przemyślane i zaplanowane. Był kościół, teatr, szpital, hotel i różne zakłady usługowe. Były strefy mieszkalne dla samotnych górników, ale też i takie dla tych z rodzinami. Samorząd dbał o ciekawe występy dla scenie teatralnej – co tydzień odbywały się też specjalne pokazy dla dzieci górników. Największe wrażenie zrobiła na mnie chyba jednak strefa przemysłowa – gigantyczne baraki, zbudowane z blachy, kompletnie już dzisiaj przerdzewiały, tworząc niezwykłą grę światła i cieni. Do tego silny wiatr i łomot odginającej się blachy oraz ta wielka maszyneria sprowadzana głównie z Anglii i Niemiec. Mimo, że popyt na saletrę, używaną do produkcji nawozów, załamał się w latach 20-tych XX wieku, administracja Humberstone na tyle zmodernizowała kopalnię, że produkowane tam nawozy pozostawały konkurencyjne jeszcze w latach 40-tych. Ostatecznie produkcja się jednak załamała i miasto zostało opuszczone w latach 60-tych.



Iquique - Humberstone


Po lunchu w Pozo Almonte ruszyliśmy w górę, w kierunku Parku Narodowego Wulkanu Isluga. Na cel obraliśmy sobie zaznaczone na mapie termy - Chusmiza. Termy okazały się być trochę wyżej, bo na 3300mnpm i ku naszemu zaskoczeniu nie byliśmy w nich sami – zatrzymali się tam na noc wracający z Machu Picchu do Santiago Chilijczycy. Usiedlismy przy wspolnej kawie i milo rozmawialiśmy o Chile i swiecie, bo on swietnie znal angielski, okazał się być zresztą chilijskim Niemcem :) W nocy do basenu termalnego wejść się nie odważyliśmy. Było straszliwie zimno – mimo więc ze woda goraca nie wyobrażaliśmy sobie rozebrania się żeby do niego wejsc. W nocy przez wysokość ciezko się spalo, poranna kapiel była natomiast absolutnie BOSKA. Woda miala 42 stopnie, troche trudno się wiec aż do takiego wrzątku wchodziło, wrażenia natomiast jak z sauny. Relaks, odprężenie i wygrzanie…. Termy te były kiedyś popularnie wśród górników, obecnie są opuszczone, mogliśmy się więc cieszyć samotną kąpielą.

Z term wyruszyliśmy w kierunku parku narodowego. Bezchmurne niebo zapowiadało obłędny dzień. Znowu zaczęła się pustka Altiplano, nieokreślona przestrzeń i urzekająca zewnętrznego obserwatora surowość. Zjechaliśmy z utwardzonej drogi, i zaczęliśmy jechać polnymi w kierunku gejzeru. I nagle – jakaś podejrzanie miękka tylna opona, trudności z utrzymaniem motoru. Guma. Tym razem w tylnym kole. Micho dłuuuuuuuuugo siłuje się ze zdjęciem tylnej opony z koła – robi to pierwszy raz w życiu i nie ma dobrych narzędzi. Sceneria piękna, jesteśmy sami, pośrodku pięknej natury, cywilizacji brak. Zdani sami na siebie. Po ponad godzinie przejeżdża samochód z dwójką turystów. Pomóc w zdjęciu opony nie potrafią, proponują, że mogą nas podwieźć do kolejnego miasta, z tym że będą tam za ok. 2-3h. Dziękujemy i postanawiamy dalej sami walczyć. Przez kolejne 3h nie przejeżdża nikt. Michaśko nadludzkim wysiłkiem zdejmuje oponę i znajduje w niej giga-gwóźdź:



Zakładamy nową dętkę, oponę, mocujemy koło i zaczynamy pompować. Nasz kompresor działa na tej wysokości niezwykle wolno, więc pompujemy pewnie ze 20min. Wygląda na to, że działa :) SUKCES. Kiedy kończymy montować bagaże, podjeżdża ten sam busik z tymi samymi turystami – kierowca mówi, że się zawrócili po nas, bo się martwili. Kochani ludzie w tym Chile. Sekundę później przejeżdża pick-up. Tym razem para Niemców. RUCH się zrobił! Jedziemy za Niemcami w kierunku gejzera – jest TAAAAAAAAAAAAK Pięknie! Jak by to powiedział znany niektórym sor Hudzik – pięknie przez duże P. Przy polu gejzerowym zamieniamy z Niemcami kilka słów, po czym Niemcy zawracają, a my odkrywamy obłędny termalny basenik. Woda mogłaby być co prawda cieplejsza, ale jest taaaak Pięknie, że nie możemy nie wejść. Kąpiemy się na golasa, latamy, skaczemy, krzyczymy!!!!!!!!! Pełne naćpanie się szczęścia, pełna ekstaza!!!!!!!! Db, wystarczy tych epitetów. Jemy chleb z bananami i czekoladą, mocząc nogi w gejzerze, po czym ruszamy dalej. Decydujemy się na odpuszczenie sobie Salaru de Surire i jedziemy w kierunku przejścia granicznego Colchane. Ale to jeszcze nie koniec na dziś. Mimo, że jest już dość późno mijamy jeszcze lagunę z flamingami, które Micho planuje dogonić, ale laguna go zasysa. Ganiamy stada lam i alpak, przeszkadzając lamom w kopulacji, odwiedzamy piękną wioskę Aymara i na koniec dnia ten piękny Zachód Słońca – Pędzlem Malowany. CO ZA DZIEŃ! Rozbijamy się pod samą granicą na dziko, znajdujemy jakąś jadłodajnię, po czym Total-Szczęśliwi zasypiamy.

Parque Nacional Volcan Isluga


Formalności przygraniczne dnia następnego załatwiamy szybko. Chile żegna nas budynkiem celników – nówką – sztuką z dziadostwem – kiblami pozamykanymi na klucze. Boliwia wita po raz drugi już swojskim chaosem i koniecznością odpłatnego skserowania darmowego formularza dla motoru. Jest swojsko, tanio, idziemy się najeść, zrobić zakupy, kupić benzyne do baku i kanistra na zapas i ruszamy!!!!! Salar de Coipasa – here we come!!!!!!!!!



Ehhh te salary…… Czekamy na nie od Kolumbii, to taki magiczny cel naszej podróży. Jedno z najbardziej wyjatkowych miejsc na ziemi. Szaleństwo dla zmysłów…
Salary, czyli po polsku solniska to według Wikipedii „obszar lądowy, zwykle bagienny lub wilgotny, charakteryzujący się znacznym zasoleniem wód zasilających lub stagnujących”. Prościej to wszystko ujmując to wyschnięte słone jeziora, które wyglądają jak zamarznięte :) Warstwa soli jest na nich często tak gruba i twarda, że mimo, że pod nią znajduje się często warstwa błota, można śmiało po nich jeździć nawet ciężarówką. Do Salaru de Coipasa jedziemy tak troszkę na oślep, po mocno zapiaszczonej drodze, przez co kilka razy jesteśmy bliscy upadku. Dojeżdżamy jednak!!!!! Jest – potężny, majestatyczny Salar de Coipasa. Pierwsze kilometry. Początki błotniste, dajemy radę – później jak po autostradzie – Michaśko mówi, że mógłby tylko po salarach jeździć. Pierwsze foty, pierwsze szaleństwa. I znowu – TAAAAAAACY szczęśliwi my!! Dojeżdżamy do wyspy na solnisku, a na niej do wioski Coipasa. Nie takie to proste, bo nagle na salarze wierzchnia warstwa robi się mięciutka. Ciężki smok na star(t)ej oponie zaczyna tańczyć. Jedziemy więc wzdłuż wysepki i po chwili znajdujemy ślady samochodów, które nas doprowadzają do wioski. W LP piszą, ze cała wioska jest zbudowana z soli, ja nie wiem – my tego nie widzimy. Cała wioska opustoszała, kobitka w sklepie wyposażonym jedynie w Coca-Colę i jej podobne mówi, że wszyscy pracują na salarze. Jedziemy więc dalej – przed siebie – Salar przeciąć i po drugiej stronie wylądować. Kilkaset metrów zaczyna się jednak zupełnie powalające pole kaktusowe. Ile ich tam!!!!!! Zostawiamy motor i idziemy się przejść. Jest TAK:



Wracamy i ku naszemu WIELKIEMU zaskoczeniu widzimy, że tylna opona poszła. Michaśko się śmieje, że poraz pierwszy złapał gumę na postoju :) Sytuacja nasza ciekawa nie jest. Dętki nowej nie mamy, myśl o wulkanizatorze jest krótko mówiąc śmieszna na tym odludziu, a my dysponujemy tylko i wyłącznie chińskimi łatkami. Wyjścia nie mamy. Ja zabieram się do pierwszego w życiu łatania dętki, Michaśko szarpie się z oponą. I co chwile kląc pod nosem, pyta się sam siebie – jak jemu się to dnia wcześniejszego udało. Po naklejeniu jednej łatki idę się przejść, co by Machencjusza wzrokiem nie stresować. Wracam – opona zdjęta, przyczyny przebicia dętki jednak nie widzimy. Dętka pękła, rozdarła się, dziura taka że palucha można byłoby w środek włożyć. Przypuszczamy, że ją dnia wcześniejszego za mocno napompowaliśmy. Wiadomość zła jest jednak taka, że moja łatka nie działa, powietrze ucieka. Michaśko nakleja kolejną łatkę – wygląda na to, że tym razem będzie wszystko dobrze. Dętka założona, opona też, pompujemy i nie idzie. Powietrze ucieka i opona nie napełnia się powietrzem!!! Od nowa. Złość, zdejmowanie opony. Udaje się. Sprawdzamy dętkę – ma – bagatela 5 dziur!!!!!!!!!! Machencjusz musiał je zrobić przy nakładaniu dętki. W podobnym stanie jest druga dętka – ta ma 4 dziury. Wielka Akcja Łatania. Żeby było jeszcze ciekawiej – idzie burza, grzmi, błyska się, zaczyna padać. Machencjusz leci namiot rozłożyć, ja przenoszę mój zakład wulkanizatorski do namiotu. Burza przechodzi jednak na szczęście bokiem. Udaje się wszystko załatać. Dochodzę do perfekcji. Pompujemy 4-dziurową dętkę i trzyma powietrze…. Boje się pozytywnymi myślami cokolwiek zapeszać. Michaśko zakłada dętkę i oponę, haratając ręce coraz głębiej. Stara się robić to jak najdokładniej potrafi, żeby tym razem niczego nie uszkodzić. Pompujemy koło – trzyma!!! Boimy się cieszyć. Jest decyzja, żeby na noc wrócić do wioski. Pakujemy więc namiot i wszystkie bagaże żeby przejechać te 1,5km i w wiosce przy odrobinie wysiłku znajdujemy proste Alojamiento. Bez wody. Bo w Coipasie wszyscy wodę czerpią ze studni, słoną wodę. Gospodarz przynosi nam wiadro świeżo wyłowionej wody i gotujemy na nim rosół z proszku. Smakuje jak nigdy! Gorzej słona herbata, ale nie wybrzydzamy. Próbujemy obejrzeć film, ale padamy. Z emocji, ze słońca i całego dnia w rześkim powietrzu.

Następnego dnia zastanawiamy się co robić. Stresuje mnie sama myśl o kontynuowaniu naszego wczorajszego planu. Jeśli stanie się coś z oponą po drugiej stronie Salaru – nikt nam tam nie pomoże, bo prawie nikt tam nie żyje. I drogi w bardzo złym stanie są. Nawet na salar boję się jechać. Bo to Uyuni nie jest. Tu tourów nie ma, nie jeżdżą też przez niego lokalni, a przynajmniej nie często – maks 1-2 samochody na dzień i trzeba jeszcze mieć szczęście, żeby się spotkać. Michaśko – mój wieczny optymista, twierdzi jednak, że się nic nie stanie. No i jedziemy. Przez pierwsze kilometry cieszyć się nie potrafię. Strach o oponę tamuje radość. Wjeżdżamy na kolejną wysepkę, po czym dalej, przed siebie, na drugi brzeg!!!! Radość zostaje wyzwolona przez sesję zdjęciową :) Wygłupów końca brak! Micho krasnal, ja krasnal – z kaloszem, kremem i oczywiście motorem!!!!!!!!! Hihihia!!!! Gorąco i oślepiająco. I tak nieziemsko pięknie! Tak jest:



Jedziemy dalej!!!!!!!!!! Tak jest:



Wymyśliliśmy sobie, że olewamy Rutę Intersalar do Tauci i jedziemy przed siebie na miejscowości Concepcion de Belen. Ot tak, tak po prostu, właśnie tam. I to jest błąd. Zostało nam już tylko 5km od brzegu. Zaczynają się pojawiać plamy wody, dziury w salarze i prześwitują plamy błota. Wiele udaje się nam ominąć. Aż w jedno takie błotko wpadamy. Zapadamy się, każdy ruch to coraz większe zakopanie. Próbuję wypchnąć smoka. W rezultacie ja jestem obryzgana od stóp po szyję giga ilością błota, a tylna opona motoru zapada się do połowy.

Odpinamy bagaże. I próbujemy wyciągnąć tylne koło z błotnej dziury. Nie udaje się. Podnieść motoru nie możemy, za wielki ciężar. Machencjusz ma trudności, żeby kalosze z zasysającego je błota wyciągnąć, a co dopiero motor. Próbujemy wypchać motor w tył. 20 centymetrów, więcej nie chce, mimo, że Machencjusz rękami smoliste błoto wybiera, żeby opona miała gdzie wyjechać. Sól wżera się w poharatane dłonie. Ale nie udaje się. Robi się straszno. Ale wiemy że nikt tu nam nie pomoże i musimy coś wymyślić. Próbujemy przewrócić motor i przeczołgać go po ziemi. Udaje się!!! Przydaje się doświadczenie z przewrotek. Wiemy że silnikowi nic nie będzie, a i że trzeba potem rozrusznikiem trochę pokręcić, żeby na nowo odpalił. Machencjusz jedzie bez bagaży w twardsze rejony, tam go stawia, po czym na kilka rundek wszystko przenosimy i pakujemy. Mamy wyjścia dwa. Spróbować odnaleźć rutę do Tauci lub odpuścić sobie i wracać do Coipasy. I odpuszczamy sobie. Tak nakazuje rozsądek. I tak robimy.

Salar de Coipasa


W Coipasie lunchyk i ocena motoru. Sól jest wszędzie!!!! Wody na Salarze niby nie ma, a i tak sól jest absolutnie wszędzie. Nie mamy gdzie smoku umyć, jedziemy więc dalej –w stronę drogi do Oruro. Dojeżdżamy – pierwsza większa wioska. I wulkanizator. Omijamy go. Przecież nasza dętka działa, a przejechaliśmy już na niej ok. 150km. Jedziemy dalej nieutwardzoną tarkową drogą. I 10km za Sabayą, dętka nie wytrzymuje. Mimo, że jesteśmy pośrodku pampy położenie nasze jest o tyle dobre, że za nami i przed nami są spore wioski. I są w nich wulkanizatorzy. Odmontowujemy koło i decydujemy, że ja wsiądę do pierwszego przejeżdżającego samochodu, w którąkolwiek stronę. Po kilku minutach przyjeżdża jeep jadący stronę Oruro, czyli do przodu. Zatrzymujemy go, zgadza się, żeby mnie podwieźć. Wsiadam z osolonym kołem, zapasową oponą i dętką.



Droga dłuży mi się niemiłosiernie……. Koleś się wlecze, droga w stanie tragicznym, zawieszenie mam wrażenie, że nie wytrzyma kolejnego dołu. Po ok. 40 minutach dojeżdżamy do miasteczka. Pluję sobie w brodę, że nie pojechałam do Sabayi – była tyyyyle bliżej… Kierowca podwozi mnie do wulkanizatora. Ten mówi, że pomoże. I zaczyna się. Okrutna konfrontacja z południowoamerykańskim delikatnie mówiąc luźnym podejściem do czasu….Wulkanizator – dziadek nie ma na nic siły. Muszę przytrzymywać mu narzędzia, którymi zdejmuje oponę. To podaj, tamto zanieś. Zaczyna mnie trafiać. Wybucham w momencie kiedy każe mi dętkę spod opony wyjąć. Na co on mi mówi, że sam tego nie zrobi i jak nie ja to ktoś inny musi mu pomóc. Zagryzam zęby i wyciągam cholerną dętkę. Mam dość. Dziadek pyta się – którą dętkę reperujemy, po co druga opona itp. itd. Szlag mnie trafia, na niczym się ciota nie zna. Zaczyna robić pierwszą łatkę – zajmuje mu to 30 min. Bo w międzyczasie robi jeszcze dwie inne opony samochodowe. Patrzę nerwowo na zegarek – jak tak dalej pójdzie nie zdążę przed zachodem wrócić do Machencjusza, ba nie zdążę nawet złapać stopa do Machencjusza. Proszę, żeby się pośpieszył… Si, si, claro. Pompowanie dętki, sprawdzanie gdzie kolejna dziura. Nie widzi, muszę mu pokazać. Wykręcanie wentyla, rzucanie w kompletnie zaśmiecone przed-warsztacie. Kolejne 30 minut oczekiwania na łatkę. W międzyczasie kolejne samochodowe opony, itp. tid. Łatek jest pięć, więc wyobraźcie sobie całą tę procedurę razy pięć. Okrutna lekcja pokory i cierpliwości. Kiedy kończy robić łatki – zamiast zakładać dętkę i oponę, pompuje opony wszystkich przejeżdżających samochodów i ciężarówek. To już nie jest złość, to absolutna bezsilność i ryk. 30 minut z pomocą żony i córki udaje się mu założyć dętkę i oponę. Płacę i uciekam, nie mogę się na niego patrzeć. Lecę z mega ciężkim kołem, oponą i dętką do skrzyżowania. Gubię po drodze gumki od koła zębatego… Boszzz…. Co jeszcze? Znajdują się. Na skrzyżowaniu poznaję Pana, który próbuje znaleźć transport do Chipaya. Mówi, że dzisiaj ciężko, bo niedziela. I ma rację. Autobusów, ciężarówek i samochodów osobowych brak. Robi się ciemno, postanawiam nie czekać. Jestem skłonna zapłacić dużo, byle tylko mnie ktoś do Machencjusza zawiózł. I niewiarygodne – NIKT nie chce mieć zawieźć. Bo jest niedziela i fiesta. Chodzę po wiosce i ryczę, przez co nie mogę już tłumaczyć kolejnym osobom mojej historii. Wracam na skrzyżowanie. Pan z Chipaya cały czas czeka. Mówi, że pomoże. Zostawiamy moje koło i oponę i jego tobołki w jakimś domu i idziemy szukać kogoś, kto mnie zawiezie. Jest kochany. Swoim dobrym hiszpańskim, z wielką cierpliwością tłumaczy moją historię. Odsyłają nas od domu do domu. Zatrzymujemy kolejny przejeżdżający samochód – okazuje się, że już go raz zatrzymaliśmy i odmówił. A tym razem się zgadza. Rzucam się na szyję pana z Chipaya – trochę nie potrafi się w tej mojej euforii odnaleźć :) Jedziemy po oponę i jedziemy – skrótami – do Machencjusza. Jest jakieś 1,5 h po zachodzie słońca, 5h od kiedy się rozstaliśmy. Boję się, że Machencjusz nie wytrzymał i pojechał mnie szukać… W końcu jednak widzę łuk ochronny zrobiony z kamieni na tej szutrowej drodze i Machencjusza oświetlającego motor latarką. Rzucam się na szyje i odkleić nie chcę. Moi kierowcy ustawiają samochoód tak, żebyśmy dobrze widzieli w jego światłach tył motoru i mogli koło zamontować. Michaśko robi to szybko. Widzę, że koło drogi namiot już rozbity. Jak się okazuje – burza z gradem w tym miejscu była i Machencjuszko się schronił. Zjeżdżamy motorem na pobocze i wchodzimy do namiotu i opowiadamy sobie. Jest co.

Noc jest ciężka. Trochę boję się tak spać na dziko przy boliwijskiej drodze. Noc dłuży się w nieskończoność, aż w końcu świt nastaje i możemy się zbierać. Jedziemy w kierunku Oruro. Trochę asfaltu, trochę drogi szutrowej, po drodze kilka pięknych pozornie opuszczonych wiosek i dojeżdżamy. Po drodze spotykamy Amerykanina na KLR 650, z którym chwilę gadamy, ale nie operujemy na tych samych falach, więc chwila jest prawdziwą chwilą. Są też kolejne stada flamingów. I to przy samym Oruro. Piękne te różowe bestie. Szczególnie jak lecą.



W Oruro znajdujemy okropnie syfiasty hotel za to z najlepszym w Południowej Ameryce elektro-prysznicem. Siedzimy w kafejce i w oglądamy film w pokoju. Potrzebujemy nic-nie-robienia. I relaksu. Bardzo. Kolejnego dnia droga do La Paz dłuży się niesamowicie. Niektóre odcinki na Altiplano potrafią być nudne. Uderza nas brud przedmieść Oruro. Gnijące, zalane wodą wysypiska śmieci. Czegoś takiego nie widzieliśmy jeszcze. Do La Paz docieramy wieczorem i cel nasz jest taki, żeby znaleźć prawidziwie backpackerski hotel. Nasz pierwszy od Limy. Z wygodnym łóżkiem, czystą pościelą, gorącym prysznicem i bezprzewodowym netem. I tak lądujemy w The Point Hostel, z którego prawie nie wychodzę już drugi dzień. Machencjusz już wymył motor z soli, i wymienił tylnią dętkę i obie opony na nowe. Odpoczywamy :) Choć nie do końca. Stresik trochę jest. A wszystko przez to co planujemy sobie zgotować już jutro… Bo jutro rozpoczynamy naszą 3-dniową próbę ataku na Huayna Potosi (6088mnpm). Tzn nie do końca naszą. Ja na siłach się czuję. Idę więc na pierwszodniowy trening na lodowcu na 4800mnpm, po czym idę z Machencjuszem do drugiego schroniska na 5300mnpm i tam będę czekała. O tym w następnym odcinku.

Sabaya - La Paz


Madziula

21 stycznia 2010

Nasz krotki pobyt w Chile był pod wieloma wzgledami inny i nowy. To pierwszy kraj, w którym nie udało się nam przespać w hostelu, to pierwszy kraj, w którym spaliśmy na dziko, głównie na plażach, polowaliśmy na prysznice, korzystaliśmy z kontaktów w mak dołkach, żeby podładować sprzęty elektroniczne, jedliśmy codziennie średnią, ale wciąż SZYNKĘ. Po raz pierwszy też spróbowaliśmy stopa jako formy transport, dzięki czemu poznaliśmy przemiłych ludzi i zostaliśmy zaproszeni na noc do chilijskiej rodziny. Po raz pierwszy poszliśmy do kina, po raz pierwszy pisaliśmy bloga na plaży, no i oczywiście po raz pierwszy widzieliśmy Dakar i mieliśmy okazję zamienić kilka słów z naszymi polskimi gwiazdami.

Chile przywitało nas swoją zachodniością. Dobre drogi, drogie samochody, ludzie lekko zdystansowani, ale i jakby milsi, bardziej uśmiechnięci niż w Boliwii. Centra handlowe nawet w niewielkich miastach, ludzie – podobnie jak w Kolumbii nie-indiańscy i co się z rozwojem wiąże – wysokie ceny, sporo wyższe niż w Polsce. Bo w Chile nocleg w hotelu to min 20USD za pokój, przy założeniu, że decydujemy się na naprawdę dziadowy hotel. Hotel - brudny z kliciastymi pokojami. Wolimy więc nasz ciasny ale własny namiot. Jest też jedna rzecz, która nam się nie spodobała. W naszych umysłach ceny wysokie są do zaakceptowania jeśli idzie za nimi pewna jakość. A tu tymczasem – idzie człowiek na kawę do bardzo eleganckiej kawiarni, podchodzi kelner i stół wyciera swoją brudną ręką, trąc nią stół w tak obrzydliwy sposób, że brakuje tylko, żeby sobie ją poślinił. Całe miasta oklejone eleganckimi plakatami Dakaru, wszystko niby cacy, a organizacja beznadziejna – przeklęte południowoamerykańskie psy (zaczynam szczerze nienawidzić tych kundli, ale o tym dlaczego innym razem) rzucające się pod koła rozpoczynających wyścig motocyklistów i policjanci debile, którzy mają obowiązek pilnowania tłumu i na psy nie zwracają uwagi itp. itd. Czepiamy się, wiem, w Boliwii czy Peru nie oczekiwalibyśmy od kelnera czy policjanta innego zachowania, w Chile jednak tak.

No i wreszcie sam Dakar :) Nigdy jakąś wielką fanką sportów motorowych nie byłam. Jako, że jednak Machencjuszko z takim napaleniem o Dakarze mówił, nie mogłam nie pojechać albo naciskać na zmianę tego trochę nieracjonalnego pod względem kilometrów planu. Samo zobaczenie Dakaru było czymś naprawdę ciekawym – przyznaję otwarcie. Najbardziej niesamowity był jednak w tym wszystkim Micho. Przypomina mi się tu historia z Machencjuszowe dzieciństwa, jak to mały Michałek wracał ze szkoły i po drodze zobaczył kopiącą koparkę. I tak go to zafascynowało, że stał i się przyglądał, kompletnie zaczarowany. I tak by stał niewiadomo ile, gdyby nie to, że podeszła do niego zdenerwowana i zaniepokojona mama – pytając, co on tu robi, przecież skończył lekcje 2 godziny temu. Machencjusz z Dakaru niewiele różnił się od tego Machencjusza sprzed koparki z początków podstawówki. Jak jechaliśmy w stronę Dakaru, snuł niezwykłe historie o tym, że wejdzie na obozowisko, że rozbijemy namiot koło zawodników Orlenowych, że będziemy prowadzili z nimi miłe i ciekawe wieczorne rozmowy, że mechanicy nam łańcuch wymienią. I jak poszliśmy w Iquique na metę, z takim zaangażowaniem i fascynacją na to wszystko patrzył. Podobnie w Antofogaście – kiedy wstał przed 6, żeby obserwować jak Dakarzyści z biwaku przez bramę wyjeżdżają… I taki rozczarowanie z niego biło, jak poprosiłam, żebyśmy już szli i nie czekali na 30. samochód i 15. trucka, nie mówiąc już o rozczarowaniu, które było spowodowanego tym, że wejść na biwak się nie udało. Ot, taki mój Machencjuszko!

Madziula

13 stycznia 2010


Ostatnie kilometry drogi w stronę jednonocnego obozowiska Dakaru. Nie mamy wątpliwości, że dobrze jedziemy. Sznur samochodów, po drodze mijane różne samochody startujących ekip. I wreszcie widzimy Na płaskim szerokim terenie rozbite miasteczko. Zatrzymujemy się obok innych motocykli, które przyjechały ze Szwajcarii i Niemiec i z miejsca stajemy się atrakcją dla kibiców. Prośby o zdjęcia, pytania rodziców czy mogą posadzić na siedzeniu maluchy. Oczywiście na wszystko się zgadzamy, choć przez głowę przechodzi myśl, żeby po spełnieniu prośby zażądać dolara, ale powstrzymujemy się wiedząc że nie możemy brać na Chilijczykach zemsty za Peruwiańczyków i Boliwijczyków. A to że jesteśmy w Chile robi dodatkową różnicę – nie obawiamy się o nasz motocykl zostawiając go na parkingu, ba! motocyklowe kładziemy na motorze ufając, że jeszcze je zobaczymy.
Teren miasteczka ogrodzony, a przy bramie wjazdowej sklepik dla kibiców, i bramki ozdobione banerami, dokładnie wskazujące, którędy będą przejeżdżać zawodnicy. Ludzie ustawiają się przy nich ciasno, troszkę dalej inni wyciągają grile i zaczynają smażyć jedzonko. Nie widzimy jednak żadnych telebimów, tablicy wyników czy też głośników, które mogłyby wzbogacić odbiór imprezy kibicom. Idziemy wokół obozowiska na jego tyły i widzimy stanowiska telewizyjne i metę. Brak wyznaczonej trasy przejazdu, tzn. można się spodziewać którędy będą przejeżdżać zawodnicy, niemniej nie jest to niczym odgrodzone i można sobie spokojnie wejść i zamek z piasku zrobić. Ustawiliśmy się przy mecie. Właściwie to do mety nam jeszcze trochę brakowało – to było miejsce w którym zawodnicy hamowali po przekroczeniu mety, i w którym dokonywali formalnego potwierdzenia przybycia. Koło nas grupka kibiców chilijskich, policjanci i organizatorzy. I pewien lokalny dziennikarz sportowy, który bez przerwy trzymał komórkę przy uchu, relacjonując entuzjastycznie bieżącą sytuację, to znowu milknąc aby dać dojść do głosu koledze ze studia. Tyle że komentować w zasadzie nie było czego. Brak było jakiejkolwiek informacji ze strony organizatorów, gdzie są obecnie zawodnicy, kiedy przyjadą, kto prowadzi w stawce. Wreszcie kibice wypatrzyli helikopter na szczycie wzgórza, który towarzyszył pierwszemu motocykliście. Niesamowity widok, przesuwającej się kropeczki z samej góry po stromym zboczu, wzbijającej za sobą tumany kurzu w pełnym oędzie. Po jakimś czasie zawodnik przyjechał do mety, i gdyby nie reporter radia, trudno byłoby nam się dowiedzieć, kto to taki. Po nim zaczęli dojeżdżać do mety inni motocykliści i pierwsi quadowcy. Bardzo wysokie pozycje udało się uzyskać Kubie Przygońskiemu (moto) i Rafałowi Sonikowi (quad). Kiedy krzyknęliśmy po polsku „prosimy o uśmiech” zdziwieni zaczęli się rozglądać na boki i dopełniwszy formalnośći obaj się przybliżyli do bramek. Tłum kibiców się wielce zgęstniał, jako że nikt do tej pory oprócz pomachania ręką żadnego gestu w stronę kibiców nie wykonał. A nam się udało trochę porozmawiać, bardzo sympatycznie (Kuba powiedział o naszej wyprawie „zajebista” :) ). Udało nam się również zamienić słowo z Jackiem Czachorem i pomachać Markowi Dąbrowskiemu. W końcu na metę dotarły pierwsze samochody, w tym Hołek na wysokim miejscu. Od razu widać różnicę w „sławie zawodników”. Tak jak z Kubą czy Rafałem w czasie rozmowy zostaliśmy zapytani, co tu robimy, tak Hołek w sumie z miejsca rozpoczął analizować odcinek i prognozując rozwój rajdu, jakby chciał kontynuować właśnie skończony wywiad telewizyjny.

Zawodnicy, wyraźnie zaskoczeni naszą obecnością wyrazili chęć spotkania się później w obozowisku, na co zacieraliśmy ręce. Obiecali również złożyć autografy na naszym smoku. Zapowiadał się więc bardzo ciekawy wieczór. Pojechaliśmy tylko z obozowiska do Iquique na obiadokolację, jako że żadnej infrastruktury koło biwaku nie było. I tutaj stała się rzecz, która pokrzyżowała nam całkowicie plany.
Stukał kiedyś w Kolumbii. Stukał pod koniec Peru. Smarowany, naciągany, stukał już od tego momentu co raz głośniej. Było jasne, że będziemy musieli go wymienić. Nawet mieliśmy już warsztat w Iquique znaleziony. Wystarczyło żeby dotrwał do jutra. A jednak. Łańcuch zerwał się nam w samym centrum Iquique.

Dopchaliśmy smoka na jakiś parking koło niewielkiego targowiska, zrzuciliśmy motociuchy i jak tylko zjedliśmy, wstukaliśmy współrzędne geograficzne mechanika do GPSu i jechaliśmy taksówką bez podania adresu na azymut. Mechanik właśnie zamykał warsztat. Obiecał jednak, że podjedzie z przyczepą po nas o 21szej. Mechanik przyjechał z synem do pomocy i jeszcze innym turystą z Kanady. Okazało się, że i on miał problem z kołami zębatymi i łańcuchem i właśnie przyjechał na wymianę. Udało nam się z nim długo pogadać, bo kiedy wróciliśmy do warsztatu, mechanik zabrał się wpierw za motor Kanadyjczyka. W takich chwilach trzeba dużo pokory. Straciliśmy bezsensownie ze 3 godziny, bo dopiero tuż przed północą mechanik spojrzał na nasz motor, żeby po 10 sekundach powiedzieć: tak, rzeczywiście musicie wymienić te części co mówicie. Z Kanadyjczykiem ciężko się nam rozmawiało, bo zadawał mnóstwo pytań, zupełnie nie słuchając naszych odpowiedzi. On sam zaś podróżuje w grupie 5 motocyklistów, którzy wynajęli motory w Santiago i w ciągu 4 tygodni planują pokonać trasę o długości 14000km. Dla porównania, my granicę 10 tys km przejechanych na motorze pokonaliśmy dopiero 20km przed granicą z Chile. Kanadyjczyk był wściekły na firmę wynajmującą motor, że płaci ponad 100USD dziennie za wynajem motoru który nie nadaje się do jazdy, jak również na kumpli, z którymi podróżując nie ma czasu aby przystanąć i zrobić zdjęcie. To zresztą jest chyba cechą wielu turystów motocyklowych. Stawiają sobie za cel przejechanie mnóstwa kilometrów w ciągu bardzo krótkiego czasu, nie za bardzo wykazując zainteresowania dla mijanych atrakcji.
Z p. Alberto umówiliśmy się na powrót za 5 dni, w ciągu których powinny nadejść potrzebne części z Santiago. Poprosiliśmy również o wymianę oleju i przedniej opony. I koło północy pojechaliśmy do centrum szukać noclegu. Jednak wszystkie hostele były pełne. Nic dziwnego, do miasta na te dwa dni zjechało się wielu kibiców, w tym z Peru i Boliwii. Jako że próby złapania stopa spełzły na niczym, wzięliśmy taskówkę która wywiozła nas na Białą Plażę, najbliższe miejsce, gdzie można rozbić namiot. Byli tam też inni kibice, którzy obiecali podrzucić nas rano na miejsce startu odcinka. Położyliśmy się o drugiej, o szóstej już siedzieliśmy w bagażniku dostaw czaka, w którym Madziulka ucięła sobie półgodzinną drzemkę.
Start jednak był zaplanowany już daleko od miasta, trzeba by iść po pustyni ze 3km od parkingu. Ustawiliśmy się więc na końcu drogi i obserwowaliśmy, jak zawodnicy zjeżdżają z asfaltu i jadą w kierunku początku etapu. Szczerze mówiąc, poprzedniego dnia było lepiej. Zawodnicy jechali spokojnie i wszystkie emocje tego dnia miały się dopiero zacząć. Aż dziwne, że organizatorzy zupełnie nie pomyśleli o kibicach, którzy przyjechali na żywo zobaczyć Dakar. Widocznie Dakar jest wyłącznie zorientowany na telewizyjnych kibiców gdzieś daleko na innych kontynentach. Nas do tego jeszcze denerwowały szwędające się psy, które rzucały się na przejeżdżające pojazdy. Kibiców wyraźnie bawiły, jednak nas szlak trafiał patrząc na tę sytuację, zwłaszcza na policjantów rozstawionych przy bramkach, którzy nie próbowali odgonić głupich psów. A my mamy osobiście ich dosyć, bo często mamy z nimi do czynienia. Nawiasem mówiąc w Chile po raz pierwszy potrąciliśmy biegnącego koło nas psa, kiedy staraliśmy się go przestraszyć i odgonić. Zarządziliśmy odwrót w kierunku głównej drogi. Postanowiliśmy nie rozstawać się jeszcze z Dakarem i w oczekiwaniu na części (bo to znów weekend nadchodził, co wydłużało sprawę) wyruszyć na południe do Antofagasty, do której tego dnia mieli dojechać zawodnicy. Tam też nazajutrz miał byś dzień przerwy w połowie rajdu. A więc wiele okazji na spotkanie z zawodnikami. A że bilet z Iquique do Antofagasty (z 450km) kosztuje dla naszej dwójki 28000 pesetów, przy naszym dziennym budżecie 20000 zdecydowaliśmy się spróbować autostopu.
W Peru czy Boliwii podrozuje się wyłącznie zbiorowo, a wiec autostop jest chyba bardzo trudny, o ile niemożliwy. Tzn na pewno by się cos zatrzymalo, jednak oczekiwalo za przejazd zaplaty. A tutaj mijaliśmy już na trasie prywatne samochody, wiec spróbować warto. Troche jednak czasu minelo, zanim udalo nam się zatrzymac pierwszy samochod. Policjant w cywilu wywiozl nas na pustynie kilkadziesiąt kilometrow do skrzyżowania z Panamericaną. Niskotonowe głośniki które wiozl w bagażniku dudnily w nieboglosy, wiec staraliśmy się go zagadac: wtedy to skręcał radio, chcąc nas usłyszeć. Ruch na Panamericanie był bardzo maly. Do tego wszystkie samochody pelne ludzi, wiec znow zeszlo nam dlugo, zanim cokolwiek złapaliśmy. I znow się okazal to być policjant w cywilu. Madziula się zahibernowala na tylnej kanapie, a ja z przodu staralem się konwersowac. Policjant w służbie celnej jechal na granice województwa. Bo region Iquique jest strefą bezcłową w Chile – sprowadza się tu mnóstwo używanych japończyków (w których potem przekłada się kierownicę na lewą stronę) i Koreańczyków, tak bardzo popularnych również w Boliwii i Peru, jak również mnóstwo innego sprzętu. Granica regionu była prawie w połowie drogi do Antofagasty, wiec chętnie się z panem zabraliśmy. Ależ się nam udało. Nie dość że postawił nam obiad, to później, kiedy niespodziewanie się okazało, że część odcinka Dakaru dołącza do naszej asfaltowej drogi, stawał, abyśmy mogli zobaczyć uczestników w akcji, wyprzedzał samochody, abyśmy mogli zrobić im zdjęcia z przodu i tyłu, a kiedy na przydrożnym parkingu zobaczyliśmy zepsute auto, zatrzymał się bez proszenia. Biedni Holendrzy najwyraźniej zmagali się z jakąś poważną usterką, a czas sobie płynął.



Dojechaliśmy w końcu do granicy regionu i tam się z pożegnaliśmy. Miejsce na łapanie stopa było znakomite, bo osłonięte od słońca, no i każdy przejeżdżający kierowca musiał wysiąść z auta i załatwić formalności, przechodząc tuż koło nas. Madziulka kontynuowała na karimatce rozpoczętą w policyjnym samochodzie popołudniową drzemkę, ja zaś uśmiechałem się do kierowców. Okazuje się, że w ciągu dnia ruch jest tu bardzo niewielki, z powodu gorąca szczyt przypada na noc, kiedy to kierowcom zaśnięcie za kierownicą nie grozi tak bardzo jak podczas upału w ciągu dnia. A drogi prowadzone przez pustynie nie mają zakrętów prawie w ogóle, więc ciężko o koncentrację. I znów ze 2h zeszło, zanim udało nam się ruszyć dalej. Tym razem zdecydował się nas wziąć kierowca tira. Madziula szybko odnalazła się na „królewskim łożu” z tyłu kabiny, mnie zaś czekała rozmowa.

Długo się jechało, długo. TIR maksymalnie jechał może 90 km/h i musiał hamować co i rusz na nierównej jezdni. Kierowca zaś mówił bardzo bełkotliwie, a rozumienie dodatkowo utrudniał huk otwartych z konieczności okien. Kilometry leciały bardzo wolno, jednak udało nam się dojechać do rozjazdu na Antofagastę jeszcze przed zachodem słońca. I tutaj trafił się nam stop, jakiego wymarzyć sobie nie moglibyśmy. Wziął nas młody student, który właśnie przyjechał z Antofagasty z innymi autostopowiczami, których wywiózł na rozjazd, mimo że sam wcale nie planował tu jechać. Kiedy spytałem, czy wie, gdzie koło Antofagasty rozstawił się biwak Dakaru, odparł że oczywiście wie i z przyjemnością nas tam zawiezie. I tylko dzięki niemu udało nam się, już po ciemku, dotrzeć na położony ponad 20km od centrum biwak. Wejść na niego się nam jednak nie udało. Obchodząc wokół ogrodzenie dojrzeliśmy ciężarówkę serwisową Hołka i udało nam się zawołać kogoś z ekipy. Sam Hołek był w tym czasie jednak w centrum w Holiday Inn na kolacji z innymi polskimi zawodnikami. Będzie jutro, bo musi przetestować wyremontowany samochód. Rozbiliśmy się więc koło obozowiska i poszliśmy spać.
Aleśmy sobie odespali! O 11tej obudziło nas gorąco w namiocie. Jako że Hołka jeszcze na biwaku nie było, pojechaliśmy do miasta szukać możliwości wykąpania się: śpiąc ciągle w namiocie na dziko takiej sposobności od dwóch czy trzech dni nie mieliśmy. W La Paz widzieliśmy mnóstwo publicznych pryszniców, bo wiele osób w domu nie ma ciepłej wody i korzysta z publicznych, jednak tutaj oczywiście sprawa nie była prosta. Udało nam się wziąć prysznic w najgorszym hotelu, co cenowo odpowiadało pełnemu noclegowi w Boliwii. Nowonarodzeni, bo czyści i nasyceni rybką z nadmorskiego targu zobaczyliśmy sobie gigantyczne lwy morskie pływające na plecach w zatoczce. Polecieliśmy jeszcze do kafejki internetowej połączyć się z moim domem, gdzie tego dnia odbywała się doroczna impreza, w której pierwszy raz od 10 lat nie wziąłem udziału. Przypadkowo na ulicy wpadliśmy na Kanadyjczyka spotkanego wcześniej podczas strajku na granicy motocyklistę z Kanady, głośno narzekającego na brak stacji benzynowych w Chile i wróciliśmy do naszego namiotu. Było już ciemno, więc nawet nie próbowaliśmy przeszkadzać teamom szykującym się do drogi.
Rano o szóstej wstałem i podbiegłem do bramy wyjazdowej, skąd na start wyruszali zawodnicy. Pierwsi motocykliści już wyjechali, w ciemności, po śnie trwającym pewnie 3 czy 4 godziny. Wyruszały również wielkie ciężarówki ekip mechaników.

Na dworze powoli robiło się co raz bardziej widno, zaś obóz pustoszał. Kiedy Madziula przyszła do mnie, słońce świeciło już ostro i startowały samochody. Zanim zdążyliśmy się spakować, wszyscy zawodnicy już wyjechali i w obozie zostały ostatnie namioty i pojazdy organizatorów. Średnia długość życia każdego obozu na trasie to niecałe 24h, a tyle pracy w przygotowania trzeba włożyć.
Po wczorajszej wizycie w Antofagaście nie mieliśmy w planach intensywnego programu zwiedzaniowego. Antofagasta co prawda jest drugim największym miastem w Chile, jednak nie jest żadną perełką turystyczną. Miasto żyje z portu morskiego, przez który przechodzi miedź wykopana w głębi lądu. Bo musicie wiedzieć, że 55% całkowitego eksportu Chile stanowi miedź – 35% globalnego wydobycia przypada na ten właśnie kraj. I na północy wiele osób, jeśli nie bezpośrednio pracuje w kopalni (w systemie siedem i siedem – siedem dni w kopalni pracy po 12h dziennie, potem 7 dni wolnego, z zarobkami podobno 4 tys USD miesięcznie!) to pracuje dla kontrahentów, a na pewno ma bliskiego znajomego co tak pracuje. Mnóstwo reklam na billboardach dotyczy górnictwa: slogany krzyczą: „więcej z rudy”, „pełne bezpieczeństwo” itd. To co przypomina wielkie anteny, których pozazdrościliby Polscy posiadacze CB radia, zamontowane na każdym pickupie, to nic innego jak znaki ostrzegawcze dla operatorów wielkich koparek, którzy inaczej mogliby nie zauważyć malutkiego samochodziku, kilkakrotnie mniejszego niż opona ciężkiej maszyny.
Postanowiliśmy jednak wykorzystać fakt sposobności użycia Internetu i nadrobiliśmy zaległości blogowe i telefoniczne. Jeszcze potem kawka, obiadokolacja i znów słońce spadało nad oceanem. Poszliśmy szukać autostopu przy trasie wyjazdowej, żeby rozbić się za miastem przy drodze do Iquique, którą chcieliśmy przemierzyć następnego dnia. Planowaliśmy tym razem jechać wzdłuż wybrzeża mając nadzieję, że krajobrazy będą bardziej urozmaicone, a i oczekiwać na kolejne podwózki będziemy w chłodzie oceanicznej bryzy.
Zdążyło się jednak całkowicie ściemnić, zanim ktokolwiek się zatrzymał. Był to samochód który przed chwilą nas już minął. Monika i Jeremias, wracając z co miesięcznych zakupów (cała paka pickupa zawalona reklamówkami – bo tutaj chyba każdy produkt się w osobną darmową reklamówkę pakuje), nie mogli się nadziwić któż nas może wziąć o tej porze, i zawrócili na skrzyżowaniu po nas. Po kilkuset metrach przejechanych wspólnie, kiedy zdążyliśmy wyjaśnić dokąd jedziemy, zostaliśmy zaproszeni na nocleg do nich. A następnego dnia po południu Jeronim miał jechać prosto do Iquique i zaoferował podwózkę. Cóż mieliśmy zrobić. Obyło się bez kłótni i jednomyślnie przyjęliśmy zaproszenie. Dostaliśmy pokój małego Vincenta (2letniego) i po rozpakowaniu zakupów, przygotowaniu kolacji, zjedzeniu jej i posmakowania wysokoprocentowego drinku, kiedy kładliśmy się spać, na zegarkach była trzecia w nocy!!!! Byliśmy w szoku. Ale w sumie rozmowa się bardzo kleiła, bo Monika okazała się być tłumaczem z j. angielskiego, więc kiedy nie mogliśmy czegoś wyrazić po hiszpańsku, posiłkowaliśmy się językiem Szekspira. No i okazało się, że jesteśmy w podobnym wieku, co nas wprawiło w osłupienie  Monika – 27, Jeremias -25. A mały Vincente już 2. Ups, a my zapytani o dzieci powiedzieliśmy że jesteśmy zbyt młodzi 
Następnego dnia wyspaliśmy się za wszystkie czasy do 11tej, zjedliśmy szybko śniadanie żeby zdążyć cokolwiek zgłodnieć przed obiadem planowanym na 13.30. Po nim zapakowaliśmy się do samochodu i z Jeremiasem pomknęliśmy na północ do Iquique.

Okazuje się, że droga wbrew mojej mapie jest całkowicie asfaltowa i już jakiś czas temu przejęła ruch z Panamericany prowadzonej w głębi lądu przez pustynię. Nie tylko krótsza, lecz również bezpieczniejsza, bo nie usypia tak kierowców. Jeremias przyznał że bałby się jechać Panamericaną w ciągu dnia. Madziulkę jednak i te warunki uśpić zdołały, brak klimatyzacji w takim klimacie robi swoje. A było przepięknie. I wyjątkowo szybko. Jeremias gdzie mógł jechał coś koło 170km/h, więc mniej więcej dwa razy tyle co TIR czy my na smoku. Zatęskniłem za naszym drugim pojazdem….
Do Iquique zdążyliśmy podjechać jeszcze przed zachodem słońca. Minęliśmy puste miejsce, gdzie jeszcze kilka dni temu po raz pierwszy zobaczyliśmy biwak Dakaru. A teraz pusto. I kto wie czy za rok tu ktoś będzie. Jeszcze kilka minut jazdy i przy słońcu znikającym za linią wody Jeremias zostawił nas na znanej nam Białej Plaży. I tak historia zatoczyła koło.
Trzeba przyznać, że pomimo że nie udało się nam porozmawiać z kierowcami tyle co chcieliśmy, nie mówiąc już o ekipie TVP której w ogóle nie widzieliśmy, jesteśmy zadowoleni. I zainteresowani. Może kiedyś udało by się nam wystartować w tym wyścigu? W końcu przedział wiekowy uczestników jest baaardzo szeroki, a 80% z nich to amatorzy. Póki co kierować się będziemy z powrotem do Boliwii. Do Chile wrócimy, choć ceny nie pozwalają nam na zbyt wysoki standard życia. Śmiało można powiedzieć, że widzieliśmy przez te dni zupełnie inny kraj. Skupiony wokół miast, z pustymi terenami wiejskimi, rozwinięty gospodarczo nie mniej niż Polska, przypominający miejscami wyobrażenie Stanów. Zobaczymy, jak będzie dalej na południu. Na pewno bardziej zielono.

Zapraszam do zobaczenia wybranych zdjęć:

Dakar 2010


Pozdrawiam

Michał

12 stycznia 2010



W Boliwii czekają na nas bardzo różnorodne punkty programu. Od Kolumbii jedziemy przez Andy i jak do tej pory nie wjechaliśmy do prawdziwej dżungli, mając nadzieję, że w Boliwii wycieczka do niej będzie najtańsza. Mamy plany zdobyć pewien wyższy szczyt niedaleko La Paz. Wreszcie czekamy na gwóźdź całego programu – Salar de Uyuni, olbrzymie płaskie jak stół solnisko, które zobaczyliśmy pierwszy raz na zdjęciach w ubiegłym roku. Ale te wszystkie atrakcje mogą poczekać (tzn. wierzymy, że solnisko pora deszczowa nie zaleje) – nie może czekać za to inna atrakcja. Otóż od jakiegoś czasu wiedzieliśmy, że blisko nas będzie wiodła trasa Dakaru, po raz drugi z rzędu organizowanego w Argentynie i Chile. Trochę nam się pobyt w Peru opóźnił, przez co musimy trochę nadłożyć drogi, jednak postanowiliśmy Dakar w Chile zobaczyć . W sumie nie wiedziałem, czego się spodziewać. Dakar zawsze kojarzyłem z 30-sekudnowych relacji w TVP. Zawsze był odległy, nie możliwy do uchwycenia na żywo. Spróbujemy jednak jakoś to ugryźć. A przy okazji zobaczymy północny skrawek Chile i graniczący z nim boliwijski, a mają czym się pochwalić. A że to trochę tereny z dala od cywilizacji, w La Paz skupiliśmy się na kupieniu kilku niezbędnych rzeczy.
Niestety, niedziela okazała się być dniem bardzo na to nieodpowiednim. Wszystkie sklepy poza spożywczymi pozamykane. Udało nam się jedynie wypłacić jakąś resztkę pieniędzy z mojego starego konta (mogę polecić tutaj ING), po czym w kafejce spędziliśmy bardzo dużo czasu na zamieszczaniu relacji, zamieszczaniu zdjęć. Internet strasznie powolny w całym mieście, w kafejkach na ścianie wiszą napisy zabraniające pobierania czegokolwiek, a nawet posiadania więcej niż jedną ofertą zakładkę z youtubem. Z zamieszczenia nowych filmików czy też zgraniu nowych map na GPS nici.
W poniedziałek rano z samego świtu wyruszyłem w miasto szukając potrzebnych artykułów, jednak pomimo to nie udało nam się wyruszyć z La Paz tak wcześnie jak chciałem. Sklepy otwierają się w zależności od tego jak się spało ich właścicielom, poza tym trzeba je znaleźć. Bo w Ameryce Południowej jest tak, że sklepy są zgrupowane koło siebie w określonych miejscach. A więc ten plus dla kupującego, że o ile wie gdzie iść, ma potem całą konkurencję w jednym miejscu. I tak potrafi być 50 zakładów fryzjerskich jeden koło drugiego bez żadnego innego biznesiku. Po kolei udało się zakupić potrzebne przedmioty czy usługi (spawanie pękniętej ramy chroniącej silnik w razie upadku - bardzo często z niej korzystamy), kupno oleju na dolewkę (bardzo ciężko tu o dobre syntetyki), filtru oleju (udało się przez przypadek), zapinek do podwieszenia tuby na narzędzia, bidonów na zapas wody i paliwa, a także mojego nowego zestawu antydeszczowego – kaloszy i gumowych rękawic). Głupio przyznać, ale zrobiła się 15ta, kiedy wreszcie byliśmy spakowani gotowi do drogi. I znów przeciskamy się przez zatłoczone uliczki La Paz. Niektóre bardzo strome kocie łby są terenem w którym bardzo trudno jest skontrolować motor. I kiedy wymijaliśmy kolejne samochody tkwiące w korku, na drobnym piaseczku motor zamiast zahamować poślizgnął się, i było jasne, że runiemy. Prędkość może 2 km/h, ale to bydle jak upada to upada i leży. Tyle że teraz dotknęliśmy taksówki która stała obok nas. Nic nam nie jest, ale ewidentnie kontakt był. Kierowca wylatuje z kabiny i od razu w ryk. Policjant sterujący ruchem pomaga nam podnieść motor. I prosi o paszport. Idziemy na komendę wyjaśnić sprawę. Strach mnie obleciał, bo taksówkarz zaczął pokazywać wszystkie możliwe rysy twierdząc że je zrobiłem. Był mocno agresywny. A ja nie wiedziałem czego się spodziewać. Ile to zajmie czasu i ile pochłonie pieniędzy. Czy zdążymy na Dakar, i ile będę musiał zapłacić – bo przecież OC nie mamy. Skracając historię, na policji (jaki tam ruch i kolejki cywili!!!!) drugi policjant spisał protokół na maszynie do pisania i sprawę przejął trzeci policjant. I tu się bałem, że będzie bardziej przychylny swojemu, poza tym nie będę potrafił mu dobrze wyjaśnić zajścia, za to taksówkarzowi nie zamknie się buzia. Poszliśmy zrobić zdjęcia pojazdom. Szczerze mówiąc, do tej pory nie potrafię powiedzieć, co dokładnie taksówce zrobiliśmy. Bo miała ona już wcześniej dużo rys, ale też nie wierzymy, żebyśmy żadnej nowej nie dodali. Tłumaczyłem jednak uparcie policjantowi, że ani u mnie nie widać śladów farby białej taksówki, ani na taksówce nie ma czarno czerwonych pozostałości. Nie mogłem przypuszczać, że uda nam się wyjść tak obronną ręką, Policjant powiedział, że nie da się obiektywnie wykazać, że spowodowałem jakiekolwiek szkody, jednak za to, że byłem winny, dał mi mandat w wysokości 20 zł i sprawę zamknął. UFFF (OD Madziuli: Dodam jedno – ja mówiłam Machencjuszowi wcześniej co najmniej kilkanaście razy, że jego szarżowanie w mieście źle się kiedyś skończy. Skończyło się tylko niemiło, wierzę, że nauka wystarczająca).
Tylko czy warto w ogóle wyjeżdżać z miasta o 17tej? Tak, w takich chwilach chce się ujechać choć godzinę, byle odwiązać bagaże w innym miejscu, mając poczucia bycia trochę bliżej celu. I ujechaliśmy ze 100 km na południe do rozjazdu dróg w kierunku Chile. Rano kontynuowaliśmy jazdę po płaskim, pamiętając wcześniej, że do granicy mamy ze 200km, podczas których nie napotkamy żadnej stacji benzynowej. Krajobraz był dla nas naprawdę nowy. Rozległe, płaskie tereny, zaludnione dosyć rzadko przez ubogich ludzi mieszkających w bardzo prymitywnych domkach. Co jakiś czas monotonię łamały przejazdy ponad korytami mętnych rzek, a także porozrzucane zabytki archeologiczne.

Zatrzymywaliśmy się co jakiś czas, aby uchwycić na karcie SD te widoki. Mijały nas wtedy tylko wielkie TIRy, i co ciekawe, kilka motocykli! Jechaliśmy w kierunku najstarszego parku narodowego Boliwii, znajdującego się tuż przy granicy z Chile, który obejmuje najwyższą górę kraju, Wulkan Sajama.

Wulkan wyłonił się bardzo szybko, jak tylko minęliśmy pewne wzniesienie. A w linii prostej dzieliło nas od niego ponad 100 km!! Niezwykłe. W planach mieliśmy podjechanie tak blisko jak tylko się da i wskoczenie do wód termalnych, jednak zbyt wiele czasu straciliśmy dnia poprzedniego. Wulkan sam jednak mogliśmy dowoli podziwiać z drogi i cieszyliśmy się, że oświetlało go przepięknie słońce, a nie spowijały czarne chmury z sąsiednich wzniesień. Czubek wulkanu pokryty śniegiem, u stóp roślinność typowo płaskowyżowa – drobne krzaczki, bardziej zielono wokół płytkich rozlewisk, w których zobaczyliśmy pierwsze flamingi!
Sajama jest bardzo charakterystyczny, niemniej obszar obfituje w inne wysokie wulkany, leżące dokładnie na granicy. Park narodowy został założony również w Chile i nazywa się Lauca. Zwarta całość, należąca niegdyś w pełni do Boliwii, została podzielona po wygraniu przez Chile Wojny o Pacyfik (1876), w wyniku której Boliwia została odcięta od dostępu do Morza, zaś Chile zyskało swój dziwnie cienki i długi kształt. Niemniej przed nami granica. Boliwijskie formalności nie zajmują długo, nawet zaskakuje nas, że celnicy nie chcą zobaczyć motoru przed podbiciem pieczątki, jak również, że jest ktokolwiek inny oprócz nas w odprawie paszportowej. Nauczeni niedawnym doświadczeniem wymieniamy Boliwianosy na Chilijskie Pesety i opuszczamy Boliwię po zaledwie 6 dniach obecności na jej terytorium. W między czasie pogoda wyraźnie zdążyła się popsuć i widać że w Chile czekają nas mokre chwile. Przejeżdżamy przez granicę na przełęczy między ośnieżonymi wierzchołkami wulkanów, co czynimy dość szybko, bo pierwsze krople deszczu zaczynają nas moczyć, a na takiej wysokości (ok. 4700) są one bardzo zimne. Odprawa znajduje się kilka kilometrów dalej. Podjeżdżamy i miny się nam uśmiechają : stoi jakieś 10 motocykli, każdy z innej paki: chopery, supersportowe, luksusowe turystyki i enduro jak nasze. Pieczątka do paszportu, wypełnienie druków celnych, jeszcze tylko dokonanie rewizji i jesteśmy w Chile. Nie tak szybko. Okazało się, że celnicy od dziś strajkują i motocykle stoją na granicy już od 2,5h. Nie wiemy, czego żądali, ale że jak nie wiadomo o co chodzi, to pewnie o pieniądze. Co dla nas to jednak oznacza, szybko się dowiedzieliśmy. Celnicy obsługują tylko kilka osób w danym czasie, i nam wyznaczyli inspekcję na 19ta… Czyli dalej będziemy musieli jechać po ciemku. I od razu człowiekowi ciśnienie skacze, i z miejsca nie lubi kraju. Ucieszyłem się o tyle, że zobaczyłem, że na urzędowym zegarku dochodzi 18ta. Acha, bo pewnie w Chile mają czas letni. W sumie to teoretycznie nieistotne, zmiany czasu mają bardzo ważny wpływ na psychikę. Otóż teraz w Chile wstajemy o 7dmej, kiedy dopiero zaczyna świtać. Na północy w Peru nigdy w życiu nie wstalibyśmy normalnie sami z siebie o 5tej rano. A dzięki temu jasno mamy teraz do 20.30 Czysta psychologia, a działa. Niemniej na granicy czekaliśmy przez to godzinę mniej niż na początku sądziliśmy i jak przyszła nasza kolej, szybko pomknęliśmy dalej (nie wspominając o konieczności odpięcia plecaków do kontroli przeciwbakteryjnej, podczas której zarekwirowano nam 2 cebule, za to nie zauważono suszonych śliwek czy worka liści koki. Tak wygląda właśnie ścisła kontrola mająca na celu wyłapanie wszystkich produktów rolnych, których wwóz jest do Chile zabroniony (żeby chronić rodzimą produkcję rolną).
Deszcz jakoś poszedł sobie do Boliwii, a my poszukaliśmy niedaleko miejsca na nocleg, pozostając 4,5 km ponad powierzchnią oceanu, do którego mieliśmy zjechać dnia następnego. Słońce znów sprawiło nam piękny spektakl chowając się za horyzontem. Popatrzcie na te wulkany:

Już jak wieczorem oglądaliśmy kolejny odcinek Kompanii Braci, którą dostaliśmy wraz z resztą filmów od Zuzy, podciągaliśmy śpiwory co raz bliżej nosa. Pomimo zimna i wysokości (już jesteśmy naprawdę mocno zaaklimatyzowani) spało się świetnie, jednak rano mocno zaskoczył nas szron, który zebrał się na zewnątrz i wewnątrz namiotu, i wszystkiego wokół. Nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy zaczekać, aż wzejdzie słońce i na początku roztopi, a potem wysuszy namiot. W między czasie udało nam się ugotować zupę mleczną (która nam została po Choquequirao), która mimo wrzenia była niezbyt gorąca. I znów przed nami było więcej trasy niż wstępnie planowaliśmy. Zamiast jednak pędzić, zdecydowaliśmy się okroić trasę, aby szybciej dojechać do Iquique, w którym mieliśmy spotkać się z Dakarem. Za to mieliśmy czas zatrzymać się w malutkiej miejscowości Parinacota, w której wyróżnia się przepiękny mały kościół, o pobielonych ścianach i słomianym dachu (Msza Św. raz w miesiącu), przy wikuniach, wiskaczach i gwanako, przy jeziorze, w którym niczym w lustrze odbijał się wulkan na horyzoncie. Zboczyliśmy również z głównej drogi, aby zobaczyć trzy wspomniane w przewodniku miejscowości, wokół których mieliśmy zobaczyć przedhiszpańskie fortece i terasy. Kiedy dojechaliśmy szutrową trasą do pierwszej z nich, Belen, byliśmy mocno zawiedzeni. Miejscowość, w tym kościół, bardzo ciekawa, jednak fortecy, na którą warto by było rzucić naszym laickim okiem , nie znaleźliśmy, podobnie jak i żadnego z mieszkańców. Cała miejscowość pusta. Wszystko zamknięte na kłódki. Hm, słyszeliśmy o miejscowościach, których mieszkańcy wynieśli się na wybrzeże, którzy wracają do nich jedynie w czasie świąt, jednak nie spodziewaliśmy się trafić do jednej z nich tak szybko. Zwłaszcza w porze obiadu. I nie wiedzieliśmy, czy zawracać do głównej drogi, czy jednak nie podjechać kilka kilometrów dalej do kolejnej. No ale jak już jesteśmy tak blisko, to się wracać nie będziemy, zwłaszcza że z tyłu marchewki nam skrobała i w tył głowy pluła granatowa chmura. Miejscowości kolejne nie okazały się jednak cokolwiek ciekawsze czy żywsze, i posiliwszy się resztką boliwijskich ciastek, ruszyliśmy w kierunku drogi nad Pacyfik.

Zawsze mnie ciekawi, jak wygląda przejście mnie zmieniającymi się krajobrazami. Bo patrząc na mapę, widzimy, jak wulkany po 6,5 metrów mogą znajdować się 2 godziny drogi od Pacyfiku. Jak to jest? Ta część drogi jest zaskakująca. Po Chilijskiej stronie zbocza są całkowicie suche, tym bardziej jak się obniżamy i zbliżamy do oceanu. O tyle niesamowicie, że na przestrzeni 130 km zjazd do oceanu jest bardzo płynny. Przez to że nie ma opadów, erozja poprzez rzeki postępuje bardzo powoli, i brak jest, co można by sobie wyobrazić, głębokich dolin poprzecznych do linii brzegowych. W większości teren łagodnie opada w dół. Co jakiś czas występuje niewysoki próg, po czym dalej teren stopniowo się obniża na całej szerokości łańcucha górskiego. Na poziom morza spada się dopiero nad samą wodą, klify czy też zbocza mają wiele set metrów wysokości.

My tego dnia dojeżdżamy na poziom morza do miejscowości Cuya leżącej u ujścia jednej z nielicznych rzek do Pacyfiku, która na mapie wydaje się być główną miejscowością pomiędzy Iquique a graniczącą z Peru Aricą, a która nie ma stacji benzynowej. A już jedziemy na rezerwie. A do Iquique wciąż 200km. Następna stacja benzynowa okazuje się być pod Iquique, jednak lokalni zapewniają nas, że 25 km dalej, po wyjeździe z doliny na płaskowyż, napotkamy restaurację, w której właścicielka sprzedaję również paliwo dla takich jak my, co to nie wiedzieli, że stacji benzynowych na 4h odcinku drogi z Ariki do Iquique nie ma. I pewnie dla lokalnych, co to mają samochody. Kupujemy pierwsze chilijskie wino, które okazuje się być rozlewane do 1,5l kartonów, a które przelane do plastikowej butelki po wodzie towarzyszyć nam będzie jeszcze długo.
Rano cieszymy się, że namiot jest suchy, i szybko wskakujemy na trasę, po której od wczoraj przejechało już wiele motocykli i terenówek, zmierzających tam gdzie my. Kiedy wyjeżdżamy na płaskowyż, w restauracji kobieta przeczy, jakoby miała benzynę. Cóż. Nie poddajemy się, nie możemy przez taką prozaiczną rzecz spóźnić się na metę szóstego etapu. Odwiązuję pusty bidon, staję przy skraju drogi, odkręcam korek i odwracam do góry nogami. Pierwszy przejeżdżający motocykl sprzedaje nam część swojej rezerwy. Do Iquique nam nie starczy, ale możemy pokonać kilkadziesiąt dodatkowych kilometrów, które doprowadzają nas do kolejnego zgrupowania drogowych restauracji, wśród których znajdujemy tę właściwą. I już bez przeszkód, z drzemiącą Madziulą, dojeżdżamy do Iquique. Ależ niezwykły widok na miasto z krawędzi płaskowyżu. Ocean widzimy pierwszy raz od wielu tygodni, do tego to pierwsze prawdziwe miasto w Chile. Droga do niego jakoś zdołała się wciąć w strome zbocze i po chwili znajdujemy się wśród nowej rzeczywistości. Przedmieścia zbudowane są z parterowych, drewnianych, kolorowo pomalowanych prostych domków. Kilka przecznic i znajdujemy się w zadbanym centrum. Wysokie apartament owce przypominające te z Surfers Paradise w Australii, zorganizowana wspólna przestrzeń, mieszkańcy jeżdżący na rolkach czy też gimnastykujący się, na miejskiej plaży mnóstwo parasoli, a na wodzie deski surfingowe. Jakbyśmy się znaleźli nad Pacyfikiem gdzieś w Stanach. Ale wszystko to obserwujemy jedynie przez moment, i jedziemy wzdłuż linii brzegowej na południe, tam gdzie GPS wskazuje miejsce biwaku kierowców Dakaru. A więc udało się. Jesteśmy. Trochę nie wiadomo po co, ale jak już jesteśmy, to to zobaczmy.

A póki co weźmy chwilę oddechu i zobaczmy zdjęcia z tych kilku dni drogi z La Paz.

Parque Nacional Sajama


Parque Nacional Lauca


Pozdrawiamy!

Michał