27 marca 2010



Zrobilo nam się trochę blogowych zaległości. Wszystko przez zupełnie inną specyfikę podróży przez Argentynę. Argentyna to ósmy największy pod względem powierzchni kraj świata. A ludzi mieszka tu tyle co w Polsce, z czego co trzeci mieszkaniec mieszka w Buenos Aires. Zachodnia Argentyna charakteryzuje się bardzo surowym i suchym klimatem. Stąd mieszka tu bardzo niewiele ludzi i odległości pomiędzy wioskami/miastami są naprawdę gigantyczne. Do tego dochodzi dosyć duża monotonnia krajobrazu. Legendarna Ruta 40 (czyt. cuarenta, wym. kłarenta), prowadząca wzdłuż Andów z północy na południe Argentyny jest owszem – bardzo piękna, ale i jak się jedzie na motorze z prędkością nie przekraczająca 80km/h – bardzo monotonna. Ostatnie dni spędziliśmy więc głównie jadąc. Spaliśmy na dziko lub na campingach bardzo często z dala od Internetu, a nawet jak Internet w pobliżu był byliśmy tak zmęczeni po przejechaniu 300-400km na mało wygodnym siodełku, że po prostu szliśmy spać. Atrakcji kilka mimo wszystko było, wpis ten nie będzie więc aż tak nudny jakby się po tym wstępie wydawać mogło :)

Do wyjazdu z Salty podejścia mieliśmy dwa. Za pierwszym razem ujechaliśmy może 10km i odezwał się gaźnik. Po południe spędziliśmy więc u przydrożnego mechanika, który nie miał inne zadania, więc Michał musiał pół motoru rozkręcić żeby dostęp do gaźnika zapewnić. Postanowiliśmy dalej już nie jechać i zebrać się dnia kolejnego z samego rana. Nie wiem dokładnie co z tą Argentyną jest nie tak, ale zebranie się z samego rana w tym kraju to w naszym przypadku wyjazd między 11 a 12. Słońce wstaje tu dopiero ok. 7.30-7.40 i nawet jak uda się nam wstać o tej 8 na prysznice i królewskie śniadania jakie sobie tutaj fundujemy schodzi nam co najmniej 3h.
Przy drugim podejściu plan mieliśmy mało ambitny – dojechać po w 80% asfaltowej drodze do Cachi – 180km od Salty. Po pierwszych kilkudziesięciu kilometrach droga zaczyna się wspinać doliną rzeki. Im wyżej tym coraz bardziej sucho. A szkoda bo naprawdę spodobała nam się ta dzika zieleń z okolic Salty :) Na ok. 70km od Salty łapiemy gumę. W tylnym kole. Znamy już proces zmieniania tejże opony doskonale, niewyjęte 3h mordęgi. Do boju więc! Po ponad godzinie boju udaje się zdjąć koło, z oponą nadal trwa walka. Micho nie daje rady. Widać w jego oczach chęć poddania się. Żar leje się z nieba, ciężko znaleźć cień jakikolwiek i ogólnie człowiek najchętniej udałby się na sjestę jakąś, a nie z oponą w słońcu siłował. Siadamy więc na ziemi i medytujemy. Machencjusz nie może uwierzyć że już kiedyś sobie z nią kilkakrotnie poradził. I jak tak sobie medytujemy podjeżdża do nas dwóch panów na skuterach Vespa i pyta czy todo bien? Odpowiadamy więc, że nie. A oni czy nam nie pomóc. Co 6 rąk to nie 2! Praca wre, choć szybko do przodu nie idzie. W rozmowie okazuje się, że jedna z Vesp przyjechała z KOLUMBII! Kolumbijczyk robi sobie własnie tour dookoła Ameryki Południowej, w planach ma odwiedzenie 10 krajów :) Druga Vespa jest z Salty – obaj zgadali się przez Internet przez Klub Vespistów w Salcie :P Potwierdza się więc nasza teoria o nadzwyczajnej uprzejmości i przyjazności Kolumbijczyków. A i Argentyńczycy bardzo dużo im nie ustępują trzeba przyznać :) Ponad godzina męki, opona nałożona, próba pompowania i nie idzie. Dziury w nowej dętce… Kolumbijczyk – Juan bierze więc oponę z dętką na swoją Vespę i jedzie do najbliższego miasta ją naprawić. My tymczasem ucinamy sobie miłą rozmowę z Salteńczykiem. Juanowi schodzi ponad 2h. W międzyczasie Salteńczyk idzie na trawę spać, a my czekamy. Juan wraca i z uśmiechem na twarzy mówi ze śrubokrętem zrobiliśmy w dętce 8 dziur… Jako że dętka jednak nowa nie jest, ma już 6 łatek z czasów Salaru de Coipasa sumarycznie jest ich już 14…. Gomero decyduje się więc na założenie dętki z łatkami trzema.



Przytwierdzenie opony to już tylko krótka chwila. Jesteśmy gotowi do drogi! Tylko, że sumarycznie ponad 6h nam z tym wszystkim zeszło i zaraz robi się ciemno. Jedziemy więc nie do Cachi a kilka kilometrów przed siebie poszukać miejsca na rozbicie namiotu. Vespy natomiast wracają do Salty, za późno jest bowiem, żeby kontynuowali swoją jedniodniową wycieczkę do Cachi… Trochę popsuliśmy im dzień…

Rozbijamy się w małej wiosce na boisku piłkarskim. W pobliskiej rzece rośnie mięta, gotujemy więc sobie herbatę i zupki chińskie i próbujemy zasnąć w otaczających nas błyskach i grzmotach. Na szczęście burza przechodzi bokiem.

Rano myślimy sobie – do Cachi niewiele już nam zostalo, wiec albo spedzimy dzien milo albo gdzieś dalej dojedziemy. Opona długo nam jednak pocieszyc się nie dała i szybko nasze plany zrewidowała.



Guma po drugi, w tylnej oponie oczywiście. Tym razem zdjęcie koła i opony przebiega ekspresowo, zakładamy dętkę, i nie działa. Źle załatana została… Decydujemy się na patent już sprawdzony czyli stopowanie z oponą do najbliższego wulkanizatora. Tym razem ja zostaję pilnować motor i rzeczy naszych.

W oczekiwaniu na Michala, klade się na murku z książką i czytam. Tak szybciej mi zleci czas, nie ma szans, że Michał wróci za mniej niż 2-3h. Przychodzą chmury i robi się zimno. Mam nadzieję, że Michał wróci zanim zacznie padać i się ściemni. Jest za stromo, żeby rozbić namiot, będę musiała się ratować peleryną. Na razie jednak deszcz tylko grozi, przed chłodem chronią mnie swetry i kurtki. Jest jeszcze jedna potrzeba utrudniająca czekanie – duży głód. Zawsze wozimy z sobą jedzenie na wszelki wypadek, zjedliśmy jednak wszystko dnia poprzedniego na kolację i dnia dzisiejszego na śniadanie. Jest już dobrze pora obiadu, brzuch zaczyna świrować… Problem pustego żołądka rozwiązuje się sam. Zatrzymuje się koło mnie dwóch rowerzystów. Jeden z Holandii, drugi z Australii. Częstują mnie jedzeniem :P Jeden paczką najlepszych jakie w zyciu jadłam suszonych moreli, drugi chlebem z tuńczykiem. Najedzonej łatwiej się czeka. Jeszcze jedna rzecz umila mi czekanie – KONDOR, który przelatuje bardzo nisko nad moją głową. Na tyle nisko, że dokładnie widzę jego białą szyję, charakterystyczny dziób. PIEKNA ptasia potega. Niestety aparat schowałam chwile wczesniej do tankbagu i mimo ze kondor zatoczyl nade mna kółek kilka, nie zdążyłam uruchomić aparatu.

Machencjusz wraca podwieziony przez wulkanizatora 2 godziny później. Okazało się, że jego warsztat jest całkiem niedaleko, bo jakieś 12-15km. Ciężko go było jednak zmobilizować do szybkiej pracy. Powodów wiele – jest sobotnie popołudnie, wypił już parę kieliszków wina z kolegami, był ciekawy i zadawał miliony pytań, jego samochód jest mocno wiekowy i nie dość, że musieli go pchać, żeby ruszył to jazda pod górę te 15km zajęła im godzinę. Dostaję zawiniątko z ciepłymi empanadami…. Głodna co prawda już nie jestem, ale i tak smakują wyśmienicie. Gomero znalazł kolejne 3 dziury w naszej 14- łatkowej dętce. Stwierdził jednak, że mimo dużej ilości łat, jakość gumy jest dużo lepsza i tak jedziemy dalej na kole z dętką załataną w 17 miejscach….. Nie muszę więc chyba dodawać, że wierzyć mi się nie chce, że do Cachi uda nam się dojechać bez kolejnej przygody.

Okazuje się jednak, że nieszczęścia mają swój kres i do Cachi o zmierzchu dojeżdżamy! Widoków co prawda do przełęczy nie mamy w ogóle, jedziemy w gęstych chmurach. Później jednak się wypogadza, chmury zostają po drugiej stronie gór (niezwykłe!), a my zjeżdżamy w pięknym słońcu do Cachi.

Tam instalujemy się na świetnym campingu za jedyne 15 pesos ze wszystkim (12,5zł). Poznajemy Holendra – Marco, który podróżuje na motorze BMW. Marco zaczął swoją podróż w Surinamie, jedzie na Przylądek Horn, po czym wraca do Kolumbii. Przejechał właściwie 1,5 raza tyle co my kilometrów w Ameryce Południowej, ma prawie 2-krotnie większy przebieg, a jego problemy motocyklowe ograniczyły się do jednej przebitej opony i jednego zepsutego łożyska. Słysząc to czujemy się trochę tak, jakby sobie z nas żartował. Łożysko musiał co prawda aż z Niemiec sprowadzać, bo w Ameryce Południowej nie ma zupełnie części do motorów BMW, czymże jednak jest jedno łożysko i jedna guma na tyle tysięcy kilometrów…. Następnym razem, jak wybierzemy się w podróż motocyklem (choć ja skłaniam się ku jeepowi – lepsze rozwiązanie na Afrykę :P) jedziemy albo motorem nowym albo BMW.

W Cachi rozpoczynamy naszą przygodę z Rutą 40, ciągnącą się wzdłuż Andów przez całą Argentynę. Pierwszy odcinek do Cafayate ma być najtrudniejszy, bo nieutwardzony, dalej będzie tylko lepiej – przynajmniej do Mendozy. Trudności mają być wynagrodzone widokami – to również jeden z bardziej widowiskowych fragmentów Ruty 40. Droga rzeczywiście do najprostszych nie należy, choć i trudna bardzo nie jest. Największym problem stanowi dla nas spora ilość piasku skumulowanego na jej niektórych odcinkach. Są też jednak fragmenty w świetnym stanie, jedzie się niewiele gorzej niż po asfalcie. Masakra jest z całą pewnością jak pada. Co chwile są bowiem tzw badenes, czyli poprowadzone przez drogę koryta rzek okresowych. Kombinacja wody niosącej kamienie i piachu przemienionego w błoto musi być straszna. Już później za Cafayate, na drodze asfaltowej widzieliśmy wiele znaków, żeby nie przejeżdżać jeśli jest woda. Tam był asfalt, do Cafayate go nie ma, musi więc być znacznie gorzej.
Widoki piękne. Mimo, że jedziemy doliną rzeki, droga cały czas się wije po okolicznych pagórkach. Zatrzymujemy się często na zdjęcia, spacerujemy po wioskach, które mijamy. W podziwianiu i zachwycie zupełnym przeszkadza tylko jedno – upał. Żar leje się z nieba i mimo naturalnej klimatyzacji jaką ma każdy motocyklista, w kurtce, spodniach, buciorach jest mi naprawdę ciężko wytrzymać. Im bliżej jednak Cafayate, tym widoki co raz bardziej spektakularne, a zachodzące słońce przypieka co raz mniej.



Valle del Calchaques


Do Cafayate – drugiego największego w Argentynie regionu winnego, słynącego głównie z produkcji białego, bardzo aromatycznego wytrawnego wina Torrontes, dojeżdżamy pod wieczór. Instalujemy się na campingu, standard średni za 30 pesos (23ł), ale i tak jest to opcja najtańsza. Mała dygresyjna – jesteśmy w Argentynie już dwa tygodnie i wbrew początkowym obawom nie jest tu aż tak bardzo drogo. Dzięki dobrze rozwiniętej sieci campingowej udaje nam się spać naprawdę tanio – płacimy średnio mniej niż w Boliwii :) Koszty benzyny są dość wysokie – tzn tylko w porównaniu do Boliwii, bo wciąż za litr płacimy mniej niż 3 zł, jedzenie natomiast staramy się organizować sobie sami i w taki sposób wydajemy średnio na naszą dwójkę ok. 120 zł dziennie (nie wliczając rzeczy do motocykla, uwzględniając natomiast wszelakie przyjemności ciastkowo-kawowe).



W Cafayate na campingu poznajemy ciekawą parę Szwajcarów. On emeryt, wraz z przejściem na emeryturę sprzedał wszystko co miał i za to podróżuje ze swoją stosunkowo młodą żonką (niecałe 50 lat) po świecie. W Ameryce Południowej są już 5 rok. Za rok katapultują się do Europy, żeby przez Polskę (:P) ruszyć na wschód. Historie takie słyszeliśmy już nieraz. Niezwykły jednak jest środek transportu, którym podróżują. To nowiusieńka ciężarówka MANa, z zabudową w formie domu. A tam jak to sami nieskromnie podkreślają – TOP- Austattung (topowe wyposażenie). Dwa pokoje i łazienka, z pralką suszarką do ubrań i prysznicem, w kuchni granitowe blaty, płyty indukcyjne do gotowania, plazma, a w sypialni niby nic takiego, bo tylko łóżko i szafy… Do przyczepy prowadzą elektrycznie wysuwane schodki, pod którymi nasi Szwajcarzy kładą codziennie rano wycieraczkę (Hi!). Z tylnej rampy natomiast (kiedyś garaż był w środku) zjeżdża quad Kawasaki, którym pan Edy śmiga po świeże bułeczki. W baku 750 litrów ropy, telefony satelitarne w kabinie i miliony innych bajerów, których dalsze wymienianie sensu nie ma. Obraz macie. Ot takie szwajcarskie życie w Argentynie. Jakby kogoś bardziej interesowało to ich strona z milionem nie wiem po co podanych technicznych szczegółów: www.waypoints.ch



W Cafayate nie odwiedzamy żadnej winnicy, zostawiamy sobie to na Mendozę. Jedziemy na półdniową wycieczkę do Quebrady de Cafayate, przepięknych zerodowanych formacji geologicznych, gdzie ratujemy z opresji parę europejczyków którzy wynajętą Corsą (stara wersja, która tutaj wciąż jest sprzedawana, jako Chevrolet) zakopali się w piachu z dala od głównej drogi, nadrabiamy zaległości mailowe i idziemy poraczyć się stekiem, bo z tego Argetyna słynie.




Argentyńczycy spożywaja najwięcej na świecie wołowiny, bo jak sami podkreślają ich krowy wciąż pasą się na łąkach, dzięki czemu ich mięso wołowe nie ma sobie równych. Wydaje się to nieco przesadzone, jednak powiem wam, ze ja mięsa już trochę w życiu zjadłam i czegoś takiego jeszcze NIGDY nie jadłam. 3cm bife de chorizo zapadało się od swojej miękkości pod nożem, rozpływało w ustach, pyszność i soczystość NIE-DO-OPISANIA. Nasze łakomstwo nie miało granic, ledwo dotoczyliśmy się camping, tym bardziej, że mięso poprawiliśmy dzbanem stołowego wina. Na nasze (nie-) szczęście, nie stać nas na takie żywienie każdego dnia.

Nasz pobyt w Cafayate ma też swoją jedną ciemną stronę. Prawdopodobnie (pewna na 100% nie jestem) to tam ukradli nam naszego Lumixa – mały aparacik wodo i kurzoodporny, kupiony na ten wyjazd. Wina w zupełności moja. Zostawiłam go w zapiętej kieszeni kurtki w otwartym namiocie, kiedy to pojechaliśmy do Quebrady de Cafayate, albo też wyjęli mi go z kurtki którą zostawiamy na motorze zwiedzając małe miasteczka. Filmików z Ameryki Południowej więcej nie będzie…

Cafayate i okolice


Z Cafayate ruszyliśmy dalej Ruta 40 na południe. Nastąpiły dni w dużej mierze tranzytowe. Monotonnia momentami zabójcza. 60km po prostej jak od linijki, jeden zakręt łuk (nawet nie trzeba zwalniać) i kolejne 60km po prostej. Trochę przypomina się nam jazda przez Australię, która jeśli nie podróżuje się samolotem a samochodem potrafi być momentami strasznie monotonna. Po prawej Andy, po lewej mniejsze pasmo górskie lub płasko, a my doliną w upale po płaskim. Raz na 200-300km zdarzy się przejazd przez górki (niewielkie). Wtedy zatrzymujemy się co chwilę, ciesząc się, że TAK ładnie (np. Cuesta de Miranda!). Mijane wioski ospałe, zielone, raczej mało ciekawe, przede wszystkim nieliczne. Ogólnie mamy oboje wrażenie, że w Argentynie jest wieczny weekend, tzn sobota. Miasta i miasteczka budzą się do życia między 9 a 10, ok. 12 mnóstwo ludzi na ulicach, po czym wszystko zamyka się na siestę, żeby ożyć pod wieczór. Nikt się nie spieszy, ławki w parkach mają pełne obłożenie. Taka wieczna sielanka. A przecież wakacje się już skończyły.

Raz śpimy na campingu miejskim (za darmo, w Belen), raz na rancho u przemiłego dziadka, który częstuje nas 2-kilogramową siatką pełną pysznych winogron. Po 3 dniach i przejechaniu ponad 1000km dojeżdżamy do San Juan. Zmęczeni strasznie. Znalezienie campingu okazuję się bardzo trudne. Bo w mieście owszem wiele campingów jest, ale pełnią one funkcję centrów sportowo-rekreacyjnych i są zamykane na noc(!)… Po jakiejś godzinie znajdujemy camping Don Bosqo przy drodze numer 20 i zapadamy w twardy sen.

Kolejnego dnia kupujemy WRESZCIE nową dętkę i inne potrzebne motocyklowi sprzęty typu nowy filtr oleju i olej. Kawkujemy w kawiarni z WIFI. Korzystając z okazji postanawiamy zadzwonić do Stanów dopytać o amortyzator, który powinien był już przyjść do Mendozy po 4 tygodniach od złożenia zamówienia w Uyuni, a ciągle go nie ma. Opadają nam ręce, a ciśnienie buzuje. Nie wysłali go jeszcze. Bo karty kredytowej naszej nie mogli do transakcji użyć, o czym nam napisali. Owszem, tylko w mailu poprosili o zapłatę PayPalem, co natychmiast zrobiliśmy. Miesiąc temu już. Nie prosili o mailowe potwierdzenie dokonania płatności PayPalem. Kolejny miesiąc bez tylnego amortyzatora…..???? Na razie myślimy co dalej. Mamy pewien pomysł, na razie niepewny, więc pisać nie będę. Pomysł jednak jest świetny, trzymamy więc mocno za jego powodzenie kciuki !

W San Juan odwiedzamy też biuro największego w Argentynie i jednego z najważniejszych w Ameryce Południowej obserwatoriów astronomicznych – El Leoncito. I rezerwujemy nocną wizytę w tą niedzielę. Spędzimy tam 7-8 godzin. Zaczynamy o 17, będzie kolacja i całe morze ciekawych informacji, w tym obserwacja planet i gwiazd przez teleskopy różne!

O gwiazdach, konstelacjach i planetach w odcinku następnym!!

Album ze zdjęciami dołączymy tak szybko jak to będzie możliwe.

Pozdrawiamy

Madziula

17 marca 2010



Po przekroczeniu granicy z Chile właściwie od razu przywital nas asfalt. Pierwszy asfalt od Potosi, pierwszy asfalt od prawie 1000km :). Już zapomnieliśmy jak to jest amortyzator-sprezyna dziala jak normalny amortyzator, a wszystko dzieki temu ze asfalcie w Chile elegancki, równiutki – dziur i nierówności nie ma. Okrazamy wulkan Licancabur i zjeżdżamy z 4500mnpm na jakies 2300mnpm do San Pedro de Atacama. Zjazd podobny nieco do tego z okolic Arici i Iquique, czyli kilkadziesiąt kilometrow na wprost, ciagle w dol. Niesamowicie te Andy schodza do Pacyfiku w Chile. Stopniowo, konsekwentnie w dol. Na polnocy Chile wszystkie drogi są więc proste. Niezależnie od tego czy po płaskim, czy w górę, czy w dół. Wrazenie niesamowite.

W San Pedro upał. I bardzo nas to cieszy. Bo mimo ze podróżujemy po Ameryce Poludniowej w ich „lecie”, mimo ze jesteśmy caly czas stosunkowo blisko rownika, slowa upal doświadczyliśmy bardzo bardzo niewiele razy. W Kolumbii, na polnocy Peru i w boliwijskiej dżungli. Tyle. W San Pedro upal przyjemny, bo wilgotność niewielka. Cieszymy się ze wygrzejemy nasze zmarzniete po Altiplano kosci. Zanim jednak zaczniemy się grzac musimy załatwić formalności związane z przekroczeniem granicy. Tak, tak dopiero w San Pedro, 70km za oficjalna granica z Boliwia załatwiamy formalności, bo dopiero tam urzędują celnicy. Najdziwniejsza granica jaka widziałam w zyciu moim. Można wjchac z Boliwii na terytorium Chile, skręcić w strone Paso Jama czyli granicy chilisjko-argentynskiej, przejechac po terytorium Chile 100 (!!!!!)km i wjechac do Argentyny bez sladu w paszporcie ze było się kilka godzin w Chile….

Ogolnie rzecz biorac wszystkie granice w Ameryce Poludniowej są bezproblemowe. Z wyjątkiem chilijskich. Tzn i te są bezproblemowe w sensie folmalnosci paszportowo-motorowych, ale jest jeszcze jeden stopien kontroli, który jest dla nas delikatnie mówiąc upierdliwy. A mianowicie – SAG, czyli sluzba kontrolujaca, czy nie wwozi się zadnych produktow pochodzenia roślinnego lub zwierzęcego. Cala kontrola polega na tym, ze trzeba wszystkie bagaze oddac do skanowania lub położyć na stolach, umożliwiając tym samym ich reczne przeszukanie. Rozumiemy cala filozofie kontroli SAG ich motywy, z tym, że odwiązanie wszystkich bagazy zajmuje nam ok. 15-20 minut, przywiązanie to ok. 30minut, a ich bardzo powierzchowna i totalnie niedokladna kontrola zajmuje może 1-2minuty. Już drugi raz wwieźliśmy do Chile min cala paczke lisci koki, zupełnie jej nie ukrywając. 1,5h na „granicy” i jedziemy szukać campingu. Ze znalezieniem nie mieliśmy większego problemu. Jest ich co najmniej kilka. Ceny natomiast, szczególnie po kilku miesiącach w Chile i w Peru powalają. 16USD za naszą dwójkę. Czyli sporo więcej niż za NAJdroższy nasz hotel – z La Paz, gdzie spaliśmy w pokoju z łazienką, w boskiej pościeli, a w cenie było min śniadanie i wifi w pokoju… A camping sam w sobie – dziadostwo straszne. Ludzie jednak ciekawi. Poznaliśmy między innymi Chilijczyka podróżującego od 16 lat z synem, z czego ten ma 6 (4 w podrozy) i mówi w 4 językach..., Niemca – sapera - podróżującego po Am S od 6 lat objechanym żółtym Landroverem, wczesniej był w Australii i Afryce. I jeszcze jednego Niemca, który wziął roczny urlop, przywlókł z Europy campera, ale mu się tęskni za dziewczyna więc wraca.

Na ulicach San Pedro uderza nas ilość turystów. Zdecydowanie największa gringownia po Cusco. Z tą różnicą, że 5 przecznic od rynku w Cusco widać było jakieś normalne peruwiańskie życie. Choć trzeba było się postarać możliwe były do znalezienia obszary Cusco, w których życie toczyło się zwyczajnie, a nie wokół zaspokajania potrzeb turystów. San Pedro jest małą mieścinką, tam takich obszarów nie ma. W każdym domie jest hotel, restauracja, biuro turystyczne, kafejka internetowa albo sklep z artesaniasami. A wszystko TAK DROGIE, ze galy na wierzch wychodza i schowac z powrotem się nie chcą. Samo San Pedro to zdecydowanie nic takiego, ludzie przyjeżdżają tu jednak nie dla wioski, a dla okolic. Postanowilismy wiec zobaczyc co ciekawsze miejsca i uciekac do Argentyny. Musilelismy jednak być dosc mocno selektywni w naszym wyborze. W okolicach San Pedro nie ma bowiem jednego Parku Narodowego, który pobierałby jedną zbiorczą opłatę. Każda „atrakcja” pobiera opłatę w wysokości 4-8USD od osoby, co przy naszej dwójce i atrakcjach kilku daje sumkę dla nas wysoką.



I tak zdecydowaliśmy się pojechać do miejsc dwóch – Valle de la Luna i Laguny Cejar. Dolinę Księżycową zobaczyliśmy „od tylnych drzwi”, co by nie płacić. Formacje skalne niezwykłe, różnorodność wielka. Tylko na nas, po tym co widzieliśmy, wielkiego wrażenia na nas nie zrobiła. Chodząc w tych różnych skalnych dolinkach rozmawialiśmy o znaczeniu kolejności zwiedzania. Jakbyśmy przyjechali do San Pedro na początku – bylibyśmy oczarowani. A teraz – doznania przyjemne, ale bez rewelacji.
Pojechaliśmy więc dosyć szybko na Salar de Atacama popływać w Lagunie. Słyszeliśmy, ze droga będzie piaskowa i że może być trudno, ale po tym co doświadczyliśmy w ostatnich dniach w Boliwii byliśmy bardzo pewni siebie. Niepotrzebnie, bo piasek nigdy łatwy nie jest i niezależnie od tego, jak wielkie się ma doświadczenie, wywalić się w nim jest niezmiernie łatwo. I tak też się stało. Piasek sięgał momentami do połowy koła, momentami wydawało się, że jest zupełnie twardo, a koło zapadało się strasznie. I raz w takim niepozornym miejscu zaliczyliśmy w glebe. Akumulator posłuszeństwa odmówił. Nie mieliśmy więc innego wyjścia niż rozpędzać motor, pchając go po piaskowej drodze i próbować odpalić „na pych”. Niełatwo, ale po kilku próbach się udało.



Laguna, a właściwie Laguny Cejar są miejscem pięknym. Wyglądają trochę tak jak głębokie dziury w kilkudziesięciocentymetrowej skale solnej. Woda jest w nich przez to taka słona, że można w nich pływać z efektem jak w Morzu Martwym. Fajna zabawa ;)
Resztę czasu w San Pedro spędziliśmy na uzupełnianiu bloga i uploadzie zdjęć. Zaległości wielkie były, w sumie cały dzień nam na tym zszedł.

Valle de la Luna - Laguna Cejar


Trzeciego dnia udało nam się wyjechać z San Pedro w stronę Argentyny. Do Salty mieliśmy ponad 600km, postanowiliśmy to podzielić na dwie części. Pierwsza część to 300km przeprawy przez Andy. Wjazd po prostej na Altiplano, po czym po prostej przez Altiplano. Znowu marsjańskie klimaty, pojedyncze trawki, brak roślinności, gdzieniegdzie wikunie, wszedzie wulkany, czasem salar niewielki się trafi. Podoba nam się. Tylko zimno, przez to zatrzymywać nam za bardzo się nie chce.
Granica z Argentyna bardzo bezproblemowa, nawet na motor nie chcieli rzucic okiem. Za granica stacja benzynowa. I to jaka! Karta można placic! I kawe z croissantami serwuja! Raczymy się :)

130km za granicą pierwsza wioska – Susques. Tu zatrzymujemy się na noc. Okazuje się ze można campować, w centrum wioski, na placu pod komisariatem. Trochę mało kameralne miejsce, ale skoro lokalsi mówią, że niejeden już tu campował, to i my się rozbijamy. Jesteśmy głodni. W wiosce jest kilka małych restaurantek, nie mamy jednak argentyńskich peso. Bankomat nie działa, wymiany walut nie ma, z prywatnych osób nikt nie chce nam wymieni ć chilijskich peso. Znajdujemy jednak w końcu chilijskich kierowców TIRów, którzy wymieniają nam gotówkę. Najadamy się po uszy Milanesą – czyli takim 3mm schabowym o średnicy 40cm. MNIAMI



Podoba nam się to Susques. Wioska cała z cegły adobe, niby niewiele różniąca się od tego tysiąca wiosek, które widzieliśmy w Boliwii i Peru, a jednak drobny przeskok cywilizacyjny widzimy. Zamiast betonowego, tandetnego placu głównego, jest wysadzana drzewkami i całkiem eleganckimi latarenkami avenida. Bank – bardzo elegancki, podobnie jak kilka restauracyjek. Krok w stronę domu.



Kolejny nasz dzień to wielki zjazd w dół. Z 3600 musimy wjechać na przełęcz na 4200, po czym zjechać w dół do Salty na około 1100mnpm. Serpentyny niesamowite, wieje jak na Altiplano i te kaktusy – WSZEDZIE wielkie kaktusy, dosyc zielono, widac, ze jesteśmy tu pod koniec pory deszczowej, ze wszystko zdążyło się bardzo zazielenic. Co nas jednak najbardziej uderza i staje się przyczyna tak wielu przerw i postojow – to gory. Tak glebokich dolin nie widzieliśmy od Peru, ta wysokogórskość jest piekna, najbardziej podoba nam się jednak kolor gor… Tecza skalna. Czegos takiego w zyciu nie widzieliśmy. Róż, rudy, fiolet, zieleń, żółć. Wymieszane, poplątane. Wow. Zatrzymujemy się w trzech miejscowościach – Purmamarce, Tilcarze i Maimarze. Wioski bardzo turystyczne, nic takiego, wszystkie jednak punkty widokowe na gory teczowe maja. Wchodzimy na każdy z nich. Bardzo nam się to podoba.

W drodze do Salty


Kilkanasnie kilometrow przed Jujuyem robi się zielono. TOTALNIE zielono. Dzunglowo zielono. I padac zaczyna. Zatrzymujemy się wiec, żeby włożyć nasz ekwipunek przeciwdeszczowy. Nie gasimy silnika. I kiedy tak nakładamy kolejne warstwy smok wypluwa przez tylna rurke wielkie ilości zielonego plynu, plynu chłodniczego… Z pieknie było, mysle sobie. Micho mowi jednak ze nic się nie stalo, ze silnik się przegrzal i motor wyplul nadmiar plynu, ze możemy jechac dalej. Plyn uzupełnimy w Salcie. Wszystko przez ten niewylaczony silnik. Dlaczego go nie wyłączyliśmy? Bo w San Pedro ostatecznie umarl nasz akumulator. Tak zupełnie. Rozrusznik rano nawet raz pociągnąć nie chce. Jeśli wiec w pobliżu nie ma z górki staramy się nie gasic silnika, żeby pozniej nie mieć problemu przy pchaniu motoru. Dosyc smiesznie to wyglada szczególnie w wioskach, jak pchamy we dwojke motor żeby odpalil. W Susques trzy razy musieliśmy go na gorke wpychac, żeby pozniej rozpedu przy zjezdzie smok nabral. W sumie bawi nas to :)

Z Jujuya do Salty wybieramy mniej uczęszczaną drogę. Okazuje się ona być wąską na jeden pas ścieżką z milionem zakrętów. Zielen dzunglowa, momentami zielone pola uprawne. Czujemy się jak w czerwcu w Polsce… Do Salty dojeżdżamy już po zmroku. Znajdujemy camping, stosunkowo niedaleko od centrum (30-40 minut na piechotę). Miał być z basenem i jest, tylko z basenu po wakacjach wodę wypompowali :)
Rozbijamy się. Zaczyna padac. Na początku niewinnie. Mży. Zamykamy więc nasze dwa okna, w tym jedne okno-drzwi i dusimy się w duchocie. Z czasem z mżawki robi się ulewa połączona z burzą. Kapie w namiocie. Ciężko nam śpi. Prawdziwa burza przychodzi jednak o 3 w nocy, Pioruny walą dookoła, co chwilę w namiocie robi się super jasno, grzmoty rozrywają niebo. U nas mokro i trochę się boimy. Że piorun walnie w drzewo, pod którym śpimy. Jest dosyć wysokie. Zastanawiamy się, czy nie przenieść się na spanie do łazienki. Postanawiamy się chwilę wstrzymać. Nagle HUK. NIEziemski HUK! Tuz kolo nas, ziemia się zatrzęsła. Zrywamy się, walnal piorun! Pytamy się jedno drugiego, czy wszystko OK. TAK, wszystko OK. Po minucie trzezwiejemy i uzmysławiamy sobie, ze to nie piorun walnal, tylko motor się przewrocil. I Michala kask w glowe uderzyl. Raczka od kierownicy była pewnie z 5 centymetrow od jego głowy…. Postawiliśmy go tak blisko namiotu, żeby pelerynę rozciągnąć nad wejściem do namiotu – żeby choć minimalną szparkę wentylacyjną zrobić. Przez kilkugodzinną ulewę ziemia tak rozmokła, że się pod nóżką od motoru zapadła. Pioruny dalej walą, a nam benzyna pod namiot wycieka. Micho wygramala się z namiotu i w samych slipkach, na bosaka, w błocie walczy z podniesieniem motoru. Kilka minut mu to zajmuje. Wraca jak spod prysznica. Pozniej dlugo zasnąć nie możemy. Schiz totalny. Ze piorun benzynę, co nam pod namiot podciekła, podpali. ITP. Głupia ta wyobraźnia ludzka. Ciężko ja ujarzmić. Rano organizujemy wielkie suszenie. Wszystko mokre. Rozwieszamy sznurki. Zbieramy się do miasta dopiero o 14.



Salta jest bardzo miłym miastem. Hiszpański charakter, wiosenno-kawiarniany klimat. Dużo ładnych kamieniczek zielonych drzew z niedojrzałymi jeszcze pomarańczami. Ludzie w dużej mierze o śródziemnomorskim wyglądzie, elegancko ubrani popijają pyszną kawę na dworze pod parasolem. Temperatura idealna. Ok 22-25 stopni, slonecznie, troche chmur. Nastrój sielskości. Włóczymy się po mieście bez celu. Spacerujemy i obserwujemy. Podoba nam sie, choc w TOP3 naszych ulubionych poludniowoamerykanskich miast Salta na pewno sie nie zmiesci. Ceny powiedziałabym warszawskie. Nie jest więc źle, jest taniej niż w Chile, na pewno ograniczymy więc pobyt w Chile do absolutnego minimum. Może tylko do Valparaiso pojedziemy...? Uderza nas ściśle przestrzegana siesta. Od 12.30 do 16 życie zamiera, wszystko pozamykane, kilka kawiarni jedynie działa. Dziwi nas to o tyle, że tak długa siesta kojarzy nam sie z prawdziwie upalnym klimatem, w którym od 12 do 16 po prostu nie da sie funkcjonować. Mamy polowe marca, a tu naprawde goraco nie jest. Nawet wiec jesli goraco tu bywa to tylko przez trzy miesiace w roku...

Po raz pierwszy w Ameryce Południowej widzimy tak profesjonalnie zorganizowany system komunikacji miejskiej. Profesjonalny w sensie systemowości - sposób płacenia jest natomiast najgłupszym jaki było nam dane poznać. Za przejazd płaci się 1,30 ARS (ok 1zl). Odliczoną kwotę wrzuca się do automatu w autobusie. Automat reszty nie wydaje - stad koniecznosc posiadania kwoty odliczonej. W argentynskich miastach panuje wiec chroniczny brak monet. Nie ma najmnniejszych szans zeby rozmienic banknot 2ARS, sprzedawcy wydaja czesto na swoje niekorzysc byle tylko wydac jak najmniej monet. Slyszelismy ze w Buenos Aires sprzedaje sie monety - po cenie oczywiscie wiekszej niz sama wartosc monet....

I jeszcze jedno - konfrontacja z nowym akcentem. Ten jest zdecydowanie najdziwniejszy, choc z perspektywy czasu stwierdzamy, że najtrudniej nam zrozumiec ludzi w Chile, a najłatwiej w Kolumbii. Mnostwo tu sz, ż, ź i seplen ciut zbliżony do hiszpańskiego. Swoją drogą ostatnio mieliśmy okazję po raz pierwszy porazmawiać po hiszpańsku z Hiszpanem. Śmiesznie. My marszczyliśmy brwi i on. My, że co za SEPLEN. On, że co za słowa używamy :) Po raz pierwszy ktoś powiedział do nas VOSOTROS (wy), w Ameryce Południowej ta forma nie istnieje, każdy mówi na Pan, Państwo :) Co za nieformalność! Musieliśmy się ostro nagłowić, żeby przypomnieć sobie sposób odmiany czasowników w drugiej osobie liczby pojedynczej i mnogiej :) Śmiesznie.

Udaje się nam kupić nowy akumulator - już zainstalowany. Reperujemy łożysko w kole, robimy pierwsze od niepamiętnych czasów pranie i jesteśmy gotowi do drogi - do dalszej argentyńskiej konfrontacji :)

Salta


Madziula

13 marca 2010



Rano w Uyuni poszliśmy do mechanika usłyszeć prawde – czy udalo się reanimowac akumulator, czy tez musimy czekac az skonczy się strajk w La Paz, minie weekend i będą mogli sprowadzic nowy akumulator. Wieczor wczesniej stwierdziliśmy, ze choćbyśmy mieli czekac na nowy akumulator tydzień czy dwa, nie odpuścimy i nie pojedziemy oglądać laguny jeepem.

Akumulator odratowac się udalo. Odpowiedzi na pytanie jak dlugo wytrzyma jednak nie uzyskaliśmy. Powiedzieli nam jedynie, ze do Chile powinno udac nam się dojechac. Nie wiedzieli jednak, jak chcemy to wszystko zobaczyc. A zalozenia nasze były następujące. Jedziemy pomalu, nie do konca bezposrednio – zbaczamy z głównego szlaku, jak tylko cos nam się podoba. Zatrzymujemy się duzo, nigdzie się nie spieszymy, szanując jednak przy tym wszystkim czas, rano wstawajac. Cieszymy się kazda chwila i nie martwimy czy cos stanie się z motorem. Carpe diem. Z zalozenia wiec już wiedzieliśmy ze zajmie nam to duzo dłużej niż standardowym wycieczkom w ten region. Jak dlugo? - mialo się dopiero okazac. I mimo ze z tyłu naszych glow był ten wątpliwej jakości akumulator i wiedzieliśmy ze jedziemy w tereny na tyle odludne, ze w razie czego ciezko nam będzie o jakakolwiek pomoc, obiecaliśmy sobie, ze zrobimy wszystko, żeby mysli mieć czyste, a nastawienie pozytywne. Za dlugo na to czekaliśmy. To wlasnie przez ten region i przez salar zdecydowaliśmy się pojechac w te podroz do Ameryki Poludniowej. Czekalismy na przejazd przez obszar lagunowy od Kolumbii. Musi się wszystko udac.

Po zrobieniu ostatnich zakupow, napelnilismy dwa kanisterki – jeden benzyna (10l), drugi woda (tez 10l), Micho opracowal niezły patent na kalosze (bo po co w nich jechac skoro slonce takie piekne!) i wyjechaliśmy ok. 12 z Uyuni. Już trzeci dzien z rzedu swiecilo piekne slonce, a na niebie nie było zadnych chmur. Wiedzielismy wiec ze droga, która mamy do pokonania do San Cristobal musiala wyschnąć i jest w lepszym (czyt. mniej błotnistym) stanie niż ta do Colchani – na Salar de Uyuni.
Jednak nie zdazyl sie jeszcze dobrze rozgrzac silnik, a juz mielismy pierwszy postoj. Tuz za Uyuni jest tak zwane cmentarzysko pociagow, gdzie stoja sobie i niszczeja nikomu juz nie potrzebne wagony i lokomotywy, niegdys sluzace do transportu kruszcow do Chile do Antofagasty. Teraz już nikomu dłużej nie potrzebne, stoją i rdzewieją, popisane grafiti, niektóre z nich są nawet całkiem dowcipne. Obowiązkowy pierwszy punkt wycieczek zorganizowanych. W sumie całkiem fajnie, można było do woli szukać ciekawych miejsc, których było całkiem sporo. Aż dziw że nikt tego nie pilnuje, a drugi nikt nie próbuje rozkraść. A w Polsce na złom wycinane są tory wciąż znajdujące się w użyciu...



Tuż za cmentarzyskiem otworzyla się przez nami przestrzen, przestrzen niczm nie ograniczona. Droga – tarka niemilosierna, ale rzeczywiście sucha. Radosc – wielka. Bo jedziemy, bo udalo się wyruszyc, bo jest plan, bo wydaje nam się, ze o wszystkim pomyśleliśmy. Zalozenia wypelniamy i stajemy co chwile. I myslimy sobie, ile to zalezy od kolejności zwiedzania. Jadac z przeciwka z Chile pewnie nie zwrócilibyśmy na te czerwone rzeki, które mijamy uwagi, pewnie nie chciałoby nam się do tej spekanej ziemi i 500m od drogi położonej kaluzy podejść, tylko byśmy już Salara w dali wypatrywali. Teraz chce nam się natomiast WSZYSTKO. I dobrze. I tak ma być!

Do San Cristobal (niecałe 100km od Uyuni) dojeżdżamy około 17. I decydujemy się przerwe zrobic. Za godzine zacznie się robic ciemno, a tu możemy zjesc za przyzwoite pieniadze cos cieplego i przenocowac się w alojamiento, w którym jest prysznic (nie jest wcale to w alojamientos na boliwijskiej wsi oczywistość) i kontakt w pokoju (kontakt tez wcale oczywistością nie jest, jedynym standardem są cztery sciany, sufit i lozko). Szczególnie ten kontakt nas kusi – zepsula się nam bateria zapasowa w aparacie, a rezerwowa, przy tak zimnych nocach i czestym uzywaniu nie wytrzyma wiecej niż 3-4 dni. W alojamiento nocuja oprocz nas 3 jeepy z turystami. Nocleg jak się okazuje nieplanowy. Kolo Laguny Colorada był wypadek. Dwa jeepy nie wiemy z jakiej przyczyny mialy dachowanie. A ze oni przyjechali na miejsce wypadku jako pierwsi pomagali wydostac ludzi itp. itd. zajelo im to 3 godziny, jedna laska musiala zostac odwieziona do szpitala, przez co nie zdaza dojechac do planowanego noclegu na Salarze. No i jeszcze po drodze trzy kapcie zlapali, wiec dzien kiepski.

Przed San Cristobal zaskakuje nas znaczna poprawa stanu drogi. Lepszej drogi nieasfaltowej wrecz nie można sobie wyobrazic. Pozniej w miescie okazuje się ze w San Cristobal znakomicie prosperuje kopalnia, która inwestuje w lokalna infrastrukture – w tym w droge do Uyuni i Aloty. Czyli dobry news – nastepnego dnia czeka nas rownie dobra droga :) Poza tym w wiosce jest kafejka internetowa, salon pieknosci i drogi hotel. A spodziewalismy sie braku cywilizacji. Film na dziś: Amelia Earhart. Nie robi wielkiego wrażenia, ale oglądamy z ciekawoscią.

Albumy zdjęć zamieściliśmy wedlug dni. Dzien pierwszy:

Uyuni - San Cristobal


Nastepnego dnia rano wyjeżdżamy ok. 9.30 do Aloty. Jedziemy tylko dopelnic paliwa, bo w San Cristobal znajduje się ostatnia stacja benzynowa na naszej trasie. A na stacji spotykamy Amerykanina spod Bostonu, ktory jedzie na motorze takim jak my. Tyle ze on juz dzis zdazyl przyjechac tu z Uyuni, czyli wypelnic nasz wczorajszy plan. Sa jednak motocyklisci i motocyklowi podroznicy :)
Zaczyna robic się pagórkowato, jeszcze nie gorzyscie, ale przestrzen zaczyna być czyms ograniczona. Stada lam, co jakis czas mala wioska, wszedzie kepki trawy. Mijamy maly salar. I kiedy tak wpatrujemy się w Salar, przez droge przebiega stado strusi. Wiec my z motoru i za nimi. Technika podejścia – wpojona nam przez Eriberto, najlepiej zbliżać się obchodząc. Skradamy się cicho, ale sprawnie. Strusie nas jednak w koncu dostrzegaja i malo nog nie polamia tak szybko uciekaja, machajac przy tym mocno skrzydlami zeby jakos slalomem krzaki mijac. Dajemy im spokoj. Brakuje nam zooma do dobrego zdjęcia, mimo wszystko jakos je widac :).



W Alocie probujemy znaleźć miejsce serwujace almuerzo. Wszystko jednak pozamykane, a tam gdzie serwuja jedzenie tourom – nam nie chca, bo my nie z touru. Wcinamy wiec czekolade, co by się troche zapchac i zjeżdżamy z trasy planowanej, czyli tej w kierunku wulkanu Ollague, na poludnie – zobaczyc Valle de las Rocas. Na drodze staje nam rzeczka. Slyszelismy już o niej w Uyuni od jednego Francuza. Mówił, że dość głęboka. Mieliśmy nadzieję, że może skoro w ostatnich dniach nie padało – wyschła. Wygląda jednak na to, że ona nie z tych, co tak szybko wysychają. Wygląda głęboko. Micho robi rekonesans, ja czekam z aparatem w ręku. Jedzie! Żwawo i uważnie, bo musimy uważać – koło gaźnika mamy jakąś dziurkę, przez którą woda może w bardzo łatwy sposób dostać się do środka. W najgłębszym miejscu woda za koło. Lekko zamieram, ale ok.



Głęboki rów jest bardzo krótki. Wracam się kilkadziesiąt metrow do mostka. Zastanawiamy się, czy z powrotem nie lepiej będzie tym wlasnie mostkiem przejechac, ale pomysły upada – za ryzykowny.

Dojeżdżamy coraz bliżej Doliny Skał. Formacje niezwykłe. Wyglądają jednak dosyć daleko od drogi. Zamiast iść, znajdujemy ścieżkę piaskową i na nie! Na skały! Parkujemy między nimi. I chodzimy, wspinamy się, przeciskamy. Ależ nam się podoba! Ponad godzina nam schodzi. Wyobraźnia pracuje. Tablice, zwierzęta, profile, postaci ludzkie widzimy. Porowatości i szczeliny niezwykle.



Zastanawiamy się, czy by namiotu w tym wszystkim nie rozbić, ale w sumie jeszcze trochę wcześnie jest. Jedziemy dalej. Geba sama się uśmiecha. Zdecydowanie warto było! Wracamy do Aloty, po pokonaniu z sukcesem rzeczki po raz drugi, jesteśmy kolo 17. I znowu kusi perspektywa alojamiento – z kontaktem i prysznicem, cieplym tym razem :). Ulegamy jej. Tym bardziej, ze z kierunku dokad chielismy jechac, nadchodza ciezkie chmury, z ktorych spadaja litry deszczu. Ale do Aloty nie dochodza, trzymaja sie gor.

San Cristobal - Alota


Wieczorem Michaśko przegląd motoru robi. I odkrywa, że nie wszystko gra. Zupełnie starły się przednie klocki hamulcowe, do absolutnego zera, a wręcz do minusa. I pomyśleć, że dziady w La Paz przegląd podobno gruntowny zrobili. Powinniśmy mieć gdzieś klocki zapasowe. I są. Tylko całe zardzewiałe po salarze. Machencjusz stwierdza, że lepsze zardzewiale niż nieistniejące i z usilną pomocą zafascynowanego motorem Włocha klocki zostają zmienione. Test – czy opona przednia płynnie się kręci. Dwóch Włochów i Micho trzymają motor, ja kręcić próbuję. Sytuacja prześmieszna. Koło się jednak nie kręci. Kolejnego dnia rano, motor nie chce ruszyć. Okazuje się, że zgubilismy jedna podkladke i śruba za daleko wkręcona została, blokujac tarcze. Micho tworzy z kawalka szlaufa gumową podkładkę i wszystko pięknie działa.

Od Aloty droga zaczyna piąć się do góry. Wjeżdżamy na ponad 4000. Na tej wysokości będziemy już większość naszego czasu, aż do Chile. Wulkany otaczają nas ze wszystkich stron. Niektóre pięknie ośnieżone, inne lekko przyprószone. Roślinność co raz bardziej skromna. Mijamy dwie rzeczki – wokół nich zieleń niezwykła, kontrast wielki wobec tej suszy i roślinnej pustki. I wreszcie pokazuje się – wulkan Ollague – granica z Chile, tuż przed nią odbijamy w lewo, na poludnie. Będziemy jechać wzdłuż aż do Hito Cajon za Laguną Verde.

Po odbitce droga gwałtownie się pogarsza. Dwie głębokie koleiny, podłoże takie, jak to, co nas otacza. Jeśli obszar żwirowy – brniemy w żwirze, jeśli kamienisto – skalisty - skaczemy na naszej sprężynie po kamolach. Drogi rozwidlają się na miliony sposobów. Szlaków dziesiątki. Na początku nie wiemy, który wybrać, lekka konsternacja. Z czasem jednak zauważamy, że liczy się jedno – kierunek, bo wszystkie szlaki z jednego kierunku prowadzą mniej więcej w to samo miejsce. I ktory sie nie wybierze, jest rownie zly.
Po okrążeniu pięknie zaśnieżonego wulkanu dojeżdżamy do pierwszej laguny. Ileż FLAMINGÓW! Stada całe, z różną intensywnością różu. Jedzą przy brzegu, robimy sobie więc przy tym samym brzegu stanowisko jedzeniowe. Jemy konserwę z keczupem i się wpatrujemy. Podchodzą coraz bliżej, nie boją się. Gdyby tylko mieć choć trochę większy zoom… Jak na nasze możliwości przybliżeniowe i tak udaje się niezłą fotkę zrobić :).




Flamingi tak nas absorbują, że zupełnie umyka nam moment, w którym zachmurza się niebo. Robi się mocno deszczowo, kolory szarzeją, ochładza się. W chmurach i wiszącym nad nami deszczem widzimy jeszcze dwie laguny – Hedionda i Honda. I za tą drugą decydujemy się założyć obozowisko i poczekać na jutro, na lepszą pogodę. Jest 15, niby wcześnie, ale tak te laguny piękne, że chcemy je w słońcu zobaczyć. A że niezależni jesteśmy i możemy sobie na to pozwolić – dlaczego NIE? Wiatr huraganowy, próbujemy się przed nim schować. Wjeżdżamy za górkę. Motor grzęźnie w żwirze. Zostawiamy więc go, a namiot rozbijamy 100 dalej, żeby w razie uderzenia pioruna motor był jedyną stratą. Wieje okrutnie. Micho idzie się przejść, ja zamknięta w namiocie i owinięta w śpiwór zostaję poczytać. Tuż przed zachodem słońca, chmury się rozchodzą i wychodzi słońce. Wdrapuję się na górkę podziwiać jego zachód. Jeden z piękniejszych spektakli słońca zachodzącego, jakie widziałam. Mistyka. Taka:



W nocy wiatr się na szczęście uspokaja. Raczymy się zupą chińską i herbatą z koki. Oglądamy film. Drzazgi. Beznadzieja! O lepszej pogodzie śnimy.

Alota - Laguna Honda


Sen się spełnia. Budziki dzwonią o 6. Jest jednak ciemno plus tak zimno, że wyjść ze śpiwora nie da rady. Czekamy na słońce. Nie pomyśleliśmy jednak przy rozbijaniu się, że może być w nocy aż tak zimno i że będziemy musieli czekać aż słońce będzie musiało namiot rozmrozić. Rozbiliśmy się za górką, która cień na nas rzuca. Wkładamy więc na siebie godzinę po wschodzie słońca wszystkie ciepłe rzeczy i idziemy na przeciwne, słoneczne zbocze, śniadanie zjeść.

Po wyjeździe zza górki nie wierzymy własnym oczom. Laguna Honda w pełnym słońcu, prawie bezchmurnym niebie. Wiatru brak, tafla wody niezruszona. Obłęd. Nasz najpiękniejszy widok jak dotychczas.



Przy lagunie spotykamy pierwsze jeepy. Rozmawiamy z kierowcami. Mówią, że widzieli nas kilka dni temu, jak z inną grupą ludzi na salarze byli :P Pytamy skąd jadą. Z Laguny Colorada. Wyjechali dwie godziny temu…. No ładnie. To nasz cel na dzisiejszy dzien. Mamy nadzieje dotrzec tam pod wieczór.

Za górzystym obszarem lagun przestrzeń znowu się otwiera. Dróg dziesiątki, wszystkie równie żwirowo-tarkowe. Pomału do przodu. Przed siebie. Przerwa co chwilę, ziemia czerwona, krajobraz marsjański. Sucho, surowo. Podoba nam się. Bardzo. O montoni nie ma mowy. Po obszarze przestrzenno-równinnym wjeżdżamy w mini kaniony. Robi się kamieniście. Większość kamieni – ma średnicę kilkudziesięciocentymetrową. Jedzie się trudno. Dodatkowo, po kilku kilometrach pojawia się rzeczka, kamienie mieszają się z błotem. Robi się jeszcze trudniej. Płoszymy wikunie, które przyszły do wodopoju. Z czego one zyja w tych surowych warunkach, naprawdę nie wiem. Z mini kanionów znowu wyjeżdżamy w przestrzenie otwarte. Chmurzy się straszliwie, ale jakoś nam to nawet nie przeszkadza. Skały różnokolorowe. Pędzimy w stronę laguny. Po drodze robimy postój przy jakimś jeepie. Wywiązuje się dłuuuga rozmowa z Holendrami, którzy podróżują już 9 miesięcy, w tym 5 własnym samochodem do Europie i za rok planują wrócić z motorem do Ameryki Południowej. Wypytują się o wszystko. Jeepy, czyli wlasciwie Toyoty Land Cruiser, koncza wlasnie przerwe obiadowa, i daja nam to zostalo z podwieczorka: dwa jablka, trzy banany i polpelna butelke Coca-Coli. A juz bylismy tak glodni a niechetni do gotowania zupki chinskiej... Bierzemy wszystko co daja i w oka mgnieniu palaszujemy.
Po kolejnym bardzo piaskowym odcinku dojeżdżamy do Arbolu del Piedra. Jest to slynna formacja sklana przypominajaca drzewo. Wielka korona stoi na waskiej nuzce, kiedys z pewnoscia runie. Poki co jest obfotografowywana przez setki ludzi kazdego dnia. A w okol wiele innych, rownie ciekawych formacji, tylko nie-slynnnych, wiec pomijanych. Wokol nas jednak szare chmury, wiec nie spedzamy tam zbyt duzo czasu.



Stamtąd zaczyna się koszmar. Brniemy w piachu i żwirze albo skaczemy w strasznej tarce. Redukujemy biegi do jedynki. Wolna prędkość utrudnia jedna zachowanie stabilności w coraz głębszym piachu. Momentami koło zapada się w piachu do połowy. Schodzę, co by motor był lżejszy. Wydaje się już ze z piachu wyjechaliśmy, robi się twardo. Pod pozornie twardą powłoką kryje sie jednak piach. Cieżki motor powloke rozrywa, zapadamy się, tracimy stabilnośc i upadamy. Twarza w piach. Nic się nie dzieje, tylko na motor nie chce się już powrotem wsiadac, żeby 10km do Laguny Colorada pokonac. Wyjscia jednak nie mamy. Jedziemy dalej. Nie przestaje być trudno. Mamy dosc. Oboje. Wrzeszczymy na siebie. Ja, że się boje. On, ze mu przeszkadzam. Negatywna eksplozja. Co by ja rozładować ide do alojamiento wziąć cieply prysznic. A pozniej idziemy w ciszy podziwiac zachod słońca nad laguna. Czerwieni wody nie widac. Ale i tak jest pieknie.

Rozbijamy się na wzgorzu za barakiami dla turystow. Idziemy do barakowej kuchni kupic wrzatek. Tak wieje, ze na naszej butli godzine czekac będziemy. A tak glodni jesteśmy ze czekac nam się nie chce. W kuchni kucharki przygotowuja jedzenie. Slinka nam na tego kurczaka z pieca z frytkami cieknie. Kucharka zagaja rozmowe, pyta o podroz, wrazenia, jest z Tupizy. Z napuchnietymi kluskami idziemy do namiotu, tam zjemy. Przy wyjsciu kucharka pyta się czy wrocimy, bo chciałaby się z nami podzielic. My ze poczekac możemy :) Co za kolacja, co za smak. Pollo w calej okazałości. I frytki. Bosko tłuste i gorace. Lepiej się spi z brzuchem w taki sposób pelnym.

Laguna Honda - Laguna Colorada


Kolejny dzien rozpoczynamy od objazdu laguny. Jest czerwona, prawdziwie czerwona. W większości miejsc bialo-czerwona. W innych dochodzi czern i zielen. Pieknie.




Decydujemy się na zrobienie dwudniowej odbitki. I jedziemy w strone miejscowości Quetena, mało nam lagun, chcemy zobaczyc jeszcze jedna – Lagune Celeste! Droga z Colorady znakomita. Cieszy nas to po wczorajszym ciezkim dniu. Do Queteny dojeżdżamy w ciagu 3 godzin. Widoki piekne. Osniezone cale pasmo, a naprzeciwko jego wielki dwu-stozkowy Uturuncu. W Queteni robimy przerwe. Ladujemy baterie i raczymy się almuerzo. Wyjezdzamy o 16. Mamy do pokonania 30 km i dwie godziny do zachodu słońca. Jeśli droga będzie rownie dobra, damy rade z łatwością. Ale droga nie jest rownie przyjemna. Jedziemy po czyms niesamowitym. Podloze zlozone jest z kamienia lupkowego i taka tez jest droga. Niby kamienista, wyglada jak wybrukowana, ale nie roznice w wysokości pomiedzy poszczególnymi kamieniami wynosza nawet kilkanaście centymetrow. Jedynka, amortyzator nas wybija. Pod gore silnik strasznie się rozgrzewa. Tak cieply nie był jeszcze nigdy. W wiosce Sol de Manana mowia nam ze do Laguny Celeste jeszcze 3h. Decydujemy się mimo wszystko jechac, najwyżej rozbijemy gdzies po drodze namiot. Po drodze nie ma jednak gdzie rozbic namiotu. Nie ma szans, ze nam się uda w tym wietrze i przy tym skalistym podlozu. W zachodzącym słońcu dojeżdżamy jednak do Celeste. Droga robi się twarda i rowna, możemy przyspieszyc. Nie przewidujemy jednak jednej rzeczy. Ze możemy zahaczyc stopa lub torba o wystające kupy twardej trawy. I tak się dzieje. Lezymy. Troche potłuczeni. Dodatkowo urwalismy zaczepy od bocznej torby. Wdrapuje się na zachod słońca na skaly. Tak wieje, ze nie mogę ustac. Siadam, zapieram się butami o skaly i czekam az przestanie wiac. Micho prowadzi w tym czasie klnaca walke z namiotem, nie sposob go przyszpilic do ziemii. Motor parkujemy na wzgorzu. Coraz gorzej odpala i boimy się, że rano, po mroznej nocy, akumulator może wysiąść zupełnie. Latwiej będzie pchac go w dol, jakby co.

Laguna Colorada - Laguna Celeste


Noc ciezka. Mi się po prostu zle spi, Micho ma po zjedzeniu serka z Potosi problemy żołądkowe. Rano brak motywacji do wstawania. Owsianka nad brzegiem jeziora. Michaśko zbiera namiot, co sekunde skacząc w krzaki, ja szyję uchwyty do tej torby co jedna totalnie się rozwalila po wczorajszym upadku. Tak twardy material, ze az igle mi lamie.



Zbieramy się dopiero przed 12. Wolne tempo dnia dzisiejszego mamy. Przechodzi mysl przez glowe czy by może nie zostac, nie przeczekac az Micho lepiej się poczuje. On jednak chce jechac, wiec jedziemy. Motor odpala. Troche nieśmiało, ale odpala. Rodzi się dyskusja ktoredy jechac. W informacji w Sol de Manana powiedzieli nam ze nad Lagune Celeste prowadzi tylko jedna droga. Nasze mapy w GPS mowia jednak ze można wrócić do Queteny okrążając Uturuncu. Ja tym mapom zupełnie nie wierze. Mamy trzy mapy papierowe i trzy gps-owe i kazda pokazuje co innego. Micho natomiast tak nie lubi powtarzania drogi, ze jedziemy próbować szczescia z okrazeniem Uturuncu. Co ciekawe miedzy stozkami wulkanu Uturuncu wybudowano kiedys kopalnie siarki. I prowadzi do niej droga – 5900mnpm. Najwyzej polozona droga swiata, wbrew powszechnie panującemu przekonaniu ze najwyżej polozona droga jest w Ladakhu w Indiach. Kusi, widzimy jednak duzo śniegu. Z naszym sprezyniastym amortyzatorem troche obawiamy się wjazdu. Odpuszczamy sobie. Innym razem.

Wpakowujemy się tym samym w obszar pieknych krajobrazow i koszmarnej kamienistej drogi. Widac ze malo samochodow nia jezdzi. W wielu miejscach droga znika pod kepami trawy. A my walczymy dalej. Zdaza się i upadek, delikatny. Staramy się cierpliwości nie tracic. W gore, przez pagórek po czym dwa kilometry po plaskim po odcinku wyglądającym jak dno wyschnietego jeziora. Kamienie, skaly, kopny piach. MASAKRA dla naszego ciezkiego motoru. Walka, zacisk zebow. I dojeżdżamy tak do opuszczonej wioski Quetena Grande.



Mimo ze nie kieruje, jestem cholernie zmeczona. Klade się pod kosciolkiem i przysypiam, w miedzyczasie gotujemy wode na zupki chinskie. Dochodzi 16ta, postanawiamy jednak jechac dalej, marzy nam się kapiel w termach. Po drodze mijamy kilka osad ludzkich, ktorym woda w rzece umozliwia egzystencje. Po pokonaniu dwoch z nich zaczynamy się wspinac pod gore na przelecz. Trojka gasnie, dwojka tez nie daje rady. Wspinamy się na jedynce. Jedyny bieg który prawdziwie wciąga nas na gore. Znowu, jak codziennie po poludniu, zrywa się wiatr huraganowy. Walka wiec trwa. Dojezdzamy do pierwszej laguny. Laguna Hedionda II. Micho mówi: Madziula przygotuj paszporty. Znowu na Marsa wjeżdżamy! PIEKNA! Granatowo-biala (biala piana to boraks). Oswietlona cieplym światłem słonecznym, kontrastujaca z ciemnymi chmurami. I te flamingi. Znowu obficie występujące.



Kilka kilometrow dalej kolejna laguna, właściwie cala pokryta boraksem. Widac, ze trwaja tu jakies prace nad pozyskaniem go. Pozniej zostaje nam już tylko zjazd w dol do Salaru de Chalviri. Slonce zachodzi – widoki oszałamiające. Zastanawiamy się, czy się nie zatrzymac i nie rozbic, ale tak wieje, a przestrzen tak odkryta, ze nie ma szans, ze uda nam się postawic namiot. Jedziemy szukac czegos po drugiej stronie salaru. Wiatr wieje silnie w twarz, slonce prosto w oczy. Znowu negatywne emocje. Krzyk, dosc, wystarczy. Po drugiej już stronie salaru znajdujemy nieczynna już fabryka boraksu. I kolo niej się rozbijamy. W nocy wyjatkowo zimno. Budzimy się i domykamy kaptury tak ze wystaja nam tylko nosy. Szacujemy ze temperatura spadla do -8-10. Pozniej konsultujemy to z lokalsami, potwierdzaja naszą teorię.
Smok rano ledwo odpala. Jest to zdecydowanie widoczne, ze reanimowany akumulator zbliza się po raz drugi już do konca swojego zywota. Pewnie jeszcze w czasie przewrotek zgubilismy troche elektrolitu. Wierzymy jednak, ze się uda, duzo nam nie zostalo.

Laguna Celeste - Salar Chalviri


Dzisiaj dzien tourowych hajlajtow. Zaczynamy od kompleksu Sol de Manana (mylaca, ta sama nazwa choc inne miejsce niz to w drodze do Laguny Celesty). Nie sposób nie pomyśleć w nim o Nowej Zelandii, a konkretnie o kompleksie geotermalnym Wai-O-Tapu kolo Rotorua.



Tam szczerze mówiąc podobało nam się bardziej, wieksza różnorodność, ale i tu jesteśmy w pewnym sensie powaleni. Siarkowe smrody, odgłosy spod ziemi bulgoto-grzmoto-rozniaste. Gotujace się bloto, w kolorach roznych – niektóre z nich budyniowo prawdziwe. Temperatury wielkie, dym bucha spod ziemi. Lazimy miedzy kominami, sprawdzamy gdzie najcieplej, gdzie najbardziej smierdzi. Każdy ma swoje faworyty :).Po 1,5h spacerze aparat caly jest oklejony jakimis paprochami. Pewnie przez to ze wkładałam go w te buchające dziury. Niezly poczatek!

Kolejny punkt to termy. Zanim jednak do nich dojeżdżamy, przejeżdżamy kolo jeden z najpiękniejszych lagun – Laguny Salada. Bajeczna mieszanka kolorów. Wielkie TAK! Pod basenikiem termalnym jest akurat kilka jeepow. Czekamy az sobie pojada, plan na w miedzyczasie – cos zjesc. Idziemy do restauracji zapytac czy maja cos do jedzenia. Proponuja nam kole z ciastkami. Dziękujemy. Jako ze toury koncza wlasnie jesc pytaja się nas czy nie chcielibyśmy zjesc tego co zostalo. Oczy się swieca, usta skromnie aprobuja, bo przeciez szkoda żeby do śmietnika poszlo takie miesko dobre. JAKIE to dobre było….. Miesa rozne nam 4 jeepy naznosily, salatek do wyboru. Ziemniaki w formie roznej. Klusek cala miska. I fanta do popicia - niech bedzie. Kiedy kończymy jesc, wszystkie jeepy juz odjechaly i mamy termy dla siebie.



Idziemy się moczyc :) Odmaczac, grzac po nocy zimnej. I z kurzu, który się nagromadzil na nas oplukac. Po 30 minutach dolacza do nas francuska rodzina, syn opowiada nam duzo o Argentynie. Ciekawych rzeczy się dowiadujemy. Po wodzie ciezko mi doczesac wlosy. Woda tak mineralna, ze sznurowki, które się w niej zmoczyly zesztywnialy i przelamaniem groza. Wlosy podobnie.

Ostatnia czesc dnia to dojazd do Laguna Verde. Jeepy mowia ze to może 20-30minut. Jeszcze nie dosuszylismy sie po termach, a juz wrocili Ci co nam strawe podarowali. Nam zajmuje to przy sporym wysilku 2 godziny. Wybieramy lewa, podobno bardziej widokowa droge przez pustynie Salvadora Dali. Chcemy dojechać do skał i wpakowujemy się w niezły paich. Dobrze zakrywa kolo. Nie ma tez za bardzo głównych utwardzonych szlakow, które dotychczas zazwyczaj w piaskowych terenach wybieraliśmy. Nogi przy ziemi i do przodu. Walka. Pozniej się jeszcze skaliście wspinamy i skaliście zjeżdżamy w dol, przejezdzamy przez teren jakiejs kolejnej kopalni, uwazajac zeby w jakies ostre zelastwo sie nie wpakowac, po czym dojeżdżamy do posterunku wojska. Szlaban opuszczony, żywego ducha nie ma. Krzyczymy, wolamy. Cisza. Tylko wiatr słychać. Po kilku minutach wychodzi – cala delegacja. Ogladaja motor, pytaja czy mamy bron lub substancje wybuchowe… Pies wacha, aprobuje, możemy jechac. Rozbijamy się nad Laguna Blanca, tuz kolo Laguny Verde. Pieknie, dookoła woda, metr od namiotu basen z ciepla woda. Wszystko tylko dla nas. Bajka. Dlugo przez to wszystko nie spimy. Patrzymy się w gwiazdy. Eh…

Salar Chalviri - Laguna Verde


Znowu zimna noc. -10. Polowa wody dookoła naszego namiotu zamarza. Slonce jednak jak zwykle szybko rozgrzewa namiot, ktorego wewnetrzna czesc jak zwykle pokryla sie para i zamarzla. I wtedy szybko trzeba oproznic namiot, zanim stopiona woda zaleje nam spiwory, ciuchy i wszystko inne. Choc powietrze wciaz zimne. Czekamy wiec chwile az zrobi się cieplej i wchodzimy do wody. EHHH. Chwilo trwaj!
Podjezdza jeep. Kierowca mowi ze chca się z kucharka wykapac i poczekaja az się zbierzemy. Mowia ze teraz super czas jest żeby nad lagune jechac. Bo akurat kolor zmienila. Pakujemy motor i z ciezkim sercem Micho przekreca kluczyk. Rozrusznik pracuje coraz wolniej, wolniej, ale jednak odpala. UFF. Pchac przez wode nie byloby latwo. Dojezdzamy nad Lagune Verde i czujemy lekkie rozczarowanie. Dlugo nie padalo – tyle boraksu, ze nie widac w jeziorze odbicia wielkiego Licancabura, plus co do zieloności wody mam spore obiekcje.



Jedziemy objechac lagune. Enduro po plazy – piaskowo-skalistej. Masakra. Stajemy często, często silnik gasimy. I za ktoryms razem motor odpalic nie chce. Rozrusznik przestal działać. Akumulator umarl. Pchamy go wiec po skalach w dol plazy. I odpala. Uff. Motoru juz wogole nie gasimy, a i odcinamy prad od zarowki.

Wracajac widzimy, ze zrywa się wiatr, zruszajac tym samym powierzchnie wody, która zieleni się. W oczach. W okularach słonecznych ma kolor turkusowo-zielony. Oczy i mózg nie wierzą, ze woda w ogóle taki kolor mieć może.




Jedziemy jeszcze nad Lagunę Blance. Tam znajdujemy alojamiento, w którym kupujemy benzyne. Jakosc straszliwa, ale cena duzo tansza w Chile. Do pelna. Do granicy mamy może 5km. I w takim wlasnie miejscu, 5km od granicy dowiadujemy się ze na granicy w Hito Cajon nie ma Aduany, czyli urzedu celnego, w którym musimy wyeksportowac nasz motocykl. Ze musimy się wracac za Sol de Manana. Wierzyc się nie chce. To dla nas 1,5 dnia wymagajacej drogi… Jedziemy spróbować szczescia. Plan jest taki. Zakladamy ze celnicy nie maja kontaktu z Aduana i ze nie dowiedza się ze tam formalności nie dopełniliśmy. Po drodze odbieramy w umowionym miejscu jeden z plecakow i zapasowa opone, ktore wyslalismy jednym z jeepow z Uyuni, zeby motocykl nieco odciazyc. Za 5 km podjezdzamy na granice i wchodzimy do biura imigracyjnego, tam milo witaja nas celnicy. Mowia ze im 21 Bs za wyjazd z kraju musimy zapłacić. Wiemy ze to bujda, bo juz raz Boliwie opuszczalismy. Placic trzeba, owszem, ale dotyczy to tylko Boliwijczykow. Tak nam jednak zalezy na tym żeby nie doczepili się do motoru, ze zaciskamy żeby, placimy i uciekamy. Po stronie Chilijskiej zadnej kontroli nie ma. Jestesmy w CHILE!!!!!!! YUPII!!!!!! UDALO SIĘ!!!!!!! PRZEJECHALISMY!!!

Laguna Verde - San Pedro de Atacama




Do San Pedro pozostaje nam 49 minut jazdy po prostej, jak to w Chile, w dol, 2 km roznicy w pionie. Po drodze co chwile pasy ratunkowe dla ciezarowek co stracily hamulce. W San Pedro upal. I drozyzna. Jedziemy na kemping. W sumie skromne pole biwakowe, a placic musimy wiecej niz kiedykolwiek zaplacilismy w Boliwii za nocleg w hotelu ze sniadaniem i internetem. Na campingu poznajemy niesamowitych ludzi. Chilijczyka podróżującego od 16 lat z synem, z czego ten ma 6 (4 w podrozy). Niemca podróżującego po Am S od 6 lat, wczesniej był w Australii i Afryce. I jeszcze jednego Niemca, który wziął roczny urlop, przywlókł z Europy campera, ale mu się tęskni za dziewczyna wiec wraca. Musimy sie chwile zregenerowac. Przezycia zostana nam na pewno na dluzej.

Aby podsumowac. Jestesmy bardzo szczesliwi. Mielismy wielkie oczekiwania przed ta trasa. I wielki repsekt. Bo juz w Medellinie Paul, ktory przejechal ze Stanow do Ziemii Ognistej na takim samym motorze, ostrzegal nas, ze bedzie ciezko, i drugi raz by pojechal dzipem. A my za zadne skarby bysmy nie zamienili motoru na cokolwiek innego. Slyszelismy o pomysle, zeby dogadac sie z jakas agencja turystyczna, zeby jeep wiozl nam plecaki, paliwo i jedzenie, a my sobie na motorze jechali. Totalny bezsens. Slyszelismy o tym wczesniej i spotkalismy jednego Meksykanczyka, ktory tak zrobil. Jechal niby lekkim motorem, ale nie mial wiecej niz 30 sekund dla nas na rozmowe, poniewaz spanikowany gonil swojego jeepa. Te tereny dla jeepow nie sa latwe, jednak kierowcy bardzo sprawnie je pokonuja. Dla motocykla to duze tempo. A mysmy motocyklem w innym celu jechali. Dal nam wielka swobode, mozliwosc posiedzenia i stawania do woli w tych pieknych miejscach. Mielismy szczescie z pogoda, ktora z poczatku kaprysila, jednak byla na tyle regularna, kiedy to co noc niebo calkowicie sie czyscilo z zachmurzenia, ze nie pokrzyzowala nam planow. No i bylismy dobrze przygotowani: spiwory kupilismy specjalnie z mysla o tych nocach, mielismy zapas wody i jedzenia. Wielkie oczekiwania, dlugie wyczekiwanie, az w koncu to nadeszlo i juz za nami. Wyszlo tego 739km. Pieknie!

Jesli ktokolwiek by chcial jakichs praktycznych informacji, sluzymy pomoca.

I na koniec pozdrawiamy serdecznie Konrada i Gochę, którzy są dla nas od kilku lat idolami. W trakcie ich podróży po świecie przemierzyli ten region na dwóch niewielkich Hondach, co opisali i opatrzyli zdjęciami na swojej stronie, który link pozwalam sobie tutaj zamieścić. Dziękujemy im za inspirację i wskazówki. Zachęcamy do przeczytania ich relacji sprzed 3 lat. Odcinek Marsjańskie Ekstazy jest dostępny tutaj, choć zachęcam do przeczytania całej relacji.

Madziula

P.S. Udalo nam sie wreszcie zamiescic zalegle albumy z Potosi i drogi do Uyuni, a także album z Salaru de Uyuni - koniecznie zobaczcie na picasie! Jak nie wiecie jak tam wejść, cofnijcie się do poprzednich postów...

3 marca 2010

W Uyuni celow mielismy kilka. 1. Wymyc sie porzadnie, najesc dobrego jedzenia przed okresem skromnego zycia i postu w Argentynie i Chile. 2. Opracowac plan na najblizsze dni - konkretniej trase, ktora przejedziemy przez poludniowo-zachodnie boliwijskie Altiplano do Chile. 3. Rozwiklac kwestie naszego tylnego amortyzatora 4. Odwiedzic Salar de Uyuni w ramach jednodniowego wypadu - najlepiej do Isla del Pescado. A wiec od poczatku.

1. Punkt numer 1 okazal sie punktem bardzo problemtycznym, czego nigdy w zyciu po takim miejscu jak backpackerska mekka - Uyuni bysmy sie nie spodziewali. Gigantyczne ulewy, ktore w tym rejonie ostatnio szaleja, uszkodzily sieci wodociagowe i w Uyuni przez najblizsze 3 tygodnie nia ma wody. Tzn jedni mowia ze nie ma jej w ogole, inni ze jest w bardzo ograniczonej ilosci rano i wieczorem. Wiele hosteli jest przez to zamknietych, reszta od razu uprzedza ze usluga w postaci prysznica nie istnieje. W restauracjach kibelki sa zamkniete na klodki. A pralnia w calym miescie dziala jedna - heroiczna babeczka pierze recznie. Na szczescie udalo nam sie znalezc hotel za 70 Bs za pokoj (30zl) z goracym prysznicem limitowanym do 5 minut rano lub wieczorem. W Uyuni jakis czas temu jakis koles z Europy otworzyl razem ze swoja zona Boliwijka pizzerie, ktora zrobila wsrod backpackersow wielka furore. Dlatego wszystkie obecnie otwierane knajpy w Uyuni sa pizzeriami... Przypomina mi to sytuacje z Vang Vieng, gdzie sukces knajpy pokazujacej na wielkim ekranie Friendsow, sprawil ze wszystkie knajpy pokazuja teraz Friendsow - seria do wyboru do koloru :) Pizze bardzo lubimy i z checia sie na nie wybieralismy. Byly pyszne. Przeszkadzala nam tylko mocno jedna rzecz. TRAGICZNA obsluga w kazdej, ktora odwiedzilismy, a wydaje mi sie ze bylismy we wszystkich. Albo obslugiwal nas na maks nadety koles, wielce wkurzony ze przeszkodzilismy mu w ogladniu meczu albo musielismy pol godziny czekac na menu albo nas w maksymalnie niemily sposob wyganiali o 22 itp itd. A skoro juz narzekam to po calosci. Uyuni jest dla mnie NAJgorszym turystycznym miejscem, jakie w moim zyciu odwiedzilam. W Uyuni turystow nie lubia. I czuje sie to na kazdym kroku. W restauracjach z masakryczna obsluga, w ktorych to obsluga nie ma motywacji,zeby sie poprawic, bo i tak restauracji jest na tyle malo w porownaniu do ilosci turystow, ze oblozenie wieczorami jest wielki. W kafejkach internetowych, w jednej z ktorych o malo do rekoczynow nie doszlo, bo wlascicielke niezwykle wkurzylo to ze korzystamy z jednego kompa rownoczesnie rozmawiajac na skajpie i uzywajac przegladarki (nie wiedzielismy ze nie wolno) - zaczela wiec nam myszke z rak wyrywac podczas gdy ja konczylam rozmowe a micho przelew robil... W wielu agencjach turystycznych tez jest niemilo, choc i tak sporo lepiej - staraja sie bo konkurencja duza. Nie wspomne juz o ulicach, na ktorych samochody wyjatkowo mocno staraly sie zeby nas rozjechac i mechanikach, ktorzy wyjatkowo mocno mieli nas w dupie. Klatwa Uyuni. Jedyne mile chwile w tym miescie spedzilismy na sniadaniach u babeczki wysmazajacej pyszne rellenos za 2Bs. Poza tym beznadziejne to to miasto na maksa. Szczerze mowiac, wszystkim wybierajacym sie w rejony lagun i salaru polecam opcje wyjazdu z Tupizy. Spotkalismy kilka osob, ktore na te opcje wlasnie sie zdecydowali i wszyscy byli zachwyceni swietna jakoscia uslugi. A i Tupiza przyjemnym miejscem podobno jest. A jak juz ktos bardzo chce jednak z Uyuni to polecam ograniczenie pobytu w tym miejscu do absolutnego minimum. Zali koniec :)

2. Opracowanie planu okazalo sie w sumie prostsze niz myslelismy. Wiele informacji uzyskalismy od agencji, co w sumie nas zaskoczylo. Po wejsciu od razu mowilismy ze my to w sumie nic u nich kupic nie chcemy bo motorem jedziemy, informacji natomiast potrzebujemy. I w wiekszosci przypadkow mniej lub wiecej nam opowiedzieli. Babeczki w agencjach byly dosyc mocno zgodne, co do drogi i warunkow, na zadne jednak z niestandardowych pytan nie potrafily odpowiedziec. Zaczelismy wiec zagajac kierowcow jeepow - kto ma wiedziec, jak nie oni! I od nich otrzymalismy wiele cennych wskazowek. Podobnie jak od Konrada i Gochy, ktorym bardzo dziekujemy. Sprawa z droga wyglada tak, ze jak wiemy jest obecnie pora deszczowa, ktora jest w tym roku troche nieprzewidywalna. Nasi znajomi, ktorych poznalismy w La Paz mowili nam, ze jak dojechali do Uyuni (co bylo jakies 2,5 tyg temu) wlasnie przestalo padac po 2tyg mocnego deszczu. Warunki na drogach byly wiec miejscami ciezkie, a i na Salarze duzo wody bylo i na wyspe z kaktusami jechac sie nie dalo. W Potosi spotkalismy jednak Czechow, ktorzy powiedzieli, ze od tamtego czasu nie padalo, salar wysechl i mozna jezdzic po nim smialo wszerz i wzdluz. Wiec Hurra! Opinie zmienily sie jak przyjechalismy do Uyuni. Znowu zaczelo mocno padac. Jakbysmy przyjechali 3 dni wczesniej mozna bylo swobodnie wszedzie jechac. 3 dni ulewy zrobilu jednak swoje. W agencjach mowili nam zgodnie ze wody jest bardzo duzo, co najmniej w pol kola i dojechac mozna maksymalnie do hotelu zrobionego z soli. Nasza trase posalarowa tez musielismy zmodyfikowac, bo drogi w rejonie San Juan sa mocno zalane, nie mowiac juz o gigantycznym blocie na mini salarze Chiguana w drodze z San Juan do wulkanu Ollague. Trase obmyslilismy i postanowilismy dnia kolejnego sprobowac szczescia z wycieczka na salar.

3. Nie wspominalam o tym ostatnio, ale w drodze z Potosi do Uyuni po raz drugi juz smok focha strzelil i zepsul sie nam amortyzator. Nie napisalam o tym, bo naprawde nie mialam ochoty wspominac o nudnych juz problemach motocyklowych. Potrzebowalismy wiec co najmniej dnia zeby poszukac i podzwonic i wybrac opcje najlepsza. Problem caly polega na tym ze czesci ktore sa dostpne w Argentynie sa dwa razy drozsze niz te ze Stanow. Poprzednio juz sprowadzalismy amortyzator ze Stanow. Tym razem postanowilismy zrobic podobnie. Pozwoli nam to zaoszczedzic minimum 500 USD, a mozliwe ze duzo wiecej. Wiaze sie to oczywiscie z dlugim czasem oczekiwania. Dlatego amortyzator wyslalismy do Mendozy i kolejne chyba 3 tys kilometrow pokonamy na sprezynie. Micho twierdzi ze sprezyna wytrzyma, ja nie mam innego wyboru i mu ufam.

4. I wreszcie sam Salar!!! Wielki Salar de Uyuni!!! Ponad 10 000 kilometrow kwadratowych soli, jeden z najbardziej plaskich obszarow na ziemi (roznica wysokosci wynosi zaledwie 41cm), najwieksze na swiecie zasoby litu (kluczowego miedzy innymi do produkcji baterii samochodow hybrydowych). Absolut natury!!! Kiedys w tym rejonie byl po protsu ocean, wraz z wypietrzeniem sie Andow powstalo slone jezioro, ktore ostatecznie wyschlo i utworzylo obecne solnisko. Sol w niektorych miejscach ma ponad 100metrow grubosci...

Jedziemy na Salar!!! Troche zalujemy ze wody jest az w pol kola, bo efekt jest najpiekniejszy jak wody jest odrobina. Najwazniejsze jednak ze jedziemy. ZObaczymy jak bedzie!!!! Budzimy sie i widzimy CHMURY! Cale niebo spowite gruba warstwa chmur. Postanawiamy wiec czekac az sie rozpogodzi. Ok 11, slonce zaczyna przeswitywac, decydujemy sie jechac w strone glownego wjazdu na Salar przy miejscowosci Colchani i tam poczekac na jakiegos jeepa z turystami, co by najpierw na jeepie zbadac glebokosc. Droga do Colchni jest beznadziejne. Bloto, jakich malo. Jedziemy ¨na lekko¨ a i tak motor w wielu miejscach tanczy jak chce. Raz przy manewrze zwyklej prostej mijanki w blocie wpadamy do rowu. Kola boksuja, bloto 10cm, motor nie chce z rowu wyjechac. Jakos sie udaje. Z predkoscia dobijajaca do 20km/h dojezdzamy do Colchani. Tam uderza nas ilosc jeepow. Matulu!!!!! Spodziewalismy ze troche ich bedzie ale ze az tyle!!!!! Dojezdzamy do Salaru i wyglada .... PIEKNIE!!!!!!!! Rzeczywiscie troche duzo tej wody, wyglada to troche jak jezioro. Czekamy na jeepa, ten wjezdza i wody ma nawet wiecej niz w pol kola. Chwile dalej skreca lekko w lewo i robi sie plycej. Jedziemy za nim!!!!!! Ja mam lekkiego stresa, ale jedziemy!!!!! Woda pryska na boki, nawet kaski mamy w solance!!! Z czasem jednak naprawde robi sie plycej. Podjezdzamy do pierwszych kupek z sola. Jeepy omijaja je szerokim lukiem. Radosc nasza nieopisana! Jestesmy na wielkim Salarze, pogoda idealna!!!! JAK PIEKNIE!!! Eksplozja szczescia nie do opisania slowami. Biegam, krzycze, placze, kopie wode. Micho jezdzi zygzakiem wokol kupek soli. Nawet teraz rycze ze szczescia jak o tym pisze. Szkoda slow na to wszystko. Po prostu sami zobaczcie:

Wjazd na Salar.





Smok na lustrze. Pod lustrem blotka troche:



Tralalala! Szczesliwa JA!



Jedziemy dalej. W strone hotelu! Tam napotykamy sie na kilkadziesiat jeepow z turystami (btw - kolejny plus wyjazdu na salar i laguny z tupizy - nie podrozuje sie w tlumie jeepowym). Setki ludzi, troche masakra, my tak nie lubimy. Jest jednak tak pieknie, ze szczescie nasze wcale nie mniejsze. Postanawiamy poczekac az wszyscy pojada, zeby zostac tam samemu i o zachodzie slonca zjechac z salaru. Robimy fotki - w sumie mamy ok 400 roznych..., biegamy po wodzie. Micho wsiada na motor i jezdzi, nieziemsko to w tym lustrze wyglada. Stwierdzamy ze w sumie musi to dzialac jak Morze Martwe. Znajdujemy kaluze o glebokosci do ok kolana - Micho rozbiera sie, kladzie sie - dziala!!! Wylatuje na powierzchnie wody jak worek powietrza. Ha ha! Nawet kierowcy jeepow dziwia sie ze tak to dziala :P Szalejemy i zimne piwko kupujemy. Raczyc sie na salarze bedziemy :) Kolejna dawka zdjec:

Dojazd do hotelu:



Obecnosc innych ludzi ma swoj jeden plus. Wreszcie jest ktos kto moze zrobic nam wspolne zdjecie :P





Micho unoszacy sie na powierzchni wody:



Motowariacje:





Salar po prostu:



Dochodzi 18, jest decyzja zeby sie zbierac. Smok sie buntuje i nie chce odpalic. On to naprawde nigdy nam spokoju dac nie moze. Micho prosi trzech Japoncow, ktorzy zdecydowali sie zostac w hoetlu na noc, zeby go popchali. Trzech Japoncow w skarpetach biegnie po wodzie i cos sie stara, ale mizernie im to wychodzi. Czyzbysmy i my zostali przez okolicznosci zmuszeni do spania w hotelu solnym? Udaje sie, odapala. Szybko wsiadam, jedziemy do brzegu. Jest jednak taaaaak pieknie w tym zachodzacym sloncu, ze po przejechaniu kilometra zatrzymujemy sie na zdjecie. Przelatuj stado flamingow. Oczywiscie bosko odbijajace sie w lustrze. Zachwyt zostaje przerwany przez motor. Znowu nie chce odpalic. Probujemy pchac W wodzie za kostke nie prosta sprawa. Nie dajemy rady. Postanawiamy sie wiec wrocic do Japoncow. Kilometr pchamy smoka w solance. Japoncy zgadzaja sie pomoc. Udaje sie!!! Tym razem postanawiamy wiec jechac do brzegu, kolejne zdjecia na brzegu! 1km przed brzegiem robi sie bardzo gleboko. Jazde dodatkowo utrudniaja jakies doly w dnie. Serce zwieksza obroty. Wjezdzamy na brzeg. Slonce akurat zaczyna dotykac horyzontu. Po raz n-ty to powiem - pieknie...

Przed odwrotem na brzeg:



Juz na brzegu:



Do Uyuni dojezdzamy juz po ciemku. Po drodze zachodzace slonce tworzy spektakularny pokaz barw. Nie zatrzymujemy sie jednak. Tzn zatrzymujemy dwa razy, motor jednak znowy gasnie, znowu pchamy... Na ziemi jednak lepiej nam idzie. W Uyuni silnik gasnie na amen i zapalic sie juz w zaden sposob nie chce. Solanka zaszkodzila smokowi...? Ze mu nie pomoze to wiedzielismy, ale ze az taak... Micho znajduje myjnie i tam juz smoka zostawia. Jutro bedziemy sie martwili co dalej. Dzisiaj za pieknie, zeby sie czymkolwiek martwic...

Nastepnego dnia Machencjusz myje porzadnie motor, po czym idzie po Uyuni pchajac motor w poszukiwaniu mechanika. Jak to jednak zazwczyaj w Boliwii bywa ciezko o jasna pomoc. Pyta sie czlowiek takiego Boliwijczyka o kierunek, a ten albo powie ze nie wie albo pokaze palcem w ktora strone. Odpowiedz w stylu druga w prawo nie istnieje. Czesto tez slyszy sie - bardziej w gore albo bardziej w dol? Jakie w gore albo w dol jak ulica prosta jak stol...? Kwintesencja boliwijskich rozmow jest nasza ostatnia rozmowa na stoisku z sokami:
- Jest sok z marchewki?
- Nieeee, jest tylko z mlekiem lub z woda.

Tak wiec Micho pchal motor w ta i spowrotem az w koncu go porzucil, zlapal stopa i mili ludzie zawiezli go do mechanika, po czym wrocil sie po motor. Diagnoza zostala postawiona szybko - woda w gazniku albo problem ze swieca. Mamy wrocic o 15. O 15 wracamy i motor stoi jak stal. Nie bylo czasiku (w Am S wszystko sie zdrabnia, WSZYSTKO). Wracamy wiec wieczorem i motor dziala.

Postanawiamy kolejnego dnia wyjechac. Udaje nam sie dogadac z jedna z agencji - maja wziac jeden z naszych plecakow i zostawic go przy Lagunie Verde, bardzo blisko granicy z Chile. Pakujemy motor, finalizujemy zamowienie amortyzatora. Ruszamy bez problemu, po czym po tankowaniu - motor mowi po raz kolejny juz NIE, jeszcze dzis nie jedziemy. Nie chce odpalic. Znowu pchamy. Ktos przypadkowo napotkany poleca nam mechanika od spraw elektrycznych. Znajdujemy go. Krotka konsultacja, czek i rezultat taki: akumulator nadaje sie do wyrzucenia. Wyczerpal sie. Oczywiscie jest na tyle duzy i mocny jak na motor, ze nowego w Uyuni nie znajdziemy. Pytamy sie czy nie moga nam sprowadzic akumulatora z Potosi. Mowia ze tam tez nie bedzie. Moga sprobowac sciagnac z La Paz. Okazuje sie jednak ze w La Paz strajk i miasto jest odciete komunikacyjnie... Mechanik mowi ze moga jednak sprobowac rozebrac akumulator i go sprobowac regenerowac. Zrywaja plomby: Do not open. Cos dolewaja, do czegos podlaczaja. Jutro sie okaze czy sie regeneracja udala... Wiec czekamy...

Album zdjęć - zobaczcie koniecznie!

Salar de Uyuni


Madziula