8 kwietnia 2012



W drodze niezwykle jest to jak wiele zależy często od jednego słowa, spojrzenia, uśmiechu do nieznajomego. Jak jedno pytanie, wskazówka, wypowiedziana wątpliwość, wykazane zainteresowanie, czy jakakolwiek inna interakcja z drugim człowiekiem jest w stanie zmienić nasz szlak, kierunek, nasze dni i doświadczenia. Efekt motyla. Tym razem zaczęło się od banalnego: „Możesz zrobić nam zdjęcie?” – zadanego zajętej fejsbukiem blondynce w Kampali. Byliśmy już gotowi do drogi, w pełnym, po-naszemu sklejonym moto-rynsztunku. Pierwsza fota ważna jest – rozpoczyna się historia :D Tak poznaliśmy Sienę, która po wymianie dwóch zdań i ustaleniu, że jedziemy w tym samym kierunku zaprosiła nas do domu swojego chłopaka pod Masindi na noc. Mieliśmy się odezwać jak tylko wrócimy z safari.

Krótki telefon, opis wskazówek dojazdowych, bo to jakaś kompletna beznazwowa osada 20km do Masindi. Było już co prawda ciemno, a my po ciemku nie jeździmy, ale taka okazja… nie można nie skorzystać… Generalne napalenie trochę zakleiło zdroworozsądkowość. Bo nie prowadzi tam asfalt a szuterek, ja nigdy na szutrze sama nie jechałam, a więc będę miała przed sobą jakąś godzinę jazdy, której zupełnie określić przez nieświadomość nie potrafiłam. Rozpisywać się tu za bardzo w tej materii nie będę, dość że dość szybko zorientowałam się że łatwe to to nie będzie. Kurz w oczach, korekcja soczewek wzmocniona Micha okularami z cylindrami na nieposiadany przeze mnie astygmatyzm, zaciśnięte zęby i przed siebie. Na półmetku nawet przez chwilę dumna z siebie byłam że na ślepaka do przodu sunę, może bardziej pełzając i skacząc niż jadąc, ale do przodu to do przodu! I może minutę po tym jak się sama w mózgu pochwaliłam, leżałam. Micho zebrał mnie z ziemi, wspólnie ustaliliśmy że nic mi nie jest i rozpoczęliśmy oględziny motka, coby straty oszacować. Silnik odpalił, hamulce działały, wygięła się tylko kierownica i tak jechałam dalej przed siebie na jeszcze większego ślepaka bo reflektor oświetlał od tej chwili głównie prawe korony drzew… Jechaliśmy więc w odstępie metrowym cobym cokolwiek z oświetlenia motorka Michowego korzystała. Później do korowodu dołączył Teddy – chłopak Sieny i tak dosunęliśmy do domu.

W pierwotnym planie mieliśmy już następnego dnia wyruszyć dalej, miły wieczór szybko jednak zmodyfikował nasze założenia – dostaliśmy propozycję spędzenia świąt w ugandyjskim domu na pięknej prowincji!



Z perspektywy czasu możemy spokojnie stwierdzic ze były to jedne z naszych najlepszych dni w Ugandzie, o ile nie najlepsze. Z co najmniej trzech powodów.
Pierwszy to oczywiście sam fakt mieszkania w ugandyjskiej rodzinie, doświadczanie niesamowitej gościnności, ciekawe rozmowy i możliwość obserwacji relacji jakie panuja pomiedzy członkami niestandardowej rodziny Teddiego. Pisze niestandardowej, bo naprawde niecodzienna jest historia jaka kryje się w tych niepozornych czterech scianach 20 km za Masindi. Teddy jest najstarszym synem swojej mamy Milly. Po wojnie domowej w Ugandzie załapał się na program stypendialny i tak wylądował w Stanach jako 9 letnie dziecko, rzucone z afrykańskiej prowincji w gąszcz betonu, pogoni, możliwości i samotności tego wielkiego, niby „lepszego” świata. Przez kilkanaście lat w Stanach przez brak kontaktu z domem zapomniał lokalnego języka, zdobył wykształcenie, przyswoił zachodni styl życia. Po czym odwiedził Ugandę i pojechał do domu. Od tej pory wraca regularnie, z USA się pewnie nie wyprowadzi jednak wykorzystując swoją wiedzę, umiejętności i znajomości stara się zrobić coś dla swojego kraju, dla swojej wioski. Nie wiemy do końca jak to się stało że wyjechał, ani co sprawiło że zaczął wracać. Jakiekolwiek pytanie dotyczące tego fragmentu jego historii rodziło jakiś ciężki do opisania grymas na twarzy, blokadę, niechęć do dzielenia się. Odpowiadał lakonicznie, wymowne milczenie pokazywało dobitnie trud doświadczenia. Wieczorami siadaliśmy przy ognisku, jedynym oprócz latarek źródle światła w domu. Tata siedział na klepisku pod ścianą przy radiu na baterie. Mama z siostrami uwijały się w kuchni gotując na ogniu wodę i matoke. Teddy wykorzystywał każdą przerwę w rozmowie na sprawdzenie maila w iPhonie, czasem poszedł właczyć maca żeby zadzwonić na skajpie do Stanów, po czym wracał rozstawić na klepisku swój wyposażony w kilka poziomic statyw z wypaśnym aparatem i arsenałem obiektywów, żeby zrobić zdjęcie siedzącej na ziemi mamie, rozgniatającej prymitywnymi narzędziami orzechy ziemne. Zderzenie światów.
Niesamowita była obserwacja relacji panujących w domu. Mama była ta najwazniejsza. Nikt nie odważył się jej sprzeciwić. Serdecznie i bardzo stanowczo wydawała kolejne polecenia swoim dzieciom, a te bez słowa zająknięcia, w totalnym posłuchu, ze spuszczoną głową szły je wykonać. Nawet jeśli w ich oczach pojawił się zalążek buntu, znikał szybciej niż się zrodził. Podobnie traktowany był Teddy. Jego cieple gesty i rozmowy ze starszym rodzeństwem i mama kontrastowały z lodowatym chłodem w kontakcie z tymi najmłodszymi. Jakby konsekwentna dyscyplina i brak spoufalania się miało być wychowawcze i pokazujące im ich jedyne właściwe miejsce. My natomiast traktowani byliśmy iście po królewsku. Rano pyszne herbatki z trawą cytrynową, jajka, matoke, zawsze miejsce do siedzenia, gdzieś w kącie siostra gotowa do zabrania naczyń i ich umycia, gorąca woda w misce do kąpieli i wielka serdeczność mamy, ciekawej nas, naszej historii, gotowej oddać wszystko dla naszej dobrego samopoczucia.



Drugi powód to uwielbiane przez nas życie na wsi. W Wigilię przeszliśmy się m.in.:na 5 godzinny spacer po okolicznych wzgórzach. Teddy jako przewodnik szedł na przodzie, waląc w trawę, żeby przestraszyć węże. Zrywaliśmy trzcinę cukrową, obieraliśmy ją zębami i wysysaliśmy słodki sok. Jedliśmy orzeszki ziemne, prosto z ziemi, ostatnie mango na drzewie znaleźliśmy. Micho zaliczał drzewa, była przy tym kupa śmiechu i zabawy.



Najlepsze było jednak samo Boże Narodzenie. 24. wzięliśmy sprawę w swoje ręce i zorganizowaliśmy namiastkę Wigilii gotując barszcz z torebki! Smakował jak nigdy!! Niestety tylko nam, dla reszty był za kwaśny… Z wielkim bólem wylewaliśmy go później w krzaki… Domowe przygotowania do Bożego Narodzenia zaczęły się rano. Miotły, żelazka na węgiel, szmaty, gary poszły w ruch zaraz po wschodzie słońca. Wszyscy uwijali się super szybko, żeby zdążyć na najważniejsze – mszę w kościele Zielonoświątkowców, w którymi to mama Milly była pastorem. Pastor wiadomo – najważniejszy, msza zaczęła się więc dopiero wtedy jak dzieci skończyły sprzątać i gotować. Reszta wiernych cierpliwie czekała śpiewając. W kościele stanęliśmy w samym kącie. Wiedzieliśmy że wioska nigdy nie widziała naraz trzech muzungu w kościele, nie chcieliśmy więc szokować, dekoncentrować, zwracać na siebie uwagi. Po chwili przyszedł jednak do nas brat Teddiego i wskazał miejsce dla nas przeznaczone – kanapę wyniesioną z domu, która została postawiona na ołtarzu  To co działo się później ciężko opisać słowami.
Zacznijmy więc od filmiku. Przez trzy kolejne godziny dominował śpiew. Tzn ja stałam i klaskałam, Michał próbował coś tam nucić a cała reszta jak w transie śpiewała, tańczyła, czasem krzyczała, a w przerwach i modlitwy były.


Było też przedstawienie z Marią i Józefem w roli głównej, przy czym aktorami były dzieci Mamy Milly :D Było ponadgodzinne kazanie wygłoszone przez syna Mamy Milly, specjalnie dla nas tłumaczone na angielski przez córkę Mamy Milly. No i świadectwa były, kiedy to każda osoba kierowała od Boga swoje podziękowania za miniony rok. Co ciekawe, najczęściej pojawiało się: Thank you for the visitors :D. My też musieliśmy przemówić. Jak powiedzieliśmy że pochodzimy z kraju Bońka, Laty i Szczęsnego, w którym niedługo odbędzie się euro, a obecnie jest mróz, gwizdom i radości nie było końca. Nie mówiąc już co się działo jak powiedzieliśmy, że to czego właśnie doświadczamy jest dla nas co najmniej nie-zwykłe i zapamiętamy to na zawsze….



Po kościele zebraliśmy się wszyscy przed domem na matach, jedliśmy dla odmiany – matoke w wersji odświętnej czyli z mięsem i podzieliliśmy się opłatkiem. Po doświadczeniach z barszczem każdy sięgał po niego z dużą rezerwą i obawą. Smak, a może raczej smaku-brak, podobny jednak do matoke – każdy więc schrupał ze smakiem!


Boże Narodzenie / Uganda


Madziula

1 kwietnia 2012

Masindi - miasteczko, w którym kończy się asfalt, a zaczynają szutry i afrykańskie Safari. Spodziewałem się tłumu turystów i touroperatorów. W takim gąszczu zawsze można złapać jakąś dobrą okazję.
Masindi zaskoczyło - turystów nie widać, agencji niewiele. Wiele osób na Safari zapisuje się jeszcze w Kampali i stamtąd jadą specjalnym transferem. Nie udało nam się dołączyć do jakiejkolwiek grupy, żeby obniżyć koszty transportu. Nie mając innej opcji, szybko musieliśmy przyzwyczaić się do kosmicznej ceny jaką zażądało biuro podróży za niebieskie mitsubishi z kierowcą. James okazał się być przesympatycznym towarzyszem podczas tych 24 godzin spędzonych razem.
Safari odbywa się w położonym nieopodal Masindi Parku Narodowym Wodospadu Murchisona. Obejmuje on obszar równiny wokół Nilu Wiktorii w miejscu gdzie wpada on do Jeziora Alberta. Naturalnie na terenie parku atrakcją jest przede wszystkim tytułowy Wodospad Murchisona, o którym później.
Zwierzęta, które każdy przyjeżdża tu zobaczyć, gromadzą się po tej drugiej stronie Nilu. Na noc więc pojechaliśmy spać w miejscu położonym niedaleko rzeki, tak by z samego rana przeprawić się promem i starać się wypatrzeć zwięrzęta o świcie.
Wiedzieliśmy, że z pewnością są w Afryce bardziej spektakularne miejsca na Safari, ale że to nasze pierwsze takie doświadczenie, po tym jak rok wcześniej oglądaliśmy zebry w Etiopii, byliśmy bardzo podekscytowani tym dniem. W przeszłości, za czasów Amina, zwierzęta zostały wybite tu przez kłusowników i żołnierzy, a proces odtworzenia będzie się ciągnął latami.
Z pewnością nie pomaga w tym proces wypalania buszu, który co noc powtarza się w parku o tej porze roku. Byliśmy w całkowitym szoku jadąc w nocy przez park w otoczeniu płonącego buszu i wszechobecnego gryzącego dymu. James starał się tłumaczyć sytuację, że to pracownicy parku kontrolują pożary by pobudzić ziemię do życia i zrobić miejsce na świeżą trawę, którą jedzą zwierzęta.
O wschodzie słońca stawiliśmy się w przystani promowej i wraz z kilkoma innymi busami zostaliśmy sprawnie przeprawieni na drugą stronę Nilu. Dachy do góry, teraz jedziemy na stojaka, wyglądając tej całej zwierzyny.
I pojawiły się - pierwsze antylopy!!!!! Piękne, dostojne, tak blisko, wcale nie uciekały! A może to nie była antylopa, tylko bawolec. Chociaż nie, to był chyba ugandyjski Kob. Tak czy siak, takich antylopowatych czy gazelowatych spotkaliśmy całe masy i nawet nauczyliśmy się odróżniać jedne od drugich, niemniej nie jest to takie proste i pewnie ta umiejętność już nam uleciała. Bardzo zgrabne, eleganckie i szlachetne zwierzęta. Ale wiadomo, że nie przyjechaliśmy tu tylko dla antylop.

Słoń! WOWW! Tuż przy drodze! Łamie trombą jakieś suche krzaki, patrzy się na nas, faluje uszami. Tyle się zdjęć słonia widziało w przeszłości, ale być kilka metrów od niego jest niezwykłym przeżyciem. Po kilku minutach karawana jedzie dalej. Wiadomo w poszukiwaniu kogo. Król jest przecież jeden. Chociaż Madziula najbardziej wyczekuje żyraf, i wkrótce widzimy niedaleko ich gigantyczne sylwetki, wystające z buszu. Jedna nieco ciemniejsza, druga troszkę jaśniejsza. James wyjaśnia, że po odcieniu można poznać, która z żyraf jest starsza. Zwierzęta dzielą się w katalogu Madziuli na dwie kategorie: przyjazne i nieprzyjazne. Żyrafy jednoznacznie zaliczamy oczywiście do przyjaznych. Szkoda, że ze ścieżek nie można zjeżdżać w bok, chciałoby się taką żyrafę zobaczyć z jeszcze mniejszej odległości. Choć od tej reguły zrobiliśmy wyjątek, wiadomo dla kogo. Parkowi przewodnicy wypatrują lwów, obserwując antylopy. Tam gdzie gryzą one spokojnie trawę, raczej lwa nie ma. Tam, gdzie stoją one na tzw. alercie, z głowami wysoko w górze i nastroszonami uszami i nosem, szanse są większe. Przewodnik przez lornetkę obserwuje sawannę, i po pewnym czasie stwierdza, że w dolinie, pod jednym z drzew musi leżeć lew. Nikt nie patrzy, to jedziemy. Zjeżdżamy ze ścieżki i jedziemy na przełaj pod to drzewo. Emocje wielkie. Pod drzewem leży lew. Podnosi głowę, obraca, wpatruje się w nas. Jesteśmy od niego tylko kilka metrów, będąc w samochodzie lęku nie czujemy, ale respekt tak. Lew na pewno nas się nie boi, ale też i nie rusza się z miejsca. Widzimy, jak głęboko oddycha. W drodze nad jezioro Alberta dowiadujemy się, że nasz lew ma uszkodzoną przez kłusowników łapę, i samodzielnie już nie poluje, lecz żywi się tym, co złowią dla niego lwice. Po tej opowieści lew jakoś tak traci w naszych oczach na męskości, no i satysfakcja z zobaczenia go tam mniejsza - pewnie codziennie jest pod tym drzewem, albo sąsiednim.

Nad brzegiem jeziora spotykamy hipopotamy, które chłodzą się w wodzie. Znamy to z Etiopii. Marzyłoby nam się kiedyś zobaczyć takiego hipopotama na lądzie. Przewodnicy zadowoleni z faktu, że lew został zaliczony, nie ukrywają, że szczyt emocji za nami. Ja jednak nie poddaję się i wypatruję dalszych zwierząt. Do antylop już rzeczywiście się przyzwyczailiśmy, podobnie jak do niewymienionych wyżej bawołów, jednak wciąż chcielibyśmy zobaczyć coś więcej. I udaje się: widzimy w oddali całkiem dużą rodzinę słoni, zmierzających do wodopoju, jak i dodatkowe żyrafy, nieco schowane za krzakami. Na sawannie z porannego chłodu wiele już nie zostało, i wiadomo, że taki upał najprzyjemniej spędzić nad wodą.
Głównie z tego powodu cieszymy się na rejs po Nilu. Łódeczką mamy podpłynąć do Wodospadu Murchisona. Podczas 2 godzin płyniemy w górę rzeki i jesteśmy zaskoczeni liczbą hipopotamów, ale i słoni, które widzimy. Zawsze tak jest, że jak się wiele nie oczekuje, można się miło zaskoczyć. Dzięki przewodnikowi udaje nam się wypatrzeć nawet kilka krokodyli.  Po trzech gozinach patrzymy jednak głównie na wprost, a nie na boki. Wodospad Murchisona nie jest może najwyższy z tych co widzieliśmy, jednak szczególnie o tej porze pięknie oświetlony przez słońce prezentuje się fantastycznie: wielka masa wody z hukiem rozbija się przez wąskie skalne gardło. Więszkość ludzi, w tym kilkupokoleniowa grupa hindusów, zostaje na pokładzie, my zaś z kilkoma innymi osobami idziemy na spacer prowadzący od stóp do szczytu wodospadu. Niby tylko godzinka drogi, niemniej w tym klimacie można się całkiem zmęczyć idąc pod górę. Jakikolwiek trud z nawiązką rekompensują widoki, więc jeśli tam będziecie - polecamy to doświadczenie.

Na parkingu koło szczytu wodospadu czeka na nas już James, z którym pędzimy do Masindi. Jesteśmy usatysfakcjonowani. Może rzeczywiście Uganda najlepszym miejscem do obserwacji zwierząt nie jest, ale jak na pierwszy raz, było super! Ciągnąca się po horyzont surowa sawanna, stada gazel i antylop uskakujące co chwilę przed kołami samochodu, olbrzymie słonie kroczące w stadach do ujęć wody, wyłaniająca się raz na jakiś czas wśród gałęzi długa szyja żyrafy, no i ten jeden jedyny widziany z takiego bliska lew!!! Na pewno nie był to nasz ostatni raz :]



Safari w Murchinson Falls


Michał i Magda