19 listopada 2012


Jak dotąd w Gruzji było pięknie. Dopisywała pogoda, otaczały nas przepiękne widoki, a własnym samochodem mogliśmy zatrzymać się gdzie nam się podobało: przy lokalnym targu, na przełęczy, nad rzeczką na kąpiel. Byliśmy Pan(i)ami sytuacji
Tym razem jednak to nie my chcieliśmy tego postoju.
Nasza ładzina po przejechaniu 120 km po górskich drogach po powrocie do cywilizacji i przełączeniu biegów z górskich na drogowe zgrzytała straszliwie 
Dzięki mieszkańcom Pshaveli udało nam się znaleźć garaż lokalnego mechanika.
Nie będę już tu się rozpisywał na temat naszych uczuć, kiedy usiedliśmy na małych stołeczkach przed bramą garażu, a master pod samochodem szukał źródeł pisków. Z mechanikiem nic nie szło się dogadać, bo nic po rosyjsku nie kumał, ale babeczka z naszej wypożyczalni zapewniła nam ekspresowe telefoniczne tłumaczenie konsekutywne, a i przy okazji dowiedziała się o całej akcji. Awaria skrzyni biegów: całkowity brak oleju, połamany jakiś trybik. Potrzeba części sprowadzić z miasta... Uwierzylibyście, że po 3 godzinach samochód był gotowy drogi? Mimo udanej jazdy testowej nie chciało mi się jednak wierzyć, że awaria się już nie powtórzy. Za 200 km mieliśmy wymienić olej w skrzyni biegów. No dobra.
Ale wyjechać się jednak nie udało.

Bo my jednak nie siedzieliśmy tak całych 3 godzin na tych stołeczkach. Podczas gdy, możemy już tu chyba zdradzić, Ważka zajmował się samochodem, nami zaś zajęła się jego żona, Eliza. 
Centrum życia to w domu Elizy jest jak w wielu polskich domach - przy stole. Stół zaś stoi na wolnym powietrzu, ale dach jest na tyle przedłużony, że w czasie ulewy deszcz do talrzy się nie leje.
Eliza na szczęście znała rosyjski dużo lepiej niż my, jednak żalowaliśmy, że nie jesteśmy w stanie dowiedzieć się wszystkiego co nas interesowało, jak i sami nie mogliśmy wyrazić wszystkiego, co chcieliśmy powiedzieć. Mieliśmy nawet rosyjskie rozmówki, ale to nie to samo co płynna rozmowa. Z Ukraińcami i Rosjanami o tyle jest łatwiej, że nawet jak mówimy po polsku z rosyjskim akcentem, to oni sobie jakoś jedno słowo dopasują, a inne zgadną. Gruziński zaś jest kompletnie inny więc o ile nie znaliśmy poprawnych słów, wiele naszych "strzałów" nie trafiało do celu.
Legendarna gruzińska gościnność jednak spełniła się w 100%. Co chwilę na stół wjeżdżała nowa dostawa do naszych żołądków. A to pielmieni, a to po prostu orzechy, a to znowu jakiś napój gazowany. Itd itp. 


50 metrów od domu Elizy znajduje się prawdziwy młyn W ramach krótkiej wycieczki zostaliśmy oprowadzeni przez młynarza, który przedstawił nam cały proces technologiczny - a że żonę ma Ukrainkę, wiele udało nam się zrozumieć. Mogliśmy sami sterować rzeką i zemleć kamieniami nieco kukurydzy. Do czego to doszło, że musimy wyjechać za Kaukaz, żeby pierwszy raz w życiu móc się przyjrzeć takim instalacjom...

Ok. ale dlaczego nie wyjechaliśmy jak samochód był gotowy? 
Kiedy jazda testowa zakończyła się sukcesem, wciąż było jasno, ale wiadomo było, że wiele kilometrów nie ujedziemy. Dla Elizy i Ważki jednak, to było po prostu niewyobrażalne, że mamy spać pod namiotem, jeśli możemy spędzić noc u nich. 
Wiedzieliśmy, że ciężko będzie zebrać się o świcie, i kolejny znów nam się nieco rozejdzie, ale z drugiej strony, sytuacja była niepowtarzalna i czuliśmy że po prostu chcemy zostać.

Wieczór spędziliśmy swojsko. Eliza na jednym palniku butli gazowej ugotowała gigantyczną kolację. Ważka wrócił z warsztatu, i dołączył do nas świeżo wykąpany i uśmiechnięty od ucha do ucha. Przyjechał również brat Ważki ze swoją dwuletnią córką, którą Madziula do dziś wspomina przez pryzmat długaśnych włosów:

 Kto był w Gruzji, scenariusz wieczoru zna, kto nie był, i tak sobie wyobraża. 
Wraz z przybyciem braci średni poziom języka rosyjskiego spadł na poziom nieco powyżej naszego laotańskiego. Z drugiej strony mogliśmy skosztować lokalne piwko i czaczę w opcji znanej jako "wielka dolewka". 
Chyba nie wspomniałem dotąd, że Eliza i Ważka też mają dzieci. Córeczka, koło 10 lat i synek, sam poczatek podstawówki. Córeczka nawet niektóre słowa kojarzyła po angielsku, ale była niesamowicie speszona i głównie siedziała wpatrzona w Magdę - była niesamowicie przejęta i jak na dłoni można było dostrzec, jak bardzo chciałaby z nią pogadać. Przerwy na wpatrywanie się w Magdę były wyznaczane przez mamę poprzez kolejne zadania typu przynieś wynieś. Synek zaś siedział z nami przy stole cały czas i obiema rękami trzymał swoją wielką szklankę. Z początku żartowałem, że jego sok jabłkowy jest podobny do piwa, na co bracia się śmieli bardzo głośno i potwierdzali, że rzeczywiście. Do tej pory pamiętam jakim było dla mnie szokiem, jak rzeczywiście okazało się, że chłopiec z zadowoleniem popija piwo. 6 lat!!!

 Serwowane jedzenie i napoje bardzo nam smakowały i staraliśmy się to wyraźnie pokazać. Być może nawet nieco zbyt wyraźnie. Trudno powiedzieć, która była to godzina w nocy, ale brat Ważki stwierdził, że koniecznie musimy pojechać do niego do domu po wino dla nas. Kilkaset metrów vectrą pokonaliśmy w mgnieniu oka i już po chwili rureczką zasysaliśmy wino z beczki do butelek  Dodatkowo otrzymaliśmy słynną czaczę, również domaszną. Mimo że generalnie było ciemno, nie mogliśmy wrócić do Elizy i reszty załogi zanim nie zostałem oprowadzony po całym majątku dumnego gospodarza: naprawdę dorodne miał te świnie, konie, kury itd. 
Impreza u Elizy trwała jakiś jeszcze czas, ale dzięki zastosowanej sympatycznej asertywności udało nam się zakończyć ją w dobrym stylu. Ależ przyjemnie się spało nie w namiocie, lecz pierwszy raz od Tbilisi pod dachem!
Nie bez śniadania i nie o świcie i nie bez serdecznych pożegnań ruszyliśmy w dalszą drogę. 

Madziulka siadła za sterem Nivki po raz pierwszy i mam wrażenie że bardzo jej się jazda podobała. Okrzyk niezadowolenia z zaliczenia kolejnego wyboju na drodze zastąpił nieskrywany śmiech. Wiadomo - puntk widzenia zależy od punktu siedzenia - ale dodatkowo rzeczywiście prawy fotel miał w oparciu jakieś metalową część, na której już wiele gąbki nie zostało. 

Samochód sprawnie pokonywał kolejne kilometry, jednak kolejnym hamulcem okazała się pogoda. Nie było się dokąd śpieszyć, więc przynajmniej mieliśmy zachętę by przystawać na dłużej przy zabytkowych kościołach, czy namiastkach kawiarni. 

Podobnie jak chmury, nad naszymi głowami kłębiło się zasadnicze pytanie - co tu dalej robić. Prognoza na całą Gruzję jednakowo beznadziejna i długotrwała. Ale coś przecież musimy zrobić. Nie możemy siedzie jak niegdyś w Puconie w Chile i czekać aż znów na niebie nie będzie innego koloru oprócz niebieskiego. 
Koniec końców zdecydowaliśmy, że damy szansę Kazbekowi. Najsłynniejsza góra Gruzji jest położona niedaleko jedynej w Gruzji drogi prowadzącej do Rosji. Sam szczyt, przekraczający 5000m npmn leży dokładnie na granicy i zdjęcie na jego tle należy do programu obowiązkowego każdej wycieczki. Dodatkowo, u stup szlaku prowadzącego na górę położony jest słynny klasztor z XIVw., Cminda Sameba, niezwykle ważny dla Gruzinów. 
Z Tbilisi do miejscowości Kazbegi (obecnie Stepancminda), skąd odbija się w terenową drogę prowadzącą do klasztoru, zwana jest Gruzińską Drogą Wojenną, którą wybudowano, by Rosjanie mogli sprawnie przerzucać wojsko przez Kaukaz by chronić własne interesy. Widoki oczywiście są przepiękne, jednak dziś nawierzchnia w znakomitej większości zrobiona jest z asfaltu, hotele przy narciarskim kurorcie wielkością dorównują tym alpejskim, a bogate samochody na rosyjskick blachach jadą jeden po drugim. Czuliśmy się więc chyba nieco jak turysta który po pobycie w Bieszczadach przyjeżdża do Zakopanego. Czujecie, nie? 


Taką właśnie pogodę mieliśmy przy klasztorze Cminda Sameba. Z mgły wyłonił się dopiero kiedy bylismy oddaleni o jakieś 20 metrów od jego bramy. Fatalnie! Wewnątrz rzeczywiście piękny i warto zajrzeć, jednak nie mamy wątpliwości, że to jego przepiękna lokalizacja sprawia, że odwiedzają go nie tylko religijni Gruzini, ale i wszyscy goście Gruzji. 
W górach pogoda się szybko i nieprzewidywanie zmienia - daliśmy więc Kazbekowi drugą szansę. Może rano będzie lepiej?  
A i owszem, poprawa była znaczna.


Tym razem słynny klasztor było widać ze słynnej polany - ale nie było mowy ani o zobaczeniu go na tle wielkiej góry, leżącej po przeciwnej stronie doliny, ani tym bardziej - patrząc w odwrotnym kierunku, majestycznego Kazbeka. 
Może z tego zdjęcia tego nie da się wywnioskować, ale byliśmy jakoś niesamowicie zadowoleni, a już na pewno nie rozczarowani. Już tyle razy w naszym wspólnym podróżowaniu pogoda sprawiała, że to, co oglądaliśmy w przewodniku okazywało się być inne niż akurat w tym dniu kiedy mieliśmy szansę zobaczyć, że jakoś łatwo było nam się z tym pogodzić. Daliśmy szansę, nie udało się. A i tak kaweczka zrobiona na polanie smakowała wyjątkowo, a i mamy jakieś dziwne wrażenie, że to miejsce jeszcze kiedyś nam będzie dane zobaczyć. No i dojazd na polanę ładziną kosztował nas kilka złoych za paliwo, a nie godziny marszu  czy też wielokrotnie więcej za wynajęcie specjalnej taksówki. Przy okazji obydwa razy zabraliśmy turystów, którzy po drodze nie wahali się ani chwili, by zamienić pieszkę na tylną ławę łady. 
Próbowaliśmy jeszcze dać szansę i znaleźć jakąś alternatywną drogę z Kazbegów do głównej drogi prowadzącej na zachód Gruzji, ale niestety, po raz kolejny okazało się, że nie sposób "przeskoczyć" do innej doliny i trzeba trasę powtórzyć. Ale i te próby dostarczały nam mnóstwo radości:


A kilka dodatkowych zdjęć zobaczcie w kolejnym albumie:

Kazbeg i okolice

Do następnego odcinka, 
Pozdrawiamy

Michał

11 listopada 2012


Wielki Kaukaz odwiedziliśmy w trzech różnych miejscach w Gruzji. Łatwiej Kaukaz zwiedzić pieszo czy na koniu niż samochodem. Doliny prowadzace w góry to często ślepe uliczki. Nie da się raz wjechać i potem jakimiś przełęczami przemieszczać się wewnątrz gór. Za każdym razem trzeba było wyjechać kompletnie z jednej doliny, przejechać po płaskim kilkadziesiąt kilometrów i wjechać w kolejną wielką dolinę. Co tu mówić, Gruzję i Rosję łączy jedynie jedna droga górska. Ale o niej to później, bo teraz znajdujemy się w Tuszecji - regionie Gruzji graniczącym z Czeczenią od północy i Dagestanem od wschodu. Generalnie to oprócz samych gór ciekawiło nas, jak wygląda życie właśnie na samych krańcach dolin. Tam często radzieckie pazury nie sięgały. A przed radzieckimi także innych nieproszonych gości, którzy chcieli się na stale w tym regionie zadomowić.

Tego samego dnia, którego byliśmy jeszcze na pograniczu z Azerbejdżanem, chcieliśmy dojechać do tuszeckiej wioski Omalo - i tam się zastanowić, co zrobic dalej.

Od Omalo dzieliło nas tylko 60km, w sumie to "aż" 60, bo i do pokonania była przełęcz Abano 2850m npm. Jak się okazało, dojazd na przełęcz zajął nam resztę dnia. Dolina szybko zwężyła się, droga prowadzona była półkami wyciętymi w skale, a i jeszcze co chwile doganialiśmy wielkie radzieckie ciężarówki, które potrzebowały nieco więcej czasu na pokonanie ostrych zakrętów i podjazdów. W pewnym momencie trzeba było włączyć reduktor w skrzyni biegów, by łada miała więcej mocy a mniej prędkości. Aż w pewnym miejscu nastąpił finalny moment wspinaczki, czyli niekończące się serpentyny i przepaść po jednej stronie drogi. Towarzyszyły nam piękne widoki, cudowna pogoda i wciąż obecne słońce.

Dno doliny powoli wypełniało się cieniem. Wysoko ponad lasami na górze panował już ziąb niezwykły, jako że wiało niesamowicie i słońce już świeciło bardzo słabo. Na dodatek coś zaczęło jakby grzechotać gdzieś w skrzyni biegów. To znaczy same biegi chodziły bez zarzutu, ale tam jeszcze były dwie dodatkowe dźwigienki do jazdy w ternie. No i one coś jakoś tak dziwnie grzechotały.
Na noc rozbiliśmy się niedaleko za przełęczą - na samej górze wiatr był nie do zniesienia. Nie było sensu już jechać dalej bo robiło się ciemno i żal było nam widoków.
Udało nam się nawet znaleźć jakieś resztki drewna pozostawione przez jakichś innych rodaków (sądząc po etykietach konserw i innych pozostawionych śmieci...), i cudem rozpalić ognisko, by nieco się wygrzać i ogrzać w cieple ognia kupione wcześniej haczapuri.



Następnego dnia czekał nas dojazd do Omalo - przede wszystkim zaś piękny zjazd z reszty przełęczy do doliny, w której rzeka niosła wodę już do Rosjan.
Znów mieliśmy cudowną pogodę, i nawet chrzęszczenie skrzyni nie tak straszne, bo wiadomo, że w dół już jakoś zjedziemy i ktoś nam pomoże.
Niedaleko przed Omalo zatrzymaliśmy się u strażnika parku, żeby zapytać o mapę okolicy, wioski i drogowe połączenia. Strażnikowi parku wybudowali przepiękny domek z lokalnego kamienia, ale niestety nie dali nikogo do towarzystwa. Szybko więc padło z jego strony zaproszenie żeby koniecznie wpaść na chwilkę na "pa sta gram". W środku zostaliśmy poczęstowani kozim serem, chlebem i pomidorami i gruzińskim bimbrem lanego po brzegi metalowych menazek.
Próbujemy gadać i wymigiwać się z drugiej kolejki, raptem strażnik wygląda przez okno i wykrzykuje "Ukraińcy!" i wybiega na zewnątrz, po czym za minutę wraca zadowolony z trójką rowerzystów. Ci jechali z drugiej strony, już wracali z Omalo i widać po nich było że byli przestraszeni: mieli przed sobą wielką przełęcz do pokonania a wyraźnie jedno spotkanie ze strażnikiem za sobą. Ukraińcy uprzejmie się napili i zebrali do odwrotu, a my za nimi.


W Omalo jedynie kilka starszych osób żyje cały rok, większość na zimę zjeżdża w niższe tereny.Okoliczne wioski są wykonane z lokalnego kamienia, z pięknymi drewnianymi, zdobionymi balkonami i werandami.Tu widać że czas się zatrzymał. A przynajmniej zwolnił.

Tak się przypadkowo stało, że w Omalo byliśmy 28 sierpnia - to w kościele prawosławnym święto Zaśnięcia Bogurodzicy - odpowiednik nasze Wniebowzięcia NMP - tylko oni mają te święta poprzestawiane. W Gruzji to święto nazywa się mariamoba (więcej o tym na stronie portalu gruzja24.pl). Generalnie to świętuje się nadzwyczaj chętnie i intensywnie. W Omalo polegało to na tym, że na początku odbywając się wyścigi na koniach - akurat dojechaliśmy na sam koniec. Potem wszyscy mężczyźni, wraz z księżmi  wsiadają w samochody terenowe i jadą gdzieś ze strzelbami - podobno na jakieś polowanie, ale o tym też nie powiemy, bo zostaliśmy na miejscu, szukając jakiegoś miejsca by zjeść obiad.
Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie objedliśmy się. Wkrótce mężczyźni wrócili z polowania i zaczęła się uczta.


W trzech rzędach na polanie rozstawione zostały potrawy przyniesione przez kobiety, coś trochę w stylu szwedzkiego stołu. Oprócz nas było jeszcze kilku innych turystów i mieliśmy dla siebie własny kącik. Do stołu zaprosiliśmy jeszcze Pawła i Kamę, którzy przyjechali swoim domem na kółkach aż z Irlandii, i akurat przystanęli widząc co się dzieje.

Abstynentów wsród Gruzinów nie stwierdziliśmy. Czacza - wódka pędzona z winogron lała się szklankami, choć napić można było się również z bawolego rogu - całkiem mocna dawka. Panowała ogólna "alko-radość", co rusz ktoś wygłaszał toast - za pokój, miłość, ojczyznę i zabawę :D. Gruzini nie traktowali nas jako turystów, którzy przyjechali im zrobić zdjęcia jak zwierzętom w Afryce, tylko po prostu jako gości - było to więc strasznie miłe przeżycie. Zrobiło się ciemno, a jedzenia i czaczy nadal nie brakowało i myśleliśmy że zabawa potoczy się przez cały wieczór aż do rana. Nic z tych rzeczy. Nie wiem o co poszło, niemniej ktoś się z kimś pokłócił i "alko-paliwo" sprawiło że świętowanie przerodziło się w wielką bitkę.
Zawinęłiśmy się stamtąd by rozbić obozowisko wraz z innymi turystami. I jak tak sobie siedzielismy wieczorem przy ognisku, padl pomysl zrobienia wycieczki na koniach dnia nastepnego.
Od dawna już o czymś takim marzyliśmy i nie mieliśmy planów na kolejny dzień sprecyzowanych, więc troche nie wiedzac co jazda na koniach oznacza,decyzje podjelismy szybko.

W końcu dołączyły do nas Niemka Fritzie i Szwajcarka Dominika, para Izrealczyków i Polaków - uzbierała nas się więc cała  ósemka. Jedynie jedna szwajcarka posiadała umiejętność jazdy konnej, więc troche na wariata to wszystko. Wraz z nami było dwóch przewodników - jednego oceniamy na 16 lat, drugiego na 12. Żadnego angielskiego nie znali, więc w sumie wyrośliśmy z Madziulą na rosyjskich tłumaczy :)  Najmniej kłoptów mieliśmy z tłumaczeniem części teoretycznej tego przyśpieszonego kursy - bo po prostu żadnych instrukcji nie dostaliśmy, tylko każdej osobie został wydany koń, chłopcy pomogli nam wsiąść i w zasadzie to tyle.



Madziula jako jedna z pierwszych wsiadła na konia, no i koń od razu odszedł gdzieś tam w odwrotną stronę niż planowaliśmy. Ryczeliśmy ze śmiechu prosząc uprzejmie bezradną Madziulę, żeby do nas wróciła. W końcu jednak każdy dosiadł swojego rumaka. Byliśmy zdalnie sterowani przez dwójkę chłopców, ale wiadomo że nie każdemu to wystarczało :)
Wskazówki szwajcarki co do zakrętów w lewo czy prawo i oczywiście hamowania zadziałały też na moim koniu. No to co jeszcze zostało.... Gaz! :) Nie od razu i nie za każdym razem, ale poklepywania tyłka, dźganie butami w brzuch i jakieś niewerbalne dźwięki jednak sprawiały, że ten mój konik naprawdę szybko biegł. Co ciekawe, albo mój koń dawał przykład innym, albo na inne działały te moje komendy, niemniej wszyscy mogli zakosztować tej niewątpliwej przyjemności czy też adrenaliny. Chłopakom to nawet się spodobało i jak skręciliśmy z głównej drogi w ściezkę, puścili wodze fantazji i sami zachęcili konie do wyścigów. To się podobno nazywa cwał. Ho ho ho! Instynkt przeżycia sprawił. Każde siodło bylo wyposażone w taką metaową obręcz, trzymaliśmy się ich z całych sił (co po niektórzy nawet dwoma rękami :D) i pędziliśmy! Nauczone ścigania się konie, strasznie się nawzajem napędzały i momentami tratowały, nikt z nas jednak nie potrafił nad tym zapanować... podnoszenie nóg w czasie jazdy to chyba nie najlepszy pomysł, ale w innym przypadku wydawałoby się że zostaną one zciśnięte przez brzuch sąsiedniego konia. Od tego wyścigu wiele osób intensywnie zabrało się za naukę hamowania :)

Celem naszej wycieczki było niewielkie jezioro Oreti, położone już powyżej granicy lasu pod jednym z okolicznych szczytów. Na piechotę by dojść i wrócić zajęło by ze dwa dni albo jeden bardzo intensywny. Koniem 8h z przerwą nad jeziorem.
Widoki były nieprawdopodobne i frajda i emocje wielkie z doznania czegoś nowego. Samo jezioro zimne jak nie wiem co, ale jak inni weszli, no to jak nie wejść...
Prym wiedli Yetz i Duffi - którzy to właśnie i te konie zorganizowali, i pierwsi do wody wbiegli.
Pięknie się prezentowali.

Zanim Yetz doszedł do tego miejsca, spotkała go nieciekawa historia: jego siodło, wiązane od dołu, niestety się rozwiązało i Yetz wraz z siodłem zsunął się do tyłu i zleciał na ziemię, kiedy wdrapywaliśmy się pod strome zalesione zbocze. Nasi przewodniccy najedli się wyraźnie strachu i pośpiesznie sprawdzili inne siodła i generlanie nic więcej nikomu się nie stało.
Poza obtarciami kości ogonowych. Bo generalnie to wszystko pięknie na zdjęciach wygląda, i fajnie się pościgać, jednak jazda była strasznie męcząca. Na pewno to kwestia złej czy też braku techniki jazdy, więc nie jesteśmy zrażeni do koni, ale wiemy już z czym to się je mniej więcej. Najgorzej było w kłusie, kiedy po prostu waliliśmy tyłkami o siodła i miałem wrażenie jakbym dostawał jakieś lańsko w tyłek, tylko nie paskiem a jakąś deską. Mięśnie następnego dnia każdego inne bolały. Jedno nogi, drugiego tyłek i plecy, Madziulkę ręka, którą mocno trzymała obręcz i lejce by jej koń nie przystępował do kolejnych wyścigów, a trzeba tu dodać, że jej koń lubił ściganie się najbardziej ze wszystkich.
Na wieczór zabraliśmy się z Pawłem i Kamą nieopodal nad rzekę. Strasznie miło było posłuchać opowieści naszych Irlandczyków, którzy swoją terenówką przemierzyli Europę, Turcję i Armenię i w zasadzie dla których zbliżał się już punkt odwrotu. Wóz Pawła posiadał wszystko co tylko sobie można było wymarzyć. Pierwszym punktem na liście marzeń Madziuli jest zawsze ciepły prysznic. Haraszo. Proszę bardzo.

Paweł rozstawia w jedną sekundę kabinę prysznicową z Decathlonu, podłącza odpowiednie węże do silnika, przekręca kluczyk w stacyjce i gotowe. Niewiarygodny luksus! Madziulka wniebowzięta, ale chętnie korzysta każdy.

Rano obudził nas deszcz i wiadomo było że nie mamy czasu by przeczekać to załamanie pogody, więc skierowaliśmy się ku wyjazdowi z doliny przez znaną przełęcz. Cofnęliśmy się do Omalo, po Yetza i Duffy, którym zaoferowaliśmy podwózkę - dostać i wydostać sie stąd bez własnego środka transportu jest nietanie i niełatwe. 
Na przykład kiedy po ulewie osunie się zbocze i droga zostanie zablokowana. Na szczęście na miejscu jest spychacz, który naprawia zepsute odcinki, więc blokada nie trwała długo. Widoki beznadziejne. Zimno, wszędzie wokół chmury, totalne mleko. Na przełęczy opowiadaliśmy tylko Yetzowi i Duffie jak tutaj potrafi być pięknie. Oni w drodze do Omalo jechali nocnym busem i też nic nie widzieli.
Pamiątkowa fota z przełęczy żeby pokazać jak nie było nic do pokazania:

Jechało się jednak strasznie sympatycznie. Izraelczycy w Gruzji stanowią chyba drugą po Polakach największą  grupę turystów. W sumie to do wielu sąsiadów mają wjazd zamknięty, więc Gruzja jest na wyciągnięcie ręki. W drodze przystanęliśmy również przy kolumnie 5 samochodów z Izraelczykami w średnim wieku, którzy zaprosili nas na herbatkę. Z kilkoma z nich rozmawiamy po polsku, mimo że z Polski wyjęchali jako malutkie dzieci. Miło się gawędzi, ale mamy ambitne plany i musimy kontynuować jazdę.
Dolina się poszerza, a droga znów staje się dostępna dla zwykłych osobówek. Można wyłączyć górskie biegi, bo można trochę przyspieszyć. Hmm... coś jakoś poskrzypuje, czyżby zawieszenie się trochę zepsuło na tych dołach? Oglądam samochód od dołu nic nie widać. Ale jak tylko zaczynamy jechać, okropne metaliczne dźwięki powracają. Zmieniamy biegi na górskie i problem ustaje. Ale jak przejechać całą Gruzję z maksymalną prędkością 40 km/h?
W pierwszej wiosce przystajemy by spytać się o radę. Przecież te łady tutaj królują, więc na pewno ktoś będzie znał rozwiązanie. Niestety, kilku mieszkańców wzrusza ramionami i mówi, że naszej nivce trzeba Mastera.
No ładnie. Trzeci dzień jazdy samochodem i już mamy awarię...Yetza i Duffy przerzucamy w busa, bo muszą zdążyć na nocny pociąg. Rano obudzą się w Mestii. Myśmy tam planowali dojechać dopiero za kilka dni, a teraz to już w ogóle nie wiemy czy nam się uda. Podobnie jak z motorem w Ameryce Południowej, własny środek transportu oznacza wolność, kiedy działa, i totalną kotwicę, kiedy przestaje.

O tym jednak co dalej nas spotkało, następnym razem.

Pakiecik zdjęć:

Tuszetia / Gruzja


Pozdrawiamy!

Michał

Madziulka jeszcze chce słówko do Was: