26 października 2013

Wizyte nad morzem w Gruzji polecamy tylko tym, którzy od baaaardzo dawna nie moczyli się w słonej wodzie i spragnieni są odrobiny chillu w niekoniecznie zniewalającym otoczeniu. Do tych osób należeliśmy my. Po miesiącach spędzonych w drodze z dala od wody zachciało nam się rozbić namiot na plaży posłuchać jak szumi może i smakuje ryba niedawno złowiona, a do niej schłodzone piwo lub domaszne wino. Z braku laku pojechaliśmy na ładniejszą część gruzińskiego wybrzeża, w okolice Batumi. Nic specjalnego. Ale woda słona i ciepła była, morze przyjemnie szumiało, a i rybki nieźle smakowały.


Generalnie zasada na wybrzeżu gruzińskim jest taka - im bliżej granicy z Turcją tym bardziej urokliwie. Najładniej jest na samym przejściu granicznym. Dosłownie :) Chcieliśmy więc wjechać do Turcji, żeby sprawdzić, czy tendencja się utrzymuje, ale wypożyczonej ładzinki nie chcieli przepuścić przez szlabany. Wykąpaliśmy się więc w przejrzystych wodach przygranicznego Sarpi i rozpoczęliśmy odwrót w stronę Tibilisi.


Magda

Morze Czarne

20 października 2013


Zauroczeni pięknem gór w Tuszetii i nienasyceni po wizycie w okolicach Kazbegu pojechaliśmy w trzeci region Kaukazu gruzińskiego - do Svanetii. W przeciwieństwie do Tuszetii, do której prowadzi jedna droga, przez Svanetię można zrobić pętlę. Ciekawa opcja, szczególnie dla Michała, który dwa razy tą samą drogą jeździć nie lubi :)

Z przejazdu w okolice zachodniego Kaukazu odkrycie mamy jedno. Gruzińskie przydrożne miasta położone na tranzytowych trasach postawiły na handlową specjalizację. Rozumiem, że w pewnych fachach ma to sens, np. kiedy do wytwarzania wyrobów potrzebne są konkretne umiejętności i rzemieślnicy uczą się od siebie nawzajem. Tamtejsza specjalizacja idzie jednak dalej. I tak po drodze spotykamy miasteczka, w których można kupić ... tylko napoje i wodę. Co najmniej jakby wszyscy mieli udziały w lokalnej wytwórni Cisowianki. Kolejna wioska oferuje ... chleb. Jednego kształtu i podobnych wymiarów. Dalej możemy zakupić np... miotły. Wzdłuż drogi ustawionych jest jeden koło drugiego - kilkadziesiąt a może nawet kilkaset straganów i wszędzie sprzedawany jest ten sam rodzaj miotły.

Droga do serca Svanetii pięknie wiła się wzdłuż rzeki, czasami zwężała się na tyle, że jechaliśmy dnem kanionu. Stopniowo coraz wyżej, po coraz większych wertepach, biorąc po drodze lokalnych autostopowiczów, robiąc przerwy na kąpiele i zbierając drewno na wieczorne ognicho, zbliżaliśmy się do coraz wyższych szczytów.





Ze Svanetii na pewno zapamiętamy nasze dwa noclegi. Pierwszy z nich - na dziko, przy ruinach domów opuszczonej dawno temu malutkiej wioski. Ośnieżone góry w tle, szum górskiego potoku, haczapuri podgrzewane na ognichu, miliardy gwiazd na niebie, takie tam klimaty. Nasze ulubione.



Drugą noc chcieliśmy mieć taką samą, jakoś jednak trudno było znaleźć podobnie ustronne miejsce. Zaczął zapadać już zmrok, a my nic stosownego znaleźć nie mogliśmy. Odbiliśmy w bok, dojechaliśmy do małej wioski i zdecydowaliśmy, ze najlepiej będzie zapytać kogoś, czy możemy rozbić się w jego ogrodzie. I tak poznaliśmy prawie stuletniego Michaila. Nasz gospodarz mieszkał aktualnie w Tibilisi, pochodził jednak ze svaneckiej wioski i po raz pierwszy od kilku lat postanowił odwiedzić swoje rodzinne strony na kilka miesięcy. Zaprosił nas do sypialni na piętrze, z czego chętnie skorzystaliśmy, po czym cały wieczór upłynął nam na jedzeniu ziemniaków, piciu kawy, czaczy i gaworzeniu w naszym polako-ruskim. Rano nie spieszyliśmy się ze wstawaniem, Michail dreptał natomiast na dole od 6 rano, co chwile wychodząc na dwór, żeby sprawdzić, czy my tam na górze już wstaliśmy. W końcu wczłapał na piętro, żeby sprawdzić czy u nas wszystko ok. Miło się przywitaliśmy, obiecaliśmy, że zaraz zejdziemy, po czym skupiliśmy się na pakowaniu. Dziadek Michail natomiast, schodząc z kamiennych schodów, niezabezpieczonych żadną barierką, spadł z 5 metrów prosto w pokrzywy. I połamał żebra. Słyszeliśmy jego stękanie, ale byliśmy przekonani, że tak sobie stęka ze starości... Po zejściu na dół znaleźliśmy go już w łóżku. Gadał do siebie, powtarzając w kółko: "Ja durak!" Polecieliśmy po sąsiada, zdobyliśmy numer do syna, zadzwoniliśmy do niego i łamanym polako-ruskim wytłumaczyliśmy mu, jaka jest sytuacja i że nie ma innego wyjścia niż przyjechać jak najszybciej do svaneckiej wioski zaopiekować się tatą. Później dzwoniliśmy jeszcze raz z Tibilisi, ostatniego dnia, na szczęście dziadek miał się już lepiej. Trochę uciszyło to nasze wyrzuty sumienia, bo przecież dziadek nie wszedłby na to zaryglowane wcześniej pierwsze piętro, gdyby nie chęć ugoszczenia nas.


Pogoda w Svanetii udała nam się idealnie, zachodni Kaukaz widać było jak na dłoni. Nie mogliśmy oderwać oczu od tych pięknych widoków. Dlaczego nie jesteśmy w Gruzji na dłużej...? Ale byłoby super zostać tu na kilkanaście dni i pójść z plecakiem w góry... Na kilka dni pójść nie mogliśmy, poszliśmy więc choć na pół dnia. Zaparkowaliśmy samochód w przypadkowym miejscu i poszliśmy tak po prostu, przed siebie, w stronę szczytów. W drodze powrotnej musieliśmy trochę chaszczy z ostami po pas sforsować, ale warto było!


W Mestii wiele osób wybiera się na całodniową pieszą wycieczkę do jezior Koruldi. Ponieważ jednak prowadzi tam również polna droga, a my czasu na wniesienie naszych ciał na nogach nie mieliśmy, pojechaliśmy na miejsce ładziną. I co tu dużo mówić - kolejne nowe widoki i znowu tak bardzo warto było.




Resztę zdjęć ze Svanetii znajdziecie tu:
Svaneti

Pozdrawiamy

Magda



7 października 2013


Mamy nadzieję, że ucieszy Was fakt, że w ciągu następnych tygodni będziemy chcieli dokończyć to co zostało przerwane rok temu. Kika powodów złożyło się .na to nasze wyobcowanie. Ale jesteśmy znów na naszej  stronie, i mamy nadzieję że Wy wciąż tam jesteście.A żebyśmy po tej nieobecności dogonili na blogu teraźniejszość, drugą część naszej gruzińskiej opowieści zamieścimy w nieco innej formie niż do tej pory: będą zdjęcia, za to mniej tekstu. Gotowi?