24 listopada 2013

Wracając z Ignasiem z Barcelony (sierpień 2013)

Zacznijmy wprost – ruszamy! Po powrocie z Ameryki Południowej zaspokajaliśmy naszą chęć poznawania oraz aktywnego spędzania wolnych chwil dłuższymi i krótszymi wyjazdami. Naciągaliśmy kalendarz jak się dało, żeby powydłużać weekendy, rozciągnąć wakacje kilkoma dniami bezpłatnego urlopu, wykorzystywaliśmy każdą okazję stwarzaną przez wypadający w danym roku układ świąt i weekendów. Każde ruszenie się poza Warszawę było super. Niezależnie od tego, czy jechaliśmy poszwędać się po Górach Świętokrzyskich, Bieszczadach, czy były to żaglówki na Mazurach, wypady do europejskich miast, narty, ładzina w Gruzji, czy motorki w Ugandzie, wracaliśmy wzdychając, jak świetnie było i dumaliśmy, gdzie by tu następnym razem. Jednocześnie cały czas chodziła nam po głowie myśl o wyjeździe na dłużej. Chcieliśmy, nawet bardzo, ale codzienne życie, obowiązki i zobowiązania, i inne zewnętrzne czynniki, jakoś nie składały się w całość pozwalającą ruszyć. Praca moja, praca Michała, oszczędności, mieszkanie, ciąża, dziecko, wypadek itd. itp. A zresztą. Sami wiecie jak to jest. Byle daleje mówią, że podstawa o wyznaczyć datę. I coś w tym jest. Nam to jednak nie wychodziło. Impulsem do decyzji była jedna z wielu promocji lotniczych na Daleki Wschód.  
Krótki telefon:
– Michał, widziałeś…? A może by tak pojechać, jak skończysz projekt w połowie listopada na miesięczny urlop…?
- … Pewnie! Tylko dlaczego na miesięczny?
I machina ruszyła. Przeczytaliśmy internet wzdłuż i wszerz, kilka blogów, pogadaliśmy z ludźmi różnymi, pozmienialiśmy kierunki kilka razy i ostatecznie wstępny plan się zarysował.

Przez piaski Helu (lipiec 2013)

3. grudnia wylatujemy do USA, konkretnie do San Francisco. Tam zatrzymujemy się na chwilę dłuższą, bliżej nieokreśloną. Przyzwyczajamy się do nowego czasu i zachęcamy Ignasia do nowych godzin pobudek, poznajemy miejsce, dokupujemy to i owo, ruszamy na poszukiwania samochodu. Jak już uda nam się wszystko podopinać i poczujemy, że czas jechać, ruszymy! Na początku pokręcimy się po Kaliforni, na tyle na ile pozwoli nam „zimowa” pogoda. Później zjedziemy do Meksyku na sam koniuszek Półwyspu Kalifornijskiego, promem przemierzymy Zatokę Kalifornijską, dojedziemy na południe, a dalej… zobaczymy. Może zaniesie nas dalej na południe, a może uznamy, że lepszym pomysłem jest powrót do Stanów. Za dużo planować nie chcemy, bo za dużo nie wiemy. Nie wiemy przede wszystkim jak nam tam we trójkę będzie, jak odnajdziemy się w podróżowaniu w nowej konfiguracji i jak Ignaś będzie to znosił. Przetestowaliśmy już wypady na krótkie odległości. Miesięczny Ignaś był nad morzem, dwumiesięczny w górach i w Hiszpanii. Próbowaliśmy couchsurfingu, hosteli, prywatnych kwater, jechalismy samochodem, autobusem i pociagiem, lecielismy. Wszystko działało sprawnie. Nigdy nie było jakoś niewiadomo jak trudno, żebyśmy uznali, że w trójkę jeździć się nie da. Żadna z wcześniej zasłyszanych zmor wczesnego rodzicielstwa się nie sprawdziła. Trafiło nam się złote dziecko, z którym podróże są możliwe? Może. Choć bardziej prawdopodobne wydaje mi się to, że nie mamy barier w naszych głowach, które każą siedzieć w domu i nie pozwalają spełniać marzeń. Zdajemy sobie sprawę z tego, że z dzieckiem wszystko jest dynamiczne i żadna faza nie jest stała. Może za miesiąc / dwa okaże się, że jest za trudno...? Nie wiemy. Jeśli cokolwiek nie będzie grało, wracamy odrazu. Wierzymy jednak podskórnie, że wszystko się uda i będzie „super”! Że Ignaś będzie szczęśliwy, bo będzie miał szczęśliwych rodziców poświęcających mu cały czas, każdego dnia, 24 godziny na dobę. I że od maleńkości będzie uczył się otwartości, różnorodności i elastyczności.

Magda

O konfrontacji naszych wyobrażeń z rzeczywistością będziemy pisali regularnie tutaj. Zaglądajcie, komentujcie, piszcie jak będziecie mieli pytania. Stay tuned :)

Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

18 listopada 2013


Zycie kazdego z nas ma swoje punkty zwrotne. Czasami przychodzi po prostu czas podjecia waznej decyzji lub dzieje sie cos zupelnie nieplanowanego, nieoczekiwanego, naglego, co wywraca nasze zycie do góry nogami. Ostatni rok przyniósł na naszej sciezce taki punkt zwrotny. Kryptonim: pelikanochomik. Nasza dwójka miała stać się trójką, świat postanowił powitać prawdziwy pelikanochomik.

Oczekiwanie na potomka to milion pytań, na które odpowiedź jest nieznana i trudna do przewidzenia. To wielka radość, niepewność - jak to w tej nowej konfiguracji będzie, duże emocje, bałagan, tajemnica. Na szczęście dziecko nie spada z nieba nagle. Jest 9 miesięcy, żeby przyzwyczaić się do tej myśli i uporządkować trochę rzeczywistość, zastanowić nad przyszłością i planami, również tymi podróżniczymi. Cieszyliśmy się na to, co nadchodzi, bardzo. Skłamalibyśmy jednak, gdybyśmy nie przyznali się do chwil żalu w naszych głowach. Żalu na to, że nic nie będzie już tak jak kiedyś, na przejazd na dwóch motorkach przez świat będzie już trudno się wybrać... Wiadomo jednak, że motorki mają swoje alternatywy, damy radę jeździć inaczej, tak, żeby całej trójce dobrze było. A póki małego na świecie nie ma, warto wykorzystać czas na ostatnie wyjazdy w duecie.

fot. Iza Gamanska, www.izagamanska.com


Chyba większość z nas miała w czasie długiej polskiej zimy marzenie o krótkiej ucieczce do ciepłego miejsca, żeby choć na chwilę wystawić twarz do słońca i nie zakładać na siebie pięciu warstw swetrów, koszulek i podkoszulek. Spędziliśmy pierwsze od dawna rodzinne święta, spojrzeliśmy na mapę pogodową Europy i ponieważ najwyższymi temperaturami i bezchmurnym niebem mogła pochwalić się tylko Hiszpania, katapultowaliśmy się z dnia na dzień do Katalonii.



Rewelacja. Wypozyczylismy samochód i od miasteczka do miasteczka przesuwaliśmy się wzdłuż wybrzeża w stronę granicy z Francją. Pomarańcze rosnące na drzewach, słoneczne dni, owoce morza i urokliwe miasteczka na pagórowatym wybrzeżu. Najbardziej urzekły nas okolice, które były również słabością Salvadora Dali- Cadaques i Port Lligat oraz Calella, Llafranc i Tamariu. Całe dnie spędzialiśmy na spacerowaniu pomiędzy miejscowościami z przerwami na posiedzenie na piasku. Zamoczyliśmy stopy w wodzie, Michał zaliczył nura w Llafranc, poznaliśmy przemiłą rodzinę peruwiańską, która zaprosiła nas na Sylwestra. Było spokojnie, trochę emerycko, ale i idyllicznie.


 I pewnie wrócilibyśmy z Hiszpanii z takimi wspomnieniami zimowej Katalonii, gdyby nie kolejny punkt zwrotny. W słoneczny dzień, na malutkiej, prostej, asfaltowej drodze łączącej dwie wioski, z prawie zerowym ruchem, mieliśmy wypadek. Okoliczności, w jakich wydawać by się mogło, nie prawa nic się stać. Mi (Magdzie) nic poważnego się nie stało, Michał w ciężkim stanie trafił na długie tygodnie do szpitala. Świat się zawalił. Niechętnie wracam do tamtych emocji, nie czas to i miejsce, żeby się rozpisywać. NAJważniejsze, że ta trudna historia ma swój happy end. Dostaliśmy drugą szansę, drugie życie. I jesteśmy od czerwca w trójkę (!!!), zdrowi (!!!) i totalnie zakochani w naszym wspaniałym Ignaśku :DDDD


Wiecie co między innymi obiecaliśmy sobie w tamtym czasie? Że skoro najbardziej w świecie lubimy razem-bycie musimy zrobić coś, co znowu umożliwi nam przez jakiś czas być 24h na dobę w jednej przestrzeni. Nasza obietnica wchodzi właśnie w końcową fazę prac przygotowawczych. Ale o tym wkrótce - będzie o czym pisać :)

Katalonia

Magda

7 listopada 2013


Nasze ostanie dni w Gruzji były mocno napięte i chcieliśmy je wykorzystać maksymalnie. Do Tbilisi nie chcieliśmy wracać główną drogą, którą w dużej części byśmy powtarzali, tylko mniej uczęszczaną, częściowo turystyczną, więc w sam raz dla naszej Łady Nivki, wzdłuż granicy z Armenią.
Przejazd przez góry, zwłaszcza przy ładnej pogodzie, rzadko zawodzi.

A przy okazji robiliśmy postoje przy pięknych miejscach, więc nie był to sam przelot tranzytowy. Pewnie najbardziej znany jest kompleks skalnego miasta, Wardzia. W sumie wyszła ładna klamra kompozycyjna, bo od podobnego typu atrakcji turystycznych zaczęliśmy nasze zwiedzanie Gruzji - dla przypomnienia tu nasz link do relacji z Davit Gareja.


Jednak w podróży to najczęściej nie tak zwane highlighty, zwane przez nas po prostu "perełakami", wywierają na nas największe wrażenie - najczęściej są to miejsca zdumiewająco piękne, które nie są jednak na tyle piękne, by o nich pisać zbyt długo w przewodniku i przyciągać turystów autobusami.
A takich miejsc było na tej drodze mnóstwo. Gdyby ktoś z Was kiedyś wybierał się do Gruzji, polecamy całą trasę którą przebyliśmy (do zobaczenia na dole strony: www.pelikanochomik.com/p/podroze-po-2010.html).

Czas jednak było oddać w Tibilisi samochód, zobaczyć to piękne miasto w bardzo miłym towarzystwie dwóch par z Polski, którzy dojechali tu na kołach samochodem i motorem.
Do Polski wróciliśmy z Erewania, skąd mieliśmy nocny lot. W ciągu tych paru godzin Armenia sprawiła wrażenie kraju mniej przyjaznego, ale może to kwestia wysoko zawieszonej poprzeczki przez Gruzję.
Z pewnością chętnie byśmy zweryfikowali tę hipotezę zostając u Ormian na gruntowne poznanie ich kraju, niestety, więcej urlopu niż 2 tygodnie nie mogliśmy wynegocjować. Zresztą trzeci tydzień pewnie w dalszym ciągu byśmy bawili u Gruzinów. Niestety, tym razem tak krótko. Za krótko. Nigdy nie mieliśmy tak krótkiego dorocznego urlopu.

Link do kilku zdjęć z ostatniej wyprawy znajdziecie tu:

Wardzia / Tibilisi


Gdybyście się wybierali do Gruzji, służymy radami. Jak rozbudzamy pamięć, bardzo wyraźnie przypominamy sobie nasze cudowne wrażenie. O tak, o Gruzji z pewnością nigdy nie zapomnimy.

Pozdrawiamy serdecznie, i mam nadzieję, do blogozobaczenia jeszcze kiedyś!

Michał i Magda