30 stycznia 2014


San Evaristo to osada rybaków, jedna z wielu w tym regionie. „Campo de pescadores” a nie żadne „pueblo” (pol. wioska) – upominali nas wiele razy lokalni ludzie. Wszyscy, czyli około 10 rodzin, żyją tu z połowu ryb. Jedni mają proste motorowe łódki z sieciami, którymi codziennie rano wypływają na morze, za wyspę, w poszukiwaniu ryb. Inni łowią z brzegu, ze skał. Nie mają nawet wędek, tylko zwykłe żyłki zakończone haczykiem. Nadziewają na nie kawałek ryby, zarzucają jak najdalej tylko potrafią, i jak coś złapie, wyciągają szybko żyłkę owijając ją o łokieć. Kilka razy w tygodniu przyjeżdżają kupcy z miasta i kupują od rybaków wszystko, co udało się złowić. I zostawiają lód do przechowania ryb na ich kolejny przyjazd.

 Na San Evaristo trafiliśmy analizując długo mapę. Chcieliśmy odjechać jakoś na bok, pojeździć chwilę po górach i znaleźć się nad morzem w jakimś spokojnym miejscu. Była to ostatnia osada rybaków w tej części wybrzeża, do której dociera droga, patrząc z perspektywy La Paz. Kolejne osiągalne są tylko łódkami. Piękna droga nas tam doprowadziła. W przeciwieństwie do naszych dotychczasowych doświadczeń nie było pusto. Jechaliśmy wzdłuż cieków wodnych (i przez wielki kanion), przez co regularnie, co kilka kilometrów, spotykaliśmy rancza, żyjące z hodowli bydła.

W drodze do San Evaristo
Chłopaki z rancza

Bardzo przyjaźni ludzie w tym San Evaristo. Jeden użyczył nam swojego kawałka plaży pod namiot. Drugi dał żyłkę i przynętę do łowienia ryb. A trzeci zabrał nas na pobliską wyspę. Wyspy zatoki kalifornijskiej od dawna za nami chodziły, a San Evaristo leżało przy jednej z nich – sporej Isla San Jose. Dodatkowo nasza osada rybacka leżała przy czarnej wulkanicznej plaży, a nam zachciało się leniwego dnia ze skałkami, złotym piaskiem i pierwszą kąpielą! Wszystko znaleźliśmy na wyspie. Pustą plażę, po której mogliśmy latać „na golasa”. Skałki, wzgórza, górki, z których mogliśmy zobaczyć wyspę i ląd z lepszej perspektywy. I (wreszcie!) ciepłą wodę, w której przetestowaliśmy rurę do pływania. Z plaży pływanie zapowiadało się super ciekawie! Dosłownie dwa metry od cypla, na którym się rozbiliśmy, przepłynęło dwa razy stado delfinów. Na piasku, wśród kamieni, znaleźliśmy z kolei mnóstwo ciekawych muszelek, czerwonych krabów, kilka kolczastych ryb różnej wielkości i fragmenty rafy koralowej. Nasze podwodne obserwacje niestety aż takie ciekawe nie były. Rura jednak super działa, nie raz będzie o nią w kolejnych tygodniach bitwa.
Na rybach w San Evaristo
"Nasz" cypel na wyspie San Jose
Na wyspie starają się pozyskiwać sól

Ignaś odkrywa
Delfiny tuż obok
Te oczy otwierają drzwi w Meksyku :)
Polubiliśmy wybrzeże Zatoki Kalifornijskiej, dużo tam ustronnych zatoczek z idealnym miejscem na namiot. Nie ma lepszego początku dnia niż ładny widok zaraz po otworzeniu oka. W namiocie nie ma prądu, człowiek naturalnie dostosowuje się więc do rytmu słońca. Widzimy nie tylko zachody, ale i wschody słońca, mamy czas, żeby pogapić się na spadające do wody jak pociski polujące pelikany. Zapomnieliśmy co to znaczy ziewanie, pomimo ząbkującego Ignasia, który, o zgrozo, potrafi obudzić się nawet 6 razy w ciągu nocy. Nastąpiło u nas pełne wylogowanie z systemu. I jest nam z tym tak dobrze. Ignasiek też nie narzeka. Polubił spanie w namiocie, rano ma tam takie pole do odkrywania, że czasami nie może się zdecydować, czy maszerować w stronę swoich ulubionych kurek, guzików od mojej piżamy, garnka, czy latarki. Czy wpakować do buzi zamek od plecaka, próbować zjeść karimatę, czy też może mapę. A poza namiotem, na plaży jest piasek, który absorbuje go na długie minuty. Uwielbia przesypywać go między palcami, sprawdza jego teksturę rękami i ustami, pokrzykując radośnie. I stara się wygrzebać z niego jakiś kamyczek lub muszelkę – to łatwiej złapać niż piasek, a więc łatwiej zjeść!

Pelikany szykują się do łowów
Pociski spadają do wody

Magda

Więcej zdjęć:
Isla San Jose - San Evaristo

Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

24 stycznia 2014


Do Dolnej Kalifornii przyjeżdżają w zimie w dużej mierze dwie grupy ludzi – emerytowani Amerykanie i Kanadyjczycy, którzy uciekają tu przed zimnem i śniegiem, oraz szeroko pojęci turyści zainteresowani oglądaniem wielorybów. Nie przyjechaliśmy tu specjalnie dla wielorybów, ale skoro tak się przez przypadek zdarzyło, że znaleźliśmy się na Półwyspie Kalifornijskim w szczycie sezonu wielorybiego trudno było nie skorzystać z możliwości zobaczenia tych wielkich morskich ssaków z bliska.

Szare wieloryby, zwane dokładniej pływaczami szarymi, migrują co roku z okolic Alaski do Dolnej Kalifornii, gdzie wykorzystują płytkie i ciepłe laguny o wysokim zasoleniu do celów rozrodczych. W dwie strony to nawet 20 000 km! Żaden inny ssak nie pokonuje większej odległości w ramach migracji. Najwięcej wielorybów wybiera Lagunę Ojo de Liebre. Ponieważ jednak znajduje się tam wielka kopalnia soli i sama laguna ma industrialny charakter, a wielorybie tour'y są przeprowadzane w dosyć masowy sposób, wybraliśmy miejsce o jakże wdzięcznej nazwie – Laguna de San Ignacio J Turbo-wybór! Wycieczka zrobiona z dużym szacunkiem do natury, na łódce oprócz nas była jedna para Amerykanów, a cała laguna tylko dla nas. Wyłączony silnik, wspaniała cisza, i dziesiątki wielorybów wokół nas. Nie spodziewaliśmy się czegoś takiego. Nie sądziliśmy, że wieloryby zainteresowane łódką, będą podpływały pod samą burtę. Że zobaczymy nie jednego wieloryba a dziesiątki. Że przyjrzymy się ich grzbietom i ogonom z kilku metrów. Że wyskoczą przy nas i pokażą swoją mordkę, że zobaczymy jak samce starają się o samicę lub jak samica uczy tygodniowego malca wodnych realiów. Nie wyobrażam sobie nawet, pod jakim wrażeniem byłabym spotykając takiego giganta nurkując, skoro z perspektywy łódki oczy wyłaziły mi na wierzch i nie wiem ile razy wydałam z siebie coś a’la „łaaaał”!!!!


Wieloryb tuż pod naszą łódką



Ignas dość przejęty motorówkowym transportem
Mama i mały
Achów wystarczy, już wiecie jak nam się bardzo podobało, dla fauno-fanów jeszcze kilka ciekawych faktów:
1) Małe wielorybki rodzą się nie umiejąc pływać. Dlatego przychodzą na świat w płytkich wodach o dużym zasoleniu. Matce łatwiej jest dzięki temu wypchnąć dziecko na powierzchnię, żeby złapało swój pierwszy oddech.
2) Maluchy są karmione mlekiem przez około 7 miesięcy. Matka wytryskuje mleko do wody i mały wypija ją razem z mlekiem. Dziennie wielorybek potrzebuje około 700-1100 litrów dosyć tłustego mleczka (53%). Nieźle, co?
3) O względy samicy stara się zazwyczaj co najmniej dwóch samców. Ten który przegra starania pomaga zwycięzcy w zapładnianiu samicy.
4) Jedynym drapieżnikiem, który zagraża wielorybom, jest orka. Dlatego żeby chronić maluchy wejścia do lagun strzegą samce.
5) Wieloryby płyną z Alaski do Dolnej Kalifornii dzień i noc. Dziennie pokonują około 120-160 km. Wolne, ale wytrwałe!


Zwieńczeniem naszego pięknego dnia było spotkanie z super szwajcarską rodzinką, która podróżuje z dwójką dzieciaków od 9 miesięcy. Zaczęli w Quebecu i przez 4 miesiące przejechali Kanadę ze wschodu na zachód, po czym w ciągu 5 miesięcy Stany z północy na południe. Ich mała córeczka miała 7 miesięcy jak wyruszali (tyle co Ignaś teraz) – dzieciatych rozmów (i nie tylko) nie było więc końca. Wierzyć się nie chce, że nasz mały bąk będzie kiedyś taki duuuuużyyy…  

Magda

Więcej zdjęć:
Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

21 stycznia 2014

Papiery wjazdowe do Meksyku też można zjeść!


Meksyk zaczęliśmy poznawać od Półwyspu Kalifornijskiego, nazywanego tutaj bardziej powszechnie Dolną Kalifornią (hiszp. Baja California). Baja ma wiele kontrastujących z sobą oblicz. To z jednej strony surowa pustynia, porośnięta po horyzont przeróżnymi kaktusami. A z drugiej strony lazurowe zatoki z białym piaskiem i miliardem ciekawych muszelek. Jeden krajobraz przechodzi bezpośrednio w drugi. Spojrzysz w lewo kaktusy i górskie szczyty na horyzoncie, przed Tobą plaża, a po prawej krystalicznie czysta woda np. Zatoki Kalifornijskiej i liczne, niemniej pagórowate wyspy w tle. To z jednej strony pusta pustynia, miejsce tak urokliwe jak nieprzyjazne dla życia. A z drugiej płaskie rolnicze tereny, wykorzystujące żyzność wulkanicznych gleb. To Meksyk i Ameryka w jednym. Bo z jednej strony słychać tu hiszpański, wiele ludzi mieszka w małych wioskach i wiedzie skromne życie, w z różnych stron dobiegają meksykańskie rytmy, wzdłuż ulicy ustawione są budki z przepysznymi rybnymi tacos i ludzie już są inni - panowie z wąsikiem w tradycyjnych kapeluszach, a na twarzach indiańskie rysy. Z drugiej strony jednak widać wielkie wpływy północnego sąsiada. Baja zalana jest amerykańskimi turystami emerytami, którzy uciekają tu przed zimą i wożą się w swoich gigantycznych, wypaśnych „motorhome’ach”, większych czasami niż autobusy międzymiastowe, ciągnąc za sobą samochód terenowy do pokonywania trudniejszych terenów albo łódkę do łowienia ryb lub odwiedzania przybrzeżnych wysp. W wielu miejscach kupują oni działki i budują domy, są nawet wioski jak La Gringa, w których usłyszeć można tylko i wyłącznie angielski.

Wszystkie te kontrasty przelewają się jeden w drugi, jadąc przez półwysep dwoma różnymi drogami można mieć bardzo różny jego obraz. Po przejechaniu kilkuset kilometrów główną drogą – pustą i piękną, ale i w nadmiarze obstawioną angielskimi napisami, odjechaliśmy na bok w szutrowe drogi poszukać trochę bardziej dziewiczych terenów i sprawdzić, jak ta nasza Toyotka znosi nierówności podłoża. Pustynia w Meksyku podoba nam się jeszcze bardziej niż ta z północy. Jeszcze więcej tu kaktusów, wielkich, małych, z krótkimi kolcami i długimi, podłużnych i bardziej owalnych, ledwie odrastających od ziemi i pnących się w górę jak wieże. Te kaktusowe wieże najbardziej dominują krajobraz, niektóre sięgają ponad 10 metrów, u innych natomiast trudno doliczyć dokładnej liczby odnóg, tyle ich! Żmudnie pokonywaliśmy kolejne kilometry, przekonując się szybko, szczególnie Ci na tylnym siedzeniu, że rację miał nasz kumpel, mówiąc, ze Toyota 4runner to taczka (pozdro Mariusz!). Ignaś fruwał na dołach na wszystkie strony i nie bardzo mu się to podobało, nie raz został więc wysadzony z fotelika i obserwował drogę z pozycji pasażera przedniego siedzenia. Godzinami nie spotykaliśmy żadnych samochodów, robiliśmy przerwy na plażach lub w wśród kaktusów i tak baaaardzo podobała nam się ta pustka.








Pierwszy kapeć!
Dwa razy spotkaliśmy na tym pustkowiu ludzi. Kilometry surowej pustki i dom człowieka, takie okoliczności przynieść niecodzienne spotkanie. O rodzinie Gerardo usłyszeliśmy w motelu przy głównej drodze prowadzącej przez półwysep. Jedliśmy kolację i niebieskie oczy Ignasia przyciągnęły do nas młodego chłopaka. Proste Hola! Que tal? De donde son? Od słowa do słowa okazało się, że chłopak mieszka ze swoimi rodzicami i siostrą wgłębi półwyspu i opiekuje się znajdującymi tam ruinami misji. Chcieliśmy odjechać od głównej drogi, uznaliśmy więc, że może być to ciekawy początek. Sama historia misji San Borja, podobnie jak wszystkich w tym rejonie, jest dosyć tragiczna. Misjonarze zakonu Jezuitów i Dominikanów przybyli na te tereny w XVIII wieku z zamiarem nawracania Indian. Ich praca nie potrwała jednak długo, przyniesione przez nich choroby zabiły potencjalnych wiernych, przez co wiele misji nie działało dłużej niż 20-30 lat. Rodzina Gerardo wywodzi się z jednego z plemion zamieszkujących te tereny. Mieszka przy kościele, samodzielnie go odbudowuje i opiekuje się nim, oprowadzając chętnych. Droga do San Borja jest marna, przez co wiele osób tam nie zagląda. Czasami tygodniami żadnego turysty nie widzą. Zajmują się więc uprawą poletka. Tak, uprawą pola na pustyni. Tuż koło misji wytryskuje spod ziemi ciepła woda. Samodzielnie zbudowane przez nich systemy nawadniające, umożliwiają więc roślinom życie. I tak mają palmy z daktylami, winorośla, z których produkują wino, są mangowce, rośnie awokado, pomarańcze i cytryny. Sam kościół jak to odbudowane ruiny małego kościółka z przełomu XVIII i XIX wieku, nie powala. Dla samego jednak doświadczenia drogi i spotkania z rodziną Gerardo warto pojechać do San Borja.

W drodze do San Borja


Ignaś u najmłodszej córki rodziny Gerardo

Nasze drugie spotkanie było niespodziewane. Zupełnie przeszacowaliśmy nasze możliwości pokonania szutrowo-kamienistego odcinka drogi. Z pociętą w trzech miejscach i załataną oponą w zapasie nie jedzie się szybko naszą taczką. Musieliśmy znaleźć miejsce na nocleg na dziko. Najfajniej byłoby nad wodą, znaleźliśmy małą odbitkę do morza i dojechaliśmy na plażę, z małym domkiem, jak się okazało. I tak poznaliśmy Francisco, a może raczej powinnam go przedstawić jako Correcamino (ang. Roadrunner) – tak znany jest w okolicy. Żałujemy, że tak niedoskonały jest jeszcze nasz hiszpański, nie wszystko zrozumieliśmy, złapane przez nas fakty wystarczą jednak, żeby zarysować Wam choć trochę postać Francisco. Correcamino miał bardzo poplątane życie. Urodził się jako jedno z 17 dzieci swoich rodziców. Jako 7 latek opuścił dom rodziców i zaczął się plątać po Meksyku. Pracował na kontenerowcach, na których zobaczył kawałek świata, był miedzy innymi rok w Grecji. Zatrudnił się później w firmie sprzedającej wyposażenie hoteli. Dzięki prowizyjnemu wynagrodzeniu i dużej obrotności dorobił się sporych pieniędzy. Miał mieszkania w różnych częściach Meksyku, lubił bawić się, grać w kasynach, lubił kobiety i alkohol. I jak twierdzi, przez hazard, kobiety i wino wszystko stracił. A to czego nie stracił rozdał potrzebującym, kupił sobie kawałek ziemi na odludziu zatoki San Rafael i mieszka tam od 28 lat. Nie potrzebuje od życia wiele. Ma kilku zaprzyjaźnionych Amerykanów, którzy przyjeżdżają w te rejony regularnie i przywożą mu skrzynkę jedzenia, wystarcza mu na pół roku. Ma 600 litrowy baniak z wodą, który „sąsiad” przywozi mu raz na 6 miesięcy. Ma panel słoneczny na samodzielnie skonstruowanym domku, a więc ma prąd. Ma też gaz, prosto wyposażoną kuchnię z kapliczką Matki Boskiej z Guadalupe, wychodek niedaleko domu i bardzo czyste obejście, żeby tarantule do śmieci nie przyłaziły. Chodzi spać razem ze słońcem, wstaje wcześnie (czasami nawet o 1 w nocy), przygotowuje sobie kaweczkę i idzie na spacer. O ruch trzeba w końcu dbać. Mówi, że jest szczęśliwy. Na takiego wyglądał. Błogi spokój bił z jego oczu. I serdeczność wielka. Biegał za nami z rozkładanymi krzesłami, nosił Ignasia na rękach, rozpalił nam ognisko benzyną, a po nocy zaprosił na śniadanie – z ziemniakami i fasolą. Tak niewiele miał, a jeszcze chciał się podzielić. Wygrzebaliśmy więc z naszych pudeł śniadaniowe rzeczy i zrobiliśmy wspólnie przepyszne śniadanie, zostawiając mu to, czego nie zjedliśmy. Niecodziennego minimalizmu, skromności, pogody ducha i wielkiej serdeczności mógłby się od niego uczyć niejeden z nas, ja przynajmniej na pewno! Niedługo możliwe, ze zmieni się życie Francisco. Carlos Slim, najbogatszy człowiek na świecie, chce wybudować na tym terenie swój dom. Francisco miałby być stróżem i pilnować pałacu pod nieobecność właściciela. W miejscowości kilkadziesiąt kilometrów dalej znali Correcamino. Mówili, że jest szalony i rzadko trzeźwy… Nie wiem, gdzie leży prawda, i które z usłyszanych historii są prawdziwe, a które zmyślone. Nie wiem, ale to w sumie nieważne. Na pewno spotkaliśmy człowieka o wielkiej wrażliwości i sercu, a to przecież najważniejsze, prawda?

Taka zatokę wybrał do życia Correcamino

Moje ulubione! To ciepłe spojrzenie...

Piękne miejsce do nauki raczkowania, prawda?

WIdok z sypialni

Przy ognisku w świetle księżyca
Magda

Więcej zdjęć:
Północna Dolna Kalifornia

Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

20 stycznia 2014

W Kalifornii spędziliśmy w sumie miesiąc. Długo patrząc z perspektywy standardowych urlopów, krótko, żeby poznać dobrze tylko ten jeden amerykański stan. Zastanawiałam się nad jakimś podsumowaniem naszego pobytu, nad podzieleniem się z Wami zauważonymi różnicami i przemyśleniami dwóch europejskich mieszczuchów. Muszę otwarcie przyznać, że cieszę się z bycia Polką i jestem naprawdę szczęśliwa, że mój dom jest po tej wschodniej stronie Atlantyku. Wiele moich przemyśleń jest wiec nacechowanych i wolę zachować je dla siebie J Podzielę się z Wami tylko jedną z nich.

Niezwykłe jest to, jak daleko poszły amerykańskie rozwiązania w stronę ułatwiania ludziom życia. Chyba dla każdego jednego producenta, projektanta, twórcy infrastruktury, czy usług podstawowym kryterium jest funkcjonalność i wygoda. Z pewnością jednostkom jest dzięki temu generalnie łatwiej. Joshowi jako Joshowi jest wygodniej, zajmuje się budową domów, nie musi wykładać prysznica kafelkami, montować osobno kabiny prysznicowej, brodzika, instaluje gotowy moduł prysznicowy lub wannowy i gotowe. Po co dwa kurki? Więcej czasu zajmuje zabawa z dwoma kurkami i ustalanie optymalnej temperatury i ciśnienia naraz. Z jednym kurkiem szybciej idzie – jedno ciśnienie, im bardziej w lewo tym cieplej i gotowe! Johnowi jako Johnowi również jest łatwiej, dojeżdża codziennie do pracy samochodem, korzystając z jednej z 8-pasmowych autostrad i parkingu pod pracą. Iść na piechotę na przystanek, czekać na autobus (który się wlecze), po czym jeszcze marnować czas na dojście z przystanka do biura? Strata czasu. Komunikacja publiczna, poza samolotami, które usprawniają dalekie międzystanowe podróże, jest więc bardzo mało rozwinięta. Sophie jako Sophie też jest wygodniej. Pracuje, odwozi samochodem dzieci do szkoły, musi ogarniać dom i gotować. Z tego ostatniego na szczęście jest często zwolniona. Supermarkety pękają w szwach od gotowego żarcia, może być nawet „organic”. Otwiera pudełko, pyk do mikrofalówki i gotowe! Żeby ułatwić i usprawnić życie wiele spraw można załatwić bez wychodzenia z samochodu. Nie są to jakieś super piękne ujęcia, ale zobaczcie co udało nam się uchwycić J

1) Kino. Na ziemi usypano wały, żebyście mogli odpowiednio zadrzeć przód samochodu, wygodniej dzięki temu się ogląda. Skąd dźwięk? Wystarczy nastawić radio na odpowiednią częstotliwość. Takie kino nawet z małym dzieckiem jest możliwe!



2) Apteka. Podrzucasz receptę przez okienko, przez okienko odbierasz potrzebne leki.


3) Bank. Wychodzić z samochodu do bankomatu lub wpłatomatu? Po co? Z samochodu szybciej i bezpieczniej!




4) Starbucks. Skoro może być burgerownia drive thru, dlaczego nie „kawiarnia”? Nawet kawę taką słodką serwują, że już słodzić nie trzeba.



5) Poczta. Optymalnie zaprojektowany podjazd dla chcących wrzucić listy do skrzynki.


 Wygodna ta Ameryka, nie ma co. Chyba jednak nie za bardzo chcielibyśmy w tej wygodzie żyć. Cieszymy się na to co mniej wygodne przed nami!


Magda

Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

17 stycznia 2014

U couchsurferów i wiolonczela się znajdzie
Zastanawialiście się kiedyś nad tym, czy couchsurfing jest jeszcze dla Was, skoro macie dziecko? My tak. Nie chodziło nam o warunki, spanie na podłodze, czy np. brak wanny. Ignaś zaśnie w każdych warunkach, a kapać lubi się z nami pod prysznicem lub sam w zlewie. Zastanawialiśmy się po prostu czy ktoś zechce nas ugościć. Nie każdy lubi dzieci, poza tym wiadoma sprawa, że dziecko ma czasami, jak każdy człowiek, gorsze humory no i budzi się w nocy i płacze. Pierwszy raz spróbowaliśmy couchsurfingu z Ignasiem w Hiszpanii, miał wtedy 2,5 miesiąca. Przez trzy dni mieszkaliśmy pod Barceloną u przekochanej pary. Pojechaliśmy z nimi na rodzinny niedzielny obiad z okazji 73 urodzin taty Luisa, plażowaliśmy razem i spacerowaliśmy po Barcelonie. W Kalifornii po raz kolejny spróbowaliśmy mocy couchsurfingu. I były to nasze najbardziej niezapomniane noce, obok tej pod gwiazdami pośród drzew Jozuego.

Jako pierwsi przygarnęli nas Piotrek i Ela. Piotrek żyje w Stanach od ponad 20 lat, wgryzł już się więc w lokalne realia i sporo nam o nich opowiedział. Jego zdjęcia przekonały nas, że musimy jeszcze kiedyś wrócić do USA w cieplejszej porze roku, żeby zobaczyć Utah. Zobaczyliśmy ile skarbów przyrody kryje się na Hawajach i jak blisko można podpłynąć do wieloryba pływając w kajaku po oceanie wzdłuż kalifornijskiego wybrzeża. U Piotrka jedliśmy też najlepsze sashimi sushu ever z kilka godzin wcześniej złowionego tuńczyka, pyychaaa!


Craig odpowiedział na nasze zapytanie w ostatniej chwili i ugościł nas w swoim domu w okolicach Bug Sur. Był to jedyny Amerykanin, u którego mieliśmy szansę spędzić noc. Craig miał niesamowity wpływ na Ignasia. Pogodny ten nasz maluch, ale nigdy dotąd nie śmiał się aż tyle na widok czyjejś śmiesznej miny. Nie poznawaliśmy własnego dziecka! U Craiga poznaliśmy Heather, która opowiadała nam wieczorem historie o spotkaniach z Rostropowiczem i dziećmi oraz wnukami Sołżenicyna. Heather zajmuje się malowaniem ikon, nie tylko na drewnie, lecz również wewnątrz kościołów. Pobliska nowo wybudowna cerkiew zatrudniła ją 1,5 roku temu do pomalowania wszystkich wewnętrznych ścian. Pojechaliśmy razem z Heather do miejsca jej pracy zobaczyć, co udało jej się już skończyć.





Natasha jest Hinduską i mieszka atualnie na rancho w okolicach parku nardowego Joshua Tree. Przez wiele lat pracowała w korporacjach w LA. Po tym jednak jak odwiedziła te tereny zakochała się w nich, a kiedy uznała, że czas na zwrot w życiu, rzuciła pracę i przeprowadziła się na pustynię. Z Natashą rozmawiało nam się tak świetnie, że trudno było powiedzieć – czas spać. Gaworzyliśmy o różnicach pomiędzy Starym Światem, krajami z wielowiekową tradycją i kulturą a Nowym Światem, państwami młodymi, gdzie każdy jest z innej części świata i łatwo się zasymilować, ale jakoś brakuje wspólnego mianownika. Rozmawialiśmy o dzieciach i kulturze pracy w USA (straszna harówa ten American „dream”) i o tym jak jedno zdjęcie może zmienić nasze życie. Natasha w czasie podróży po Indiach zrobiła zdjecie niebieskookiej dziewczynki, które wygrało konkurs National Geographic w USA i otworzyło jej drogę do fotograficznej kariery. Z korporacyjnego zapędzonego życia przeniosła się do świata różnych sportowych wydarzeniach (m.in.: turniejów tenisowych) i strzela foty takim Nadalom, Djokowicom i Radwanskim w akcji. A w wolnych chwilach cieszy oko swoim pięknym domem, zimą pali w kozie i czyta książki, jeździ do pobliskich dwóch centrów medytacji i spotyka się z artystami z okolicy, których podobno jest niemało. Niejeden artysta zakochał się w pustyni i przeniósł się tam, żeby tworzyć.

Błoooogoooo



Naszą ostatnią couchsurferką była Chinka z Hong Kongu – Margaret [uwielbiam ten chiński zwyczaj przybierania wymyślonych samodzielnie angielskich imion :P]. Powitanie było specyficzne. Margaret wyszła przed dom, zamknęła za sobą drzwi i poprosiła nas o dokument ze zdjęciem, żeby sprawdzić czy my to my. Obfotografowała nasze dokumenty komórką i od tej pory było już tylko milej. Chaos w domu Margaret był niemiłosierny. Ci co nas znają wiedzą, że niezła z nas para bałaganiarzy, ale to co tam się działo przekraczało nasze możliwości, nawet z czasów studenckich. Mieliśmy jednak wrażenie, że nasza gospodyni jakoś się w tym odnajduje. Potrafiła odgrzebać ze sterty śmieci karteluszeczkę z hasłem do internetu w sekundę, tak jakby w tym bałaganie wszystko miało swoje nikomu innemu nieznane miejsce. Znane wszystkim domownikom było natomiast miejsce wszelakich jednorazówek. Margaret twierdziła, że jest leniwa i nie lubi zmywać, dlatego śniadania jedliśmy na jednorazówkach jednorazówkami popijając kawę z jednorazowych saszetek w jednorazowych kubeczkach. WIeczory mieliśmy raczej dla siebie, nasza gospodyni wcześnie chodziła spać. Jej ratlerek lubił zasypiać zaraz po zachodzie słońca, a że spały razem w jednym łóżku, Margaret znikała w swojej sypialni razem z małą Ruby zaraz po 19. Jednego wieczoru wybraliśmy się razem na burger-kolację do pobliskiego studenckiego baru. I bardzo nam miło było. A na odchodne zostaliśmy obdarowani batonami (na wypadek zatrucia w Meksyku – "lepiej jeść batony niż lokalne żarcie"), mlekiem sojowym ("dla Ignasia do picia"), owocami gujawy i pomelo ("na lunch") i wełnianym beretem, który Margaret zrobiła sama na drutach przed świętami. Ciekawie, co…?

Chaos w domu, to i dla porządku chaos w kompozycji

Cała trójka polubiła Margaret!
Magda

Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS