28 lutego 2014

Centralny plac kipi życiem wieczorami
Oaxaca - przez niektórych uznawana za kulturalną stolicę Meksyku. Innym kojarzy się przede wszystkim z kolejnym pięknym, kolonialnym miastem, kuchnią meksykańską w najlepszym możliwym wydaniu, mieszkającymi wokół miasta mniejszościami etnicznymi lub czekoladą.

I w naszych pamięciach Oaxaca pozostanie po trochu wszystkim powyższym. Ale do początku. Jeszcze przed przyjazdem do miasta słyszeliśmy historie o znakomitej oaxakańskiej czekoladzie. Agata napisała do nas wiadomość, polecając nam mały hotelik z czekoladowym sklepem i kawiarnią w patio. Czekolady nie trzeba mi dwa razy polecać. Niczego innego tak mi się czasami nie chce jak czekolady, tabliczka czekolady była jedyną moją "zachcianką" w ciąży, uwielbiam czekoladę! Hotelik znaleźliśmy po długich poszukiwaniach i już się cieszyliśmy na czekoladowe śniadanie, kiedy dopadło nas zatrucie. Taki urok jedzenia w przydrożnych comedorach, w których jesteś jedynym klientem :/ Czekoladę spróbowaliśmy więc dopiero ostatniego dnia, wspaniale kakaowa, bardzo aromatyczna, ale i z wielką ilością cukru, nawet w jej gorzkiej wersji.

Przeczyszczone brzuchy zapełniliśmy najlepszym meksykańskim jedzeniem. Po raz pierwszy postanowiliśmy się rozpieścić i zamiast ulicznych lub mercadowych (bazarowych) jadłodajni poszliśmy do prawdziwej restauracji spróbować słynnego mole. Co to takiego? To sos, dodawany zazwyczaj do mięs, składający się z bogatej palety składników: orzechów, przypraw, mieszanki warzyw, owoców, a czasami nawet czekolady. Jedzenie tak nam smakowało, że wygrzebaliśmy z kalendarza wszystkie możliwe okazje, które były ostatnio lub będą w najbliższej przyszłości i znaleźliśmy sami przed sobą usprawiedliwienie, żeby pójść w to samo miejsce ponownie. PYCHA:

Mole de guayaba

Mole negro




Na spotkanie z lokalnymi grupami etnicznymi pojechaliśmy do Tlacolula, gdzie co niedzielę odbywa się wielki targ. Lubimy targi, ich harmider, tłoczność, przekrzykujących się sprzedawców, kolory ubrań, zapachy przypraw, owoców i mikro-jadłodajni, skrzeczących kur, warczących przeciskających się motorków. Na targu każdy jest czymś zajęty, jedni sprzedawaniem, inni kupowaniem, oglądaniem lub obserwowaniem. Można choć w pewnym stopniu wtopić się w tłum, poznawać składniki lokalnej kuchni i przyjrzeć się tak zupełnie z boku ludziom w ich cotygodniowych sprawunkach. Z tym "z boku" czasami różnie bywa z naszym Ignaśkiem. Ludzie w Meksyku uwielbiają dzieci, a Ignaś przez swoje niebieskie oczy wyróżnia się bardzo i nie ma dnia, żeby ktoś nie zechciał go potrzymać, zrobić sobie z nim zdjęcia, porobić do niego śmiesznych min, żeby go rozśmieszyć. Czasami z kolei to my wykorzystujemy fakt posiadania Ignasia do "zagadania", niesamowite jak dzieci przełamują bariery, piękne! Plącząc się pomiędzy straganami spróbowaliśmy kilku lokalnych specjałów: m.in prażonych w limonce i chili koników polnych, zwanych tutaj chapulines. Głowa nie pozwoliła mi rozkoszować się ich smakiem, nawet gdyby smakowały jak czekolada, fanką ich bym się nie stała. Co innego powiedziałby Wam Ignacy, kamyk smakuje, listek smakuje, muszelka smakuje, to konik polny nie posmakuje...?

Chapulinek


Ślinka cieknie!





Poza Tlacolulą w okolicach Oaxaca odwiedziliśmy jeszcze dwa miejsca, oba pozostaną niezapomniane. Hierve el agua, to naturalne wapienne baseny, z bardzo orzeźwiającą wodą i przede wszystkim rewelacyjnym widokiem. Baseny są rożnej wielkości i różnej głębokości, taka różnorodność to dla naszej trójki super sprawa. Ćwiczący raczkowanie Ignaś odkrył basenik dla siebie, wraczkował do wody i ku przerażeniu lokalnych mam (ZIMNA woda!) pluskał się w niej godzinę. A my nie mogliśmy się napatrzeć na jego zaangażowanie i zadowolenie, przesłoooodki ten nasz Ignacy, mówię Wam :)
Lachatao to z kolei mała wioska położona w Sierra Mancomunado. Prosta wioska, tradycyjnie z kościołem w centralnym punkcie, nic wielkiego, ale jacy ludzie cudowni. Tacy byli zadowoleni, że do nich przyjechaliśmy. Pani z restauracji zajęła się Ignasiem, burmistrz przyszedł z nami porozmawiać, przyniósł księgę gości i otworzył małe muzeum z okolicznymi znaleziskami, dostaliśmy zaproszenie na piknik przed kościołem, i tak minęło nam całe po południe. Wspaniale!






Opis wspomnień z Oaxaca byłby bardzo niekompletny, gdybyśmy nie wspomnieli o spotkaniu z Michała znajomymi ze studiów. Asia i Bartek byli właśnie w drodze z Nikaragui do Mexico City, w Oaxaca przecięły się nasze drogi. Super było mieć przez choć kilka dni przy sobie znajomych, napić się piwka wieczorem na dachu hotelu, zjeść razem śniadanie u przeuroczego Pana Rubena, którego hojność nie zna granic, powymieniać się wrażeniami z drogi i po prostu pośmiać się i pogadać.


Więcej zdjęć:
Oaxaca


Magda

Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

25 lutego 2014


Wyobraźcie sobie w miasto, w którym stłoczono wszystkich mieszkańców Australii. Wszyściuteńkich. Pana w garniturze z biurowca w Sydney, studentów, mamy z dzieckiem, Aborygenów z północy i tych lubiących naturę z Tasmanii. Albo wyobraźcie sobie Warszawę, do której przeprowadziło się pół Polski. Tłoczno, co? Witamy w Mexico City, trzeciej największej aglomeracji świata, po Tokyo i Delhi.

Wyobraźcie sobie, że ten tłum ludzi przemieszcza się codziennie do pracy korzystając z sieci autostrad, metra, metrobusu i małych busików. Tłoczno, więc trzeba walczyć o miejsce. Na dodatek kierowcy mają w żyłach coś z krwi egipskiej i hinduskiej. „Coś”, bo aż tak źle na drogach Mexico City nie jest, ale i nigdzie w kraju kierowcy nie wpychają się bardziej, nie tworzy się tyle niewidzialnych pasów, nie istnieją zasady ruchu drogowego. Nie ma się zresztą co dziwić, że tak to wygląda, skoro w Meksyku nie ma egzaminów na prawo jazdy. A w Mexico City jest … tłoczno… i trzeba walczyć o miejsce na drodze.

Wyobraźcie sobie, że Meksykanie mają w sobie coś wspólnego z Argentyńczykami. Lubią spędzać weekendy na dworze, z rodziną. Wylęgają więc z mieszkań i jadą / idą na place, posiedzieć w kawiarniach, restauracjach, pod drzewami, jadą popływać łódkami w pływających ogrodach Xochimilco. W Meksyku często świeci słońce, brzmi więc miło taki weekend, prawda? Tylko najpierw trzeba dojechać na miejsce, w tłumie, zaparkować, po czym na miejscu bynajmniej nie rozkoszujesz się samemu czasem z rodziną lub z przyjaciółmi. Jesteś w tłumie.

Niejedno ciekawe miejsce można zobaczyć w Mexico City, można doświadczyć wielkiej różnorodności – tą samą autostradą jadą w końcu Carlos Slim, najbogatszy człowiek na świecie, Indianie, sprzedawcy tacos, korpopracownicy, artyści muzycy. Są tam zabytki znajdujące się na liście Unesco, pozostałości azteckiego imperium, kolorowe mercado, można zobaczyć walkę lucha libre lub pomnik świętej śmierci. Musimy otwarcie przyznać, ze większości meksykańskich atrakcji nie widzieliśmy. Tłum Mexico City nas przygniótł. Za dużo, za ciasno, za wiele. W centrum za trudno się szło przed siebie. Xochimilco za bardzo przypominało nam targ owoców i warzyw pod Bangkokiem. Nie nasze to miejsce.



Żeby nie było, że nic nie widzieliśmy. W Teotihuacan 

Przed katedrą w Mexico City pomnik "naszego" papieża, zrobiony z kluczy przyniesionych przez ludzi. To klucze do ich serc.

Ogród domu Fridy Kahlo
W Mexico City najlepiej czuliśmy się siedząc i gaworząc z naszymi couchsurfingowymi gospodarzami i znajomymi. Jedno popołudnie spędziliśmy w biurowcu siedząc z kumplem Michała z, powiedzmy, Erasmusa w Kolonii. Miguel pracuje w jednostce podległej Ministerstwu Finansów, jeszcze nigdy w Meksyku nie widzieliśmy tylu ludzi w krawatach i białych koszulach! Miguel, ciągle uśmiechnięty, roztaczał przed nami świetliste wizje lepszego jutra Meksyku. Dużo pracuje, codziennie do późnych godzin nocnych, ale znalazł czas w ciągu dnia na 2-godzinny lunch J Z Sarą, koleżanką kolegi, spotkaliśmy się w Coyoacan. Niełatwo się było odnaleźć w tym tłumie. Przez korki dojechaliśmy do Coyoacan 40 minut spóźnieni. Dzwonimy do Sary z przepraszającym głosem, a Sara na to, że luzik, bo ona dopiero z metra wyszła… Zanim znaleźliśmy miejsce do zaparkowania, na miejscu stawiliśmy się godzinę spóźnieni. Umawiał się Polak z Meksykaninem J Jeden godzinę, drugi 40 minut spóźniony. Mamy z sobą „coś” wspólnego. 

Jak duże jest to „coś” odkryliśmy rozmawiając z jedną z naszych couchsurfingowych rodzin. Lety i Eduardo mają 10-miesięczną córeczkę – Zosię. Pracują w wielkiej korporacji i wiecie, co? Tak daleko mieszkamy, tak różne te nasze kultury, a tak podobne schematy. Pracują dużo, mieszkają w ogrodzonym apartamentowcu pośrodku mało urodziwych budynków. Codziennie spędzają dużo czasu na dojazdach, mało widzą siebie nawzajem, jeszcze mniej córeczkę. Już dawno doszli do wniosku, że nie tak to życie powinno wyglądać. Podjęli decyzję, że… rzucają pracę i wyjeżdżają. Za dwa miesiące, do Azji Południowo-Wschodniej, przede wszystkim do Tajlandii i Malezji.  Nie wiedzą na jak długo. Cieszą się baaardzo, ale i boją. Bo to przecież dalekie, tropikalne kraje, może nie do końca bezpieczne…? No i choroby tropikalne różne mają, muszą się na wszystko porządnie zaszczepić. Jak im powiedzieliśmy, że w Europie Meksyk postrzegany jest jako kraj bardziej niebezpieczny niż Tajlandia, również pod względem zdrowotnym, nie mogli uwierzyć. Tyle tysięcy kilometrów, a takie podobne myśli, obawy, decyzje, marzenia, lęki. Trzymamy za nich kciuki!

Z Miguelem na obiedzie, Ignaś drzemie to można pogadać

Z Sarą jemy tamales, Ignaś nie drzemie więc trudniej się gadało

Z Lety i Eduardo. Ignaś miał przez chwilę wózek, a Sofia nosidełko :)

No i po raz pierwszy od Stanów, Ignaś miał kąpiel w wannie. Ale był zadowolony!
Kilka zdjęć więcej:
Mexico City


Magda

Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

22 lutego 2014


Po miastach kolonialnych przyszedł czas na zobaczenie motyli… Tak, motyli :) I to nie jakichś super ekstra turkusowo tropikalnych. Tylko takich rudych, podobnych do tych, które w Polsce spotykamy. Motyli Monarcha. Nie dlatego, że są wyjątkowo piękne, jako jednostki. Dlatego, że jest takie miejsce w Meksyku, w którym można spotkać na jednej łące z milion motyli monarcha NA RAZ. Wyjątkowy motyli spektakl!

Milion motyli na jednej łące? Jak to?
O migrujących wielorybach pisaliśmy już wcześniej. Migrują ptaki, na przykład nasze bociany, migrują antylopy gnu w Afryce. W Meksyku dowiedzieliśmy się, że są i motyle, które co roku pokonują tysiące kilometrów, uciekając przed zimnem północy. Motyle monarcha co roku wczesną jesienią wyruszają na południe z terenu Wielkich Jezior znajdujących się na pograniczu amerykańsko-kanadyjskim. Pokonują ok. 4000 km w drodze w góry środkowego Meksyku. Spędzają tu około pięciu miesięcy, rozmnażają się, a gdy nowe pokolenie motyli jest już na tyle duże, że jest zdolne do wyruszenia w drogę, wylatują z powrotem na północ, do miejsc z dużą ilością pokarmu. Skąd wiedzą te małe motylki którędy i dokąd lecieć skoro żyją zaledwie dwa miesiące i żaden motyl nie pokonuje tej samej drogi dwa razy…? Nie mam pojęcia, naukowcy również. Natura rządzi się swoimi prawami i dlatego właśnie jest taka fascynująca. Dla mnie bardziej niż najpiękniejsze ludzkie budowle, czy aglomeracje.

Motyle są tam gdzie nie jest teraz bezpiecznie?
 Motyle monarcha przylatują na kilka górskich łąk na pograniczu stanu Meksyk i Michoacan, przy czym z obecności motyli chwali się publicznie ten drugi. I to był nasz problem. Michoacan nie cieszy się ostatnimi czasy najlepszą sławą. Sytuacja pogorszyła się tam jeszcze bardziej w ciągu ostatnich kilku miesięcy, kiedy to ludzie zmęczeni dużymi wpływami narkogangów i wysoką przestępczością postanowili wziąć sprawę w swoje ręce i powołali własną armię. Żeby uspokoić sytuację rząd wysłał do Michoacanu wojsko i tak każdy walczy z każdym. Nie dotyczy to oczywiście całego stanu a jedynie jego małych fragmentów, jednak generalnie Michoacan uchodzi w Meksyku za strefę, do której jeździć się nie powinno. Pytaliśmy po drodze w kilku miejscach, czy oglądanie motyli jest bezpieczne, a jeśli tak, do którego miejsca najlepiej się udać. Większość raczej zgodnie mówiła nam, że nienajlepszy to pomysł. Mieliśmy jednak przeczucie, że ludzie są przestraszeni nagłówkami z gazet i niekoniecznie ich rady pokrywają się z realną sytuacją. Pojechaliśmy więc pod granicę porozmawiać z ludźmi mieszkającymi w bezpośrednim sąsiedztwie, żeby podjąć najlepszą decyzję na miejscu. Na granicy stanów w miejscowości El Oro spotkaliśmy w czasie kolacji grupę policjantów. Powiedzieli nam dumnie, że cały Michoacan jest niebezpieczny za wyjątkiem regionów motylowych, bo motyle są bardzo ważne dla turystyki w Meksyku. Polecili nam, żebyśmy zostali tu na noc, po czym następnego dnia z rana pojechali oglądać motyle. Tak też zrobiliśmy. Po drodze do hotelu spotkaliśmy ich niechcący raz jeszcze, pomyliłam drogi i znaki, ominęłam checkpoint policyjny i pojechałam pod prąd. Szybko zostaliśmy dogonieni na sygnale, jak tylko jednak policjanci zobaczyli moją niczego niewinną twarz, uśmiechnęli się, pokiwali głowami i w obstawie odwieźli na nocleg. Następnego dnia ruszyliśmy w stronę motyli, które jak się później okazało są również w stanie Meksyk. A że większość jedzie do Michaoacanu (który w regionie motylowym jest bezpieczny), motyle na Cerro Pelon w stanie Meksyk można oglądać solo, bez tłumu współoglądających.

Motyle łąki są wysoko w górach
 W życiu nie przyszłoby mi do głowy szukać motyli na ponad 3000 metrów. Takie właśnie wysoko położone miejsca upodobały sobie motyle w Meksyku. Wzięliśmy więc wymaganego przewodnika i ruszyliśmy w stronę szczytu, lekko ponad 700 metrów do góry. Mając interesujący cel w górach metry znikają same! Po dwóch godzinach marszu, łąka została osiągnięta. A na niej, tak jak być miało, milion motyli. Słyszeliście kiedyś latające motyle? Tam słychać było trzepot ich skrzydeł non stop. Niebo i łąka wypełnione były motylami po brzegi, najwięcej jednak znaleźliśmy ich na drzewach! Motyle monarcha obsiadają ciasno pnie i gałęzie drzew, żeby się nawzajem grzać. Zobaczcie ile motyli może być na jednym drzewie… Jajajaj… Ale mi się tam podobało…









Ignaś nie zwrócił za wielkiej uwagi na motylowe przedstawienie. Bardziej spodobało mu się odkrywanie zawartości leśnej ściółki. A że i w niej motyle pozostałości można było znaleźć, znaleźliśmy go z motylim skrzydłem w buzi. Całego zadowolonego :)




Magda

Więcej zdjęć:
Reserva Mariposa de Monarca


Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS


18 lutego 2014


Zanim dojechaliśmy do kolonialnych miast Meksyku przepłynęliśmy cargo promem z La Paz do Mazatlanu, po czym ruszyliśmy przez góry do serca kontynentalnego Meksyku. W górach stanów Nayarit, Sinaloa i Zacatecas spotkaliśmy naszą pierwszą meksykańską indiańską grupę etniczną – Huiczol. Indianie ci znani są między innymi z tego, że konsekwentnie przez długie lata stawiali opór kulturowo-religijnym hiszpańskim wpływom. Zachowali więc nie tylko swój język, ale i tradycje oraz animistyczne wierzenia. Jeszcze do niedawna Huiczole żyli w dużej mierze infrastrukturalnie odcięci od reszty Meksyku, w ciągu ostatnich 10-15 lat zostały jednak poprowadzone przez ich tereny asfaltowe drogi, co z jednej strony ułatwia im życie, z drugiej jednak zwiększa ekspozycję na negatywne wpływy zewnętrznego świata.

Bardzo ważny element tradycji i wierzeń Huiczoli stanowi halucynogenny kaktus Peyote. Co roku Indianie pielgrzymują 300 mil do Wirikuta w poszukiwaniu kaktusów. Zbierają ich na tyle dużo, aby wystarczyło im na wszystkie religijne uroczystości w kolejnym roku, po czym zjadają kawałki Peyote, mają wizje, a szaman nawiązuje kontakt z bogami. Właściwości kaktusa nie są znane oczywiście tylko Huiczolom. W związku z rozwojem narkoturystyki rząd Meksykański uznał Peyote za substancję dozwoloną jedynie do celów religijnych Indian Huiczol, możecie się jednak domyślać, jak to z takimi zakazami bywa.


Huiczole żyją głównie z pracy na polach tytoniowych i ze sprzedaży rękodzieła. Od kiedy łatwiejszy stał się dostęp do tej grupy etnicznej, ta druga forma zarabiania zyskała na znaczeniu. Poza plecionymi tkaninami sprzedają kolorowe, koralikowe obrazy, figurki i puzdereczka, odzwierciedlające ważne dla nich motywy. Uwielbiam szperać w takich rękodzielniczych sklepikach w różnych częściach świata, taki kolczyk noszony w zachmurzonej Warszawie od razu poprawia mi humor. U Huiczoli jednak zniechęciły mnie ceny – czegoś tak drogiego nie widziałam jeszcze nigdzie. Co się odwlecze, to nie uciecze, indiańskie tereny jeszcze przed nami!

Na promie La Paz - Mazatlan

Kontynentalny Meksyk przed nami! 
Ignaś ma swojego suchara, ale bardziej zainteresowany zawartością talerza taty :)

Wszechobecne tacos

Ignaś i jego 6 dni starszy kolega. Różnica w owłosieniu znaczna :)

Więcej zdjęć:

Magda

Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS