30 kwietnia 2014


To miał być szybki "wbieg" na najwyższy szczyt Ameryki Centralnej - wulkan Tajumulco. Szybki i prosty. Deklarowane przez wszystkich lokalsów 3 godziny w dwie strony, zmieniły się w 7, bardzo trudnych godzin.

Zachęceni pięknym czasem w górach Cuchumatanes, chcieliśmy więcej. Więcej gór, więcej widoków, przygody. Spojrzeliśmy na mapę raz jeszcze, szukając jakiś ciekawych szczytów do zdobycia. Michała skusił ciemnobrązowy punkt na zachodzie kraju - wulkan Tajumulco. Kuba tam był, łatwo wszedł, łatwo zszedł, jest to jakieś "naj", więc i Michał chce tam wejść. Ja też bym z wielką chęcią weszła, ale obawiam się o reakcję Ignasia na wysokość ponad 4000 m. npm. W Cuchumatanes na 3000 miał się niby bardzo dobrze, ale na Tajumulco będzie jednak 1000 metrów wyżej. Decydujemy się pojechać do miasteczka San Sebastian, znaleźć w nim hotel i się na jeden dzień rozdzielić. Niech chociaż połowa z naszych czterech oczu zobaczy jak wygląda Ameryka Centralna ze swojego dachu.

Plan nasz wywraca się góry nogami po spotkaniu z bardzo fajnym właścicielem stacji benzynowej. Uśmiechnięty jest facet od ucha do ucha i o przedsiębiorczym usposobieniu. Wszystkich w okolicy zna, wszystko wie, można zasięgnąć języka.
- Chcecie wejść na Tajumulco? Świetny pomysł, łatwa sprawa!
- Łatwa...? - dopytujemy, myśląc sobie, że Ci lokalsi to mają krzepę. Nie spodziewamy się hardkoru, ale łatwizną, czy spacerem po polu też byśmy tego nie nazwali.
- Pewnie! Już Wam mówię, jak to najlepiej zrobić. Wsiadacie do samochodu, jedziecie 40 minut kamienistą drogą (skręt zaraz za hotelem). Dojeżdżacie do miejsca, w którym na pewno spotkacie inne zaparkowane samochody. Tam zostawiacie auto i idziecie ścieżką do góry. Maksymalnie 1,5 godziny Wam to podejście zajmie. Przed południem będziecie z powrotem w San Sebastian.
- Czyli nie musimy iść 1500 metrów w górę...?
- Pewnie, że nie!

Skoro więc jest droga i do przejścia zostanie nam tak niewiele, postanawiamy iść w pełnym składzie. W tak krótkim czasie Ignaś nie zdąży odczuć wysokości, a jakby coś się działo bardzo szybko jesteśmy w stanie transportować się na dół.

Wszystko było dokładnie tak jak powiedział Pan ze stacji benzynowej. Przez 40 minut kamienista droga wspięła się mocno do góry i w miejscu, w którym zaczynała spadać znaleźliśmy zaparkowany samochód a koło niego ścieżkę. Ruszyliśmy więc pod górę, ciekawi, jak ta nasza ścieżka spotka się ze szlakiem uczęszczanym przez większość turystów. Widoki rewelacyjne. Mnóstwo wierzchołków skąpanych w mgle po horyzont. Po może pół godzinie sprawnego marszu zaczynamy trochę niepokoić się kierunkiem, w którym idziemy. Zamiast zyskiwać kolejne metry do góry ciągle trawersujemy zbocze. Po przejściu jakichś 25%  obwodu góry uznajemy, że to jest na pewno zła ścieżka. Widzimy jakieś bramki sugerujące wypas owiec w okolicy, a kierunek naszego marszu z każdą minutą jest tylko gorszy. Michał patrzy na GPS, analizuje poziomice i szlak, który ma na mapie, patrzy na to, jak bardzo się oddaliliśmy i uznaje, że najlepiej będzie jak zejdziemy ze ścieżki i pójdziemy przed siebie do góry. Za tą górką mamy znaleźć szlak właściwy.

Wchodziliście kiedyś na wulkan? Sypkie są jego zbocza bardzo. Krok w górę, pół kroku w dół. Pierwsze metry nie są aż takie złe, bo są kępy trawy i jakieś kamienie się znajdą w sypkim podłożu. Ale stromo jest, miejscami bardzo stromo, wchodzę miejscami na czworaka. Im wyżej, tym niestety robi się trudniej. Dochodzimy w końcu do miejsca, w którym wiem, że byłoby mi bardzo trudno zejść tą samą drogą na dół. Przestaje mi się podobać to, gdzie jesteśmy i co robimy. Boję się, że dojdę do miejsca, w którym ani w dół ani w górę nie dam rady przejść. Wracać? Będzie bardzo trudno zejść tą samą drogą w dół. Iść dalej w górę? Robi się coraz trudniej, zaczęły się skały i normalna po nich wspinaczka, co dla wielu byłoby może "frajdą", ale przy moim lęku wysokości jest dużą walką - z samą sobą i umiejętnościami. Każdy kolejny pokonany "wierzchołek" odsłania kolejny wierzchołek. Wydaje się to nie mieć końca. Decydujemy się na przerwę. Ignaś idzie spać na moich rękach, jest na tyle stromo, że nie ma szans go położyć. Michał idzie natomiast na "zwiady", liczymy, że za tym wierzchołkiem pokaże się szlak i szczyt właściwy. Minuty oczekiwania na Michała dłużą mi się straszliwie. Cała wieczność po prostu. Zła jestem na siebie, że się rozdzieliliśmy, historia z jaskini powinna mnie była nauczyć, że nie jest to najlepszy pomysł. Po około 40 minutach wraca Michał i mówi, że ma dobre wieści - za tymi skałami jest ścieżka! Mamy już bardzo niedaleko. Super! Brniemy więc do góry dalej. W kilku miejscach rozkładam ręce i nie wiem, gdzie postawić stopę a gdzie trzymać się rękami, Michał z Ignasiem na brzuchu mnie dosłownie wciąga. Dochodzimy do "wierzchołka", a tam kolejny... wierzchołek.
- Michaś, i gdzie jest ta ścieżka?
- Kurde, nie wiem. Wydawało mi się, że ją widziałem.
No super. Ignaś ma dosyć, klnę pod nosem i chce mi się płakać naraz, ale co robić, sami się w to wpakowaliśmy, sami musimy się stąd wydostać. Ten mój superoptymistyczny mąż, który nawet jak chce nieistniejącą ścieżkę dostrzec, gdzieś ją między kamieniami wypatrzy.
Kolejne skały, kolejne kryzysy, ale brniemy dalej. Dochodzimy w końcu do miejsca, które można nazwać wierzchołkiem bocznym wulkanu. Gapimy się w wierzchołek właściwy, w zbocze, w wierzchołek, w zbocze i ... zauważamy ścieżkę. Taką cienką, malutką, ale ewidentnie ścieżkę. Skrzydeł nam to dodaje, bardzo szybko do niej schodzimy, a po kilku minutach od jej znalezienia dochodzimy do przedszczytowego obozu, w którym ludzie rozbijają namioty... Udało się. Siadamy cali szczęśliwi na ziemi. Jesteśmy cali usmoleni od tego wczołgiwania się na górę. Patrzymy na zegarki - wiecie ile zajął nam ten górski offroad? Prawie 4 godziny. Po krótkiej przerwie biegniemy dosłownie na szczyt właściwy, brakuje nam może pół godziny. Dochodzimy do kolejnego przedwierzchołka, brakuje nam do właściwego szczytu może 10 metrów.  Dalej nie idziemy. Ignaś daje znać, ze już wystarczy, jest bardzo senny, nie wiemy na ile jest to objaw choroby wysokościowej a na ile kolejnej infekcji, która właśnie się zaczynała. Zawracamy.

Tylko jak znaleźć ścieżkę, która zaprowadzi nas do naszego samochodu. Ta którą widzimy i którą weszli spotkani ludzie schodzi do wioski po innej stronie góry. Czas zejścia: 3 godziny, do tego należy doliczyć ponad godzinę transferu niewiadomo czym do samochodu. Nie zdążymy przed zmierzchem. Pytamy każdą jedną spotkaną osobę, czy wie, w którym miejscu odchodzi ten łatwiejszy szlak prowadzący do pobliskiej drogi. Jedni nie wiedzą o jaką drogę nam chodzi. Inni mówią, że gdzieś tam bardziej w dole odejdzie na prawo ścieżka do naszego samochodu. Co znaczy gdzieś? W sumie to do końca nie wiedzą. Zaczynamy więc nasze zejście bez konkretów. Liczymy na to, że po prostu to rozwidlenie ścieżek zauważymy. Niestety dochodzimy do miejsca, w którym szlak odbija w lewo, a my do naszego samochodu powinniśmy pójść w prawo. Co robić? Znowu schodzić ze szlaku? Zaklinaliśmy na górze, że już tego nie zrobimy. Nie chcemy drugi raz się zgubić. Poziom adrenaliny i tak osiągnął już w trakcie podejścia poziom porodowy, już wystarczy. Poziomice wskazują na w miarę łagodne zejście, dlatego próbujemy. Nie będę już pisała o żadnej walce o kolejne metry. Zejście jest łatwe, po może 20 minutach dochodzimy do ścieżki, a kolejne 20 minut później jesteśmy przy samochodzie. Zdrowi, cali, naćpani adrenaliną do granic możliwości. I wiecie co się okazuje? Że my od samego początku poszliśmy złą ścieżką. Ta właściwa odchodziła do góry przy samym samochodzie, pod takim ostrym kątem, że jej po prostu nie zauważyliśmy. Zauważyliśmy natomiast inną ścieżkę i nią poszliśmy.

Zakończę nasz wpis banalnym: wszystko dobre, co się dobrze kończy. I że najważniejsze to uczyć się z własnych błędów i wyciągać trafne wnioski. Nie jesteśmy dumni z tej historii, zastanawialiśmy się nawet, czy o tym pisać. Żeby nie było jednak za różowo na naszym blogu, a prawdziwie, dzielimy się naszą przygodą. Może ktoś zechce kiedyś pójść na Tajumulco samodzielnie, łatwiejszą drogą z krótkim podejściem? Chętnie podzielimy się szlakiem, coby nie powtarzać drugi raz tego samego błędu.

Magda

P.S. Zdjęć z tego dnia prawie nie mamy, za bardzo skupieni byliśmy na walce z górą, żeby myśleć o robieniu zdjęć. Uwierzcie na słowo, że, mimo wszystko, było pięknie!

W drodze na Tajumulco


Już/ Jeszcze na szlaku




Dalej trawersujemy zbocze

Nasz pierwszy prawdziwy wierzchołek

Brudni i zadowoleni, jesteśmy znowu na ścieżce to i przerwę na spokojnie można zrobić

"Na szczycie"

Dochodzimy do samochodu. My poszliśmy [na zdjęciu] w prawo, a przyszliśmy od góry

28 kwietnia 2014


Od długiego już czasu chodzi nam po głowie myśl, że wystarczy już z tą samochodową wygodą, że fajnie byłoby się zmęczyć gdzieś z plecakiem. Przymierzaliśmy się do wyjścia w góry w Meksyku, ale uznaliśmy, że lepszym miejscem będzie Gwatemala. Prosto z Semuc Champey pojechaliśmy więc w stronę Sierra de los Cuchumatanes, najwyższego niewulkanicznego pasma górskiego Ameryki Centralnej.

Jak się zorganizować w tryb górski?
... no właśnie, jak? Jak ułożyć trasę? Na ile dni pójść? Jak się spakować? Iść samemu, czy też może brać przewodnika? Bezpiecznie czy tu, czy też "nie do końca"? Musieliśmy znaleźć odpowiedź na kilka nowych pytań. Zaczęliśmy od wizyty w agencji turystycznej Nebaj, żeby wybadać grunt. Rezultat: wiedza nabyta niewielka, pełne natomiast przekonanie, że jeśli nie znajdziemy innej opcji na góry niż z agencją, nie pójdziemy w nie w tym przynajmniej mieście w ogóle. Wielką pomocą i sporą skarbnicą wiedzy okazał się natomiast Pan z Centro Cultural Ixil, małego biura znajdującego się na Mercado Artesanias. Opowiedział nam sporo o możliwościach trekingowych, zapewnił, że możemy spokojnie iść samodzielnie, bo tu w regionie jest bardzo spokojnie, a przede wszystkim sprzedał nam bardzo szczegółowy przewodnik bo lokalnych ścieżkach. Wszystko w nim znaleźliśmy: mapy, opisy ścieżek, wyjaśnienia, w których osadach przygotowano skromne posady, a w których można spać u rodzin, gdzie znajdziemy sklep i która rodzina jest chętna do przygotowania posiłku. Nie mogło być lepiej! Uznaliśmy, że najlepiej będzie jak pójdziemy w góry "na lekko". Bez namiotu, śpiworów i karimat, bo i tak mamy do dźwigania Ignasia. Bez butli i jedzenia, bo palnik zastrajkował i przestał współpracować z butlami. Weźmiemy ze sobą tylko niezbędne rzeczy, wodę, drobne przekąski i zapas jedzenia dla Ignasia. A trasę ułożymy tak, żeby była zarówno ciekawa, jak i prowadziła przez osady, w których znajdziemy jedzenie i miejsce do spania. Wyruszamy na trzy dni!

Dzień 1 - gdzie są moje buty?
Rano wielkie pakowanie. Musimy przeorganizować zawartość naszych bagaży, pójść na niewielkie zakupy, sprawnie spakować to co zostawiamy. Ignaś aktywnie współuczestniczy wyrzucając z walizki i boksów wszystko, co schowamy. Później jeszcze drzemka Ignasia, i coś zjeść przed wyruszeniem w trasę trzeba. Schodzi nam z tym wszystkim do wczesnego po południa. Pojawiają się nawet myśli, czy by może jutro nie wyruszyć, ale nie, nie chcemy! Za bardzo się nastawiliśmy. Poza tym nie zaplanowaliśmy na pierwszy dzień dużo marszu. Podjeżdżamy do pierwszej wioski, w której planujemy zostawić samochód. Wygramalamy się z samochodu, plecaki na plecy, jeszcze tylko czas pożegnać klapeczki, z którymi nie rozstaję się od północnego Meksyku. Tylko w bagażniku nie ma moich górskich butów. Rozstąp się ziemia, wzięły i zniknęły. Trudny temat - w klapeczkach? W góry? Jestem taka napalona, że wzruszam ramionami i stwierdzam - idziemy, jakoś dam radę! Mój zapał studzi szybko Michał. Jest doświadczony, pewnie wie, że będę mu później dwa dni biadoliła na niewygodę. Tylko gdzie w tej wiosce ja buty znajdę? Niezwykłe jak czasami prosta okazuje się być odpowiedź na z pozoru retoryczne pytanie. Jest i sklep z butami! Wybór butów niemały, Pani sprzedawczyni zanosi się jednak śmiechem, jak słyszy mój rozmiar stopy.
- 38?! My takich wielkich butów kobiecych nie sprzedajemy!
- A męskie macie? - pytam
- Mamy!
Moja "wielka" stopa idealnie wpisuje się w lokalną przeciętną dla płci męskiej. Nawet lepiej, bo i wygląd mają znacznie lepszy. Zachód słońca zbliża się nieubłaganie, dlatego skracamy sobie dystans do pokonania tego dnia, podjeżdżając do kolejnej wioski samochodem. Niedużo zostało nam do przejścia, taki trochę "oszukany" ten pierwszy dzień naszego wielkiego trekingu :P Dla nas najważniejsze jest jednak, że wyszliśmy i że noc spędzimy w górach. Śpimy w Xexocom, małej indiańskiej osadzie, składającej się z 20 rodzin. Wybudowano tutaj małą posadę, którą jednak zagarnęła szkoła. Musimy odsunąć ławki, odgrzebać w drewnianych skrzyniach karimaty i koce do spania. Proste to nasze legowisko, ale o to nam właśnie chodziło. O ucieczkę od cywilizacji, spanie na kocach na ziemi i ognisko przed chałupą wieczorem. Jest wspaniale.

Sprzedawczyni butów - ta w farmerskiej koszulce


Przed pierwszym noclegiem


Dzień 2 - to jest to
Jak niewiele potrzeba do szczęścia. Małe plecaki na plecy i pod górę. Idziemy pod górę powoli, ale stale. Głównie przez lekko zalesione zbocze. Im wyżej, tym szersza perspektywa. Nie jest to może najbardziej spektakularny górski widok, jaki w naszym życiu widzieliśmy, ale góry to góry. Tu zawsze jest pięknie. Po 1000 m podejścia wchodzimy na płaskowyż na ponad 3000 m.n.p.m. Robi się jeszcze bardziej leśnie. Wiecie jednak, co jest w tym dniu najwspanialsze? Wioski przez które przechodzimy. Nie dochodzą tu żadne drogi, ludzie na piechotę lub na mułach dojeżdżają do lepiej skomunikowanych ze światem wiosek. Bardzo prosto i ubogo żyją tu ludzie. I z niesamowicie serdecznym powitaniem się spotykamy. Po wejściu do każdej z trzech osad mamy wrażenie jakby nikt tu nie mieszkał. Nie widać żywego ducha. Z czasem dostrzegamy pierwsze twarze wychylające się z okien lub ze szpary w drzwiach. Pierwsze spojrzenia są ciekawe i jakby trochę nieufne. Musimy zadać kilka pytań zanim znajdziemy miejsce, którego szukamy. Niektóre osoby nie odpowiadają na nasze pytania, ale słuchają uważnie. Nie pokazują też palcem, w którym kierunku iść. Mężczyźni tłumaczą nam później, że większość kobiet w średnim wieku i starszych nie mówi po hiszpańsku lub zna jedynie małe podstawy. Po znalezieniu domu z jedzeniem lub z właścicielem klucza do posady kobiety i dzieci wysypują się przed dom, wszyscy chcą zobaczyć to małe dziecko z niebieskimi oczami. Ignaś natychmiast ląduje na rękach pierwszej z kobiet i znika na zapleczu domu. Co kilka minut widzimy go wystającego przez okno lub drzwi, za każdym razem na nowych rękach. O ile jednak w czasie obiadu zanosi to "rękowanie", wieczorem po całym dniu w nosidełku chce samodzielnie eksplorować trawę i kamyki. Wije się na rękach i pręży z całych sił. Na nic zdają się nasze tłumaczenia, że Ignaś lubi samodzielność i lubi raczkowanie. Dwie sekundy po tym, jak zabieramy go z rąk kolejnej osoby i kładziemy na ziemię, kolejne ręce biegną w jego stronę. I tak cały wieczór.

W czasie posiłków siedzimy w kuchni. Ognisko pali się na klepisku, na nim metalowa blacha do przygotowania tortilli z kukurydzy. Ściany czarne od sadzy, w powietrzu unosi się gruba warstwa dymu. Przez wszystkie szpary w ścianach i dziury w suficie wpadają smugi światła dziennego rozdzierając dym jak lasery. Wygląda to fajnie, ale nie sposób nie myśleć o tym, że jesteśmy przecież na 3000 mnpm i czasami pada tu deszcz, a nawet i śnieg spotkać można. Na każdy posiłek, niezależnie od pory dnia, dostajemy ten sam zestaw - jajko z rozgotowaną fasolą i tortillą. Fundament lokalnej kuchni. Nie spieszy nam się, mamy dużo czasu na rozmowy. Nie możemy dojść do tego, z czego żyją ludzie na tej wysokości. Wypasają owce, piją ich mleko. Ale jak pytamy, czy handlują wełną, patrzą na nas zdziwieni i zaprzeczają. Nie, wełnę wyrzucają do śmietnika. Kiedyś ich dziadkowie robili z wełny odzież, ale tradycja została zaprzestana.




Wchodzimy do wioski

Dzieci wpatrzone w wyświetlacz aparatu
 




Ignaś zniknął na 20 minut, wrócił w chuście u 11-letniej Magdaleny 




Dzień 3
Rano wyruszamy z Chortiż na dół. Mamy daleką drogę do naszego samochodu. Zejście jest strome, moje kolana szybko strajkują, ale nie mam wyjścia, muszę zwieźć ciało na dół. Po dobrych kilku godzinach marszu i dojściu do drogi samochodowej, próbujemy złapać busa, który pomoże nam dostać się do samochodu. Zatrzymuje się jeden i oferuje pomoc w dogonieniu innego busa, który jedzie w naszym kierunku. Za darmo. Bardzo pomocni Ci Gwatemalczycy. Na koniec jeszcze dwa kursy tuk-tukiem [jak on nas wyhaczył?] i tuż przed zachodem słońca jesteśmy przy naszym samochodzie.

Przez trzy dni w górach nie spotykamy ani jednego turysty. W wioskach mówią, że raz na 15-20 dni ktoś przejdzie. Niesamowite jak mało jest indywidualnych turystów skoro dostępny jest tak szczegółowy i łopatologicznie napisany przewodnik. Pomimo że dopiero wjechaliśmy do Gwatemali już wiemy, że będą to jedne z najlepszych dni w całej podróży. Musimy się jeszcze gdzieś wybrać!


Więcej zdjęć:
Sierra de los Cuchumatanes


Magda

Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

23 kwietnia 2014


- Michaś, Ty to jesteś cwany. Ja nie wiem, jak to się dzieje, że za każdym razem po ładowaniu baterii do latarki, dostajesz tą lepszą. A w moje ręce wpada zawsze ta, która zaraz przestanie świecić... - narzekałam, ślepiąc w ziemię i szukając miejsca na stopę na kolejny krok.
- Oj, przesadzasz... - odpowiedział Michał, uśmiechając się pod nosem. - Idziesz...?
- Idę, idę... Ślisko mi w tych klapkach i ledwo cokolwiek widzę.
Wchodziliśmy do jaskini w Lanquin. Nie chcieliśmy tak naprawdę jej jakoś super dokładnie zobaczyć. Przyjechaliśmy w to miejsce głównie przez nietoperze, których mieszka w jaskini mnóstwo i które o zachodzie słońca wylatują gromadnie na łowy. Przez to jednak, że za wcześnie pojawiliśmy się przy wejściu, padł pomysł na zajrzenie do środka. Dosłownie na 10 minut.

Miało to być miłe zakończenie i tak ciekawego dnia. Wieczorem dnia wcześniejszego zajechaliśmy do Lanquin, miejsca położenego tuż przy wapiennych basenach w Semuc Champey. Było już ciemno, dużo czasu straciliśmy na poszukiwania miejsca do spania. W końcu znajdujemy pokój, mało przyjemny, i nie najtańszy, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Zapłata za pokój, przed wejściem do niego - jak w Meksyku. Grzebiemy w portfelach i widzimy, że na nocleg wysupłamy, ale nic poza tym nam nie zostanie, nawet na śniadanie zabraknie, nie mowiac juz o benzynie, ktorej w baku brak. Coś nie najlepiej zaplanowaliśmy nasze fundusze. Trudno, będziemy musieli rano wymienić dolarowe zaskórniaki - myślimy sobie i idziemy spać. Niestety nie jest to takie proste. Welcome to the jungle - tak kwituje to jeden ze spotkanych Gwatemalczyków, ktorego zaczepiamy na ulicy z prosba o pomoc. W miasteczku jest jedno miejsce, w którym można wymienić pieniądze - bank Banrural. Pracownicy zostali w nim jednak zobowiązani do nieakceptowania banknotów innych niż 50 i 100 USD. Przyczyna? Narkotrafikańci obracają sfałszowanymi banknotami 20USD, którymi zalany jest rynek w Gwatemali. A my mamy przy sobie tylko 20-dolarówki. Chcieliśmy być przezorni i nie zabraliśmy ze sobą dużych nominałów, z którymi zazwyczaj są problemy. Zapewnienia, że są to banknoty prosto z amerykańskiego bankomatu nie wystarczają. Trudno, na pewno są tu jakieś nieoficjalne miejsca wymiany walut. I są, a właściwie i jest. Apteka, tam farmaceuta handluje też walutami. Po tak zbójeckim kursie, że chyba bardziej opłacałoby się nam pojechać do miasta, oddalonego o 2 godziny drogi, niż wymieniać u niego. Ostatnią deską ratunku na sensowne pozyskanie quetzali wydaje się być mój szeroki uśmiech i ... Ignaś pod pachą. Może uda nam się złagodzić zasady bankowych biurokratów. Zanim jednak przebiję się do okienka, 60 osób przede mną, kolejka na kilka dobrych godzin stania, bo w Lanquin jest dzień targowy i ludzie wykorzystują wizytę w mieście do złożenia depozytu lub wypłacenia kasy z konta. Kolejkę poza budynkiem udaje mi się sforsować łatwo. Istnieje taka niepisana zasada, że interesanci z dzieckiem mogą wejść bez kolejki. Już tylko 30 osób przede mną, obserwując ruchy pracowników - jakieś 2 godziny stania. Z Ignasiem na ręku - 2 godziny nudnego stania w kolejce? Można zapomnieć. W środku ochroniarze kierują mnie do osobnej kolejki, nie wierzę własnemu szczęściu - przede mną jest tylko jedna osoba! Radość moja jednak krótka jest, bo facet przede mną obsługiwany jest już od godziny i nie zanosi się na zakończenie jego sprawy. Po czym szybko okazuje się, że nie ma mowy o wymianie banknotów 20-dolarowych, a nawet gdyby mowa była to i tak po odstaniu swojego w tej kolejce muszę iść do drugiego okienka, za 30 osób. Nie będę już wchodziła w kolejne szczegóły, dość, że z pomocą przyszedł mi współ-w-kolejce-stacz. Miał przy sobie akurat kilka grubszych dolarów. Zamienił moje banknoty na wyższe nominały, po czym pracownicy banku jakoś tak to wszystko zorganizowali, że ostatecznie wyszłam z banku z gwatemalskimi quetzalami w dłoni, bez konieczności stania za 30 osobami.

Pod bankiem Banrural
Skoro mamy już jak zapłacić za benzynę na dalszą drogę i śniadanie, jedziemy kilka kilometrów dalej do Semuc Champey. To ukryty w dżungli 300 metrowy wapienny most, pod którym przepływa rzeka, a na którym jest seria basenów, połączonych ze sobą małymi wodospadami. Po wodospadach można zjeżdżać na tyłku, przeskakując pomiędzy kolejnymi basenami, można pływać i eksplorować jaskinie. Taki prawdziwy naturalny Aqua Park, tylko dosyć tłoczny. Jeszcze nigdy w tej podróży nie spotkaliśmy tylu gringo backpackersów na 1km2. Jak się jednak wejdzie do basenu, w którym akurat nie ma tłumu ludzi lub też jak się poczeka do po południa, kiedy to wszystkie "toury" wracają do Lanquini może być naprawdę super przyjemnie. Zakumplowujemy się przy jednym z basenów z gwatemalską rodziną. Seniorka rodu nie wchodzi do wody i jest bardzo chętna do opieki nad Ignasiem. Idealnie.








Po powrocie z basenów w Semuc Champey przepakowujemy plecaki i jedziemy do wspomnianej na początku jaskini na spotkanie z chmurą nietoperzy. Wchodzimy do niej pomału. Ścieżka - chodnik szybko się urywa, dalej w głąb jaskini idzie się po ziemi i skałach. W jedynym miejscu jest drabinka w dół, dalej z kolei trzeba przejść po skałach, które normalnie zatopione są w rzece. Teraz po rzece nie ma śladu, mamy koniec suchej pory. Widać, że do jaskini została kiedyś doprowadzona elektryczność. Dzisiaj wiszą tylko nad nami gdzieniegdzie kable, a pod stopami widzimy rozbite żarówki. Bardzo, bardzo tu ciemno. Moja latarka jest zdecydowanie za słaba, żeby dojrzeć jakieś stalaktytowe formacje. Poza tym ślisko mi w tych klapkach i obawiam się, że nietoperze mi uciekną. Żadna radocha z takiego pobytu w ciemni. Równie dobrze mogłabym się w kibelku zamknąć, zgasić światło i uruchomić wyobraźnię ze stalaktytami gdzieś tam w tle. Chcę wracać. Michał z kolei chce zobaczyć jeszcze do jamy za winklem. Zostaję więc z Ignasiem, Michał idzie sam, ma za sekundę być z powrotem. Sekundę później słyszę dźwiek upadającego "czegoś/kogoś", widzę gwałtowny ruch strumienia światła i ... ciiiiszaaa.
- Michał! - wołam.
Cisza. Wołam więc głośniej. I jeszcze głośniej. Drę się jak tylko najgłośniej potrafi moje gardło. Cisza. Nikt nie odpowiada, nie słyszę żadnego kroku ani ruchu. Przecież nie może mnie nie słyszeć, przecież minęło kilkanaście sekund od kiedy się rozdzieliliśmy. W głowie wielki burdel. wyobraźnia ruszyła z kopyta i nie chce się zatrzymać. Patrzę na ziemię - mam plecak, aparat i Ignasia. Nosidełka brak, Michał zabrał go ze sobą. Nie ma opcji, że z Ignasiem pod pachą pójdę w tą ciemnię szukać Michała, który pewnie gdzieś upadł. Postanawiam więc iść do wyjścia poszukać pomocy. Plecak i aparat zostawiam na ziemi, Ignaś pod pachę i idziemy. Póki jest ścieżka jest łatwo. Trudniej pokonać "rzekę". Ostrożnie, pomału, skała po skale udaje mi się. Dochodzę do drabinki. Ignaś zaczyna chyba wyczuwać strach mamy - zaczyna płakać, wyrywać się. Jak ja mam z nim płaczącym wejść po tej drabince? Krzyczę, jestem już tak blisko wyjścia. Może mnie ktoś usłyszy...? I owszem ktoś mnie słyszał i płaczącego Ignasia, nie z tego kierunku, z którego się spodziewałam. Michał. Dwie minuty później byliśmy już przy wyjściu z jaskini. Usiedliśmy na skałce i patrzyliśmy na wylatujące tłumnie nietoperze. Nie wiem, ile trwała ta chwila strachu. 15 minut? Krótko, choć te 15 minut trwało w mojej głowie z godzinę.



Nic takiego się nie stało. Michał mówi, że na chwilę stracił orientację i chwilę mu zajęło odnalezienie się. Skąd ten dźwięk, skąd ruch latarką? Pewnie po prostu skoczył ze skały. A w jaskiniach dźwięk różnie się przenosi, dlatego mnie nie słyszał. Chciałabym mieć trochę mniejszą wyobraźnię. Strach ma bardzo wielkie oczy. Tylko co było źródłem tego strachu. Ciemność? Przeczytane historie o Gwatemali? Ukryte lęki, które pozostały we mnie po wypadku? Wie to tylko moja wielka głowa i ukryta w niej podświadomość.

Magda

Więcej zdjęć
Semuc Champey


Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

22 kwietnia 2014

Kontynuujemy naszą filmikowo-piosenkową serię. Zobaczcie tym razem hit prosto z Meksyku: "Bo ja mam tylko jeden świat"


oraz "Moja mama jest wspaniała", który nakręciliśmy w Belize i północnej Gwatemali.


Ale się ten nasz Ignaś zmienia... Ciekawe, w którym kraju zrobi pierwsze kroki...?

Magda

Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

20 kwietnia 2014


Wjeżdżamy do Gwatemali. Granica idzie w miarę sprawnie, choć upał nieziemski, termometr pokazuje w cieniu 38 stopni. Przy tej wilgotności, trudno to wytrzymać. Nie tylko nam gorąco, przyzwyczajeni do ciepła Gwatemalczycy, siedzą tłumnie w przygranicznej rzece i narzekają, że gorąco. Ja, upalo-nie-lubna, najchętniej nie wychodziłabym z klimatyzowanego samochodu. Zastanawiam się jak w tych warunkach zorganizować spacer po Tikal, wielkich ruinach Majów, żeby mieć z tego przyjemność.

Najlepiej będzie wstać z samego rana, o świcie, żeby zobaczyć je zanim słońce nagrzeje powietrze. Chcemy dojechać pod samo wejście do ruin jeszcze dzisiaj i tam rozbić namiot. Przy bramie wjazdowej okazuje się, że bilety kupione po 15:30 obejmują zarówno po południe w ruinach, jak i cały następny dzień. Idealnie. Możemy więc przejść się na zachód słońca w ruinach, po czym zrealizować nasz plan ze świtem.

Po 17 ruiny są prawie puste, przez 1,5 godziny spotykamy może z 5 osób. Towarzyszy nam natomiast z milion cykad. Dżungla budzi się pomału do życia. Na zachód słońca wspinamy się na szczyt Templo IV. Widać stąd oświetlone ciepłymi promieniami zwieńczenia świątyń stojących przy głównym placu. Wszystko skąpane w morzu dżunglowej zieleni. I te cykady. Do namiotu wracamy już po zmierzchu. O 5:30 budziki nie muszą długo dzwonić. Jeszcze chyba nigdy nie obudziliśmy się we dwójkę przed Ignasiem. Ha, zaskoczymy go :D Kukułka nie karze na siebie długo czekać, dołącza do nas piętnaście minut później. Pakujemy plecaki i tuż po szóstej ruszamy na zwiedzanie, dumni „jak świnia w taksówce”, że nam śpiochom udało się tak rano zebrać. Nie ma jak strach przed upałem!

Pysznie smakuje czekoladowe śniadanie w ruinach. Przyjemny chłód poranka, skrzek papug nad głowami, w oddali wyjce i my wcinający chleb z czekoladą na środku placu głównego. Taki obrazek.


 Po Tikal włóczymy się kolejne cztery godziny. To zdecydowanie jedne z najfajniejszych ruin jakie kiedykolwiek widzieliśmy. A wśród odwiedzonych pozostałości po Majach – nasz numer jeden. Bardzo wielkie powierzchniowo, zatopione w dżungli, odkryte tylko w 20%. W wielu miejscach widać lekko wystające spod mchu, konarów i liści wielkie piramidy, których ręka człowieka setki lat nie dotykała. Pomiędzy kolejnymi piramidami i sekcjami prowadzą drobne ścieżki. Małpy czepiakowate skubią nam gałązki nad głowami, zrzucają niezjedzone pozostałości pod stopy, przeskakują pomiędzy sąsiadującymi z sobą ruinami. To jakieś śmieszne pawio-podobne ptaki przejdą przez ścieżkę, lub mrówkojado-podobne. Niesamowite jak natura oplątała pozostałości po mieście Tikal i jak oglądając jego pozostałości wchodzi się z nią w bliski kontakt. Najbardziej chciałabym spotkać tukana. Fascynujący jest ten jego wielki żółty dziób, kontrastujący z czarnym ciałem. Pytam się jednego ze strażników, czy tu w Tikal można czasami zobaczyć tukana, a jeśli tak to gdzie. Na tej polanie zdarzają się – odpowiada mi. I kiedy schodzę z jednej z piramid, biegnie do mnie tenże te strażnik, z uśmiechem od ucha do ucha, bardzo zaangażowany i pokazuje palcem gdzieś w konary drzew, krzycząc, że tukana wypatrzył. Mam i tukana. Nawet dwa. Jaaaj.

 Idealny jest nasz pobyt w Tikal. Ignaś w nosidełku spokojny większość czasu jak złoto, godziny ograniczające upał do możliwego minimum, zachód i wschód słońca, garstka ludzi dookoła i piękne spotkania z lokalną fauną. Po prostu idealnie.

O zachodzie słońca


Sen Ignasia. Pozycja nr 176

Po wschodzie słońca

Piramida ukryta w dżungli
 

Ignaś ma dosyć nosidełka, są więc ręce mamy

Albo plecy taty!

Nie mamy zoomu, ale zobaczcie, zobaczcie, jest i tukan!

Nie kraść, nie walić głową, nie robić kupy...?
Więcej zdjęć:
Tikal


Magda

Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS