27 maja 2014


Jadąc z Salwadoru w kierunku Panamy nie ma innego wyjścia niż wjechać do Hondurasu. Różne myśli z tym związane były w naszych głowach. W Hondurasie przestępczość osiąga rekordowo wysokie poziomy, podobnie jak w Gwatemali i Salwadorze wszystko jest za kratami i nawet transport koli porusza się po kraju w obstawie ludzi z wielkimi spluwami.

Z jednej strony mieliśmy więc wewnętrzne przekonanie, że nie jest to najlepsze miejsce do rodzinnego podróżowania. Ludzie odgradzają się tu od świata jeszcze bardziej niż w dotychczas odwiedzonych przez nas krajach. Nie tylko domy są obmurowane, samochody też się tu stają twierdzami. Wszystkie szyby obklejone są folią przyciemniającą, najciemniejszą z możliwych, z przednią szybą włącznie. Trochę dziwne wrażenie, jak spotykasz się z takim na światłach i nie widzisz w środku nic, bo szyby zlewają się z karoserią. Ci, którym czarna przednia szyba utrudnia za bardzo jazdę, wymyślili na to sposób. Wycinają w szybie dziurę na twarz, na honduraskich drogach można więc spotkać każdego dnia czarne zombie z przeręblem na twarz w kształcie koła, serca, lub cienkiej szpary na oczy. Nie tylko przyciemnianie szyb ma na celu zwiększanie poziomu bezpieczeństwa, podobną funkcję ma zdejmowanie lub fałszowanie rejestracji. Zdecydowana większość samochodów, szczególnie tych lepszych, jeździ po Hondurasie bez jakiejkolwiek rejestracji, a niektórzy szpanerzy montują sobie samoróbki, na przykład z Niemiec, czy USA. Ma to niby utrudniać identyfikację samochodu, ot taki lokalny folklor. Sytuacja w Hondurasie odstrasza turystów, przez co się ich prawie nie spotyka. Wyjątek stanowią trzy miejsca - Utila, karaibska wyspa słynąca z najtańszych obok Koh Tao w Tajlandii kursów nurkowych, Copan, kolejne ruiny Majów, do których ludzie wpadają na sekundę z położonej rzut kamykiem Gwatemali, i Jezioro Yojoa, dogodne miejsce na przerwę w drodze z Utili do Nikaragui. I to by było na tyle.

Z drugiej strony, wiemy, że statystyki napędzają duże miasta, wpływając na reputację całego kraju i krzywdząc wiele jego regionów. A niewielka liczba turystów sprawia, że niezwykle serdeczni Honduraszczycy [przy okazji - wiedzieliście, że tak nazywają się mieszkańcy Hondurasu? My, nie :) ] z wielkim ciepłem i radością witają spotykanych przybyszy z zagranicy. Cieszą się, uśmiechają i powtarzają wielokrotnie: Bienvenidos a Honduras! [Witamy w Hondurasie!] albo Dziękujemy, że do nas przyjechaliście! Podobnie jak w Salwadorze można więc mieć tu niezwykle pozytywne ludzkie doświadczenia, a i przyroda popisała się tu swoją bujnością.

Konfrontując powyższe "strony" ze sobą zdecydowaliśmy się wjechać do Hondurasu na dłużej niż dzień tranzytu w stronę Nikaragui. Plan: omijać duże miasta - Tegucigalpę i San Pedro Sula wielkim łukiem i jechać pomału prowincją w stronę Utili. Dużo dni upłynęło nam w Hondurasie na takim prostym, miłym przemieszczaniu się do przodu. Żadnego zdobywania szczytów, czy wulkanów, żadnych jaskiń, wodospadów, trekingów ani indiańskich targów, takie normalne, serdeczne dni w drodze mieliśmy w Hondurasie. Dni kręciły się wokół obiadu w małym comedorze w lokalnej wsi, gdzie Pani kucharka na zapleczu skubała właśnie wysuszoną kawę, opowiadając jak to mało opłacalna jest jej uprawa i narzekając, że jej finca (plantacja) z kawowymi krzakami jest aż 5 godzin drogi na piechotę. A okruchy z naszego jedzenia i rozrzucaną przez Ignasia tortillę wyjadał nie pies, a papuga, której dla dziwnej ludzkiej przyjemności podcięto skrzydła, żeby nie uciekła. Kolejnego dnia z kolei dzień kręcił się wokół spaceru nad jezioro. Prosta ścieżka, przez pola, łąki, zalesiony fragment, nad miły brzeg z rybakami wyruszającymi na połów ryb. I nie byłoby w tym nic co zapamiętalibyśmy na długo, gdyby nie historia z szalonym bykiem. Idziemy sobie spokojnie nad jezioro, żywego ducha dookoła nie ma i w pewnym momencie przejeżdżają koło nas chłopaki na rowerach, po czym jeden z nich zawraca do nas, zatrzymuje się i ostrzega. Nad brzegiem jeziora biega dziki, szalony byk, który atakuje ludzi. Jest biały, uważajcie. I co tu robić? W połowie drogi jesteśmy, zawracać nie lubimy, ale z drugiej strony ostrzeżeń lokalsów lepiej nie ignorować. No więc idziemy dalej przed siebie z zamiarem dopytania najbliższej spotkanej osoby o byka i spotykamy mamę idącą znad jeziora z piątką dzieci. Na szaloną mamę zabierającą dzieciaki do domu niebezpiecznego byka nie wygląda, więc pytamy ją, czy słyszała o nim, na co ona odpowiada, że owszem. Byk grasuje na lewo od grobli, po której idziemy, przed jeziorem musimy więc skręcić w prawo i wszystko będzie dobrze, bo byk grobli nie przekracza. W miejscu, gdzie musimy skręcić stoi strażnik i powie nam, gdzie iść. I rzeczywiście spotykamy dziadka strażnika, siedzącego na stołeczku i patrzącego gdzieś daleko przed siebie, który wskazuje nam ścieżkę. Tutaj na pewno ominiemy byka. Mało mnie to przekonuje bo grobla nie wygląda na przeszkodę nie do pokonania. Po przejściu może 10 minut z trawy metr przed nami wybiega byk... I mielibyśmy pewnie pełne gacie, gdyby nie to, że nie był biały :) Ot, takie mieliśmy dni i "przygody" w Hondurasie.

Typowa pocztówka z Hondurasu

W drodze nad jezioro Yojoa

Honduraskie miasteczko, z tych ładniejszych

Wielkie świętowanie Dnia Mamy na dziedzińcu naszego hotelu. Za darmo słodycze z tej okazji rozdawali to i kolejka wielka się ustawiła. Tylko jak my stąd wyjedziemy?

W klasztorze franciszkanów w Nueva Ocotepeque

Lokalny rarytas. Podobno super zdrowe, w smaku coś pomiędzy spleśniałym serem a zepsutym orzechem

Największą odwiedzoną przez nas "atrakcją" były ruiny w Copan, ostatnie pozostałości miasta Majów w tej podróży. Zupełnie inaczej się po nich chodziło z jednego bardzo zasadniczego powodu - do Ameryki Środkowej przyszła długo wyczekiwana [przez lokalsów] pora deszczowa i oglądaliśmy je w mokrych okolicznościach. I choć normalnie mało nas cieszy brak słońca, fajnie było zobaczyć ruiny skąpane w tak soczystej zieleni. Zadziwiająca była pustka Copan, w wielu miejscach nie było dosłownie nikogo, a jest to flagowa atrakcja turystyczna Hondurasu, o którą zahaczają nawet jeżdżący tylko po Gwatemali. Może to przez deszcz? A może przez Honduras? Niezależnie od powodu, super były nasze pierwsze dni w Hondurasie, same pozytywne doświadczenia.





Nad głowami w Copan latają całe stada papug ara



Magda

Copan


Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

22 maja 2014


Wulkany mają w sobie jakąś przyciągającą moc. Jak wszystkie góry? Trochę tak, ale nie do końca. Ich moc jest moim zdaniem jeszcze większa. Ich stożkowy kształt wyróżnia się w linii krajobrazu, wyrastają w grupie lub samotnie, podejście z reguły troszkę trudniejsze przez osypujący się pył z kamieniami, a na górze może być tak różnie. Może być zastygnięty trzon, rozwalony i zarośnięty krater, może być dziura do wnętrza ziemi wyrzucająca pył lub z gotującą się lawą, a może też być jeziorko o mało ziemskim kolorze. Byliśmy już w tej podróży na dawno wygasłym wulkanie Tajumulco i na Acatenango sąsiadującym z bardzo aktywnym Fuego. To może by tak teraz coś z jeziorkiem?

W Salwadorze, podobnie jak w innych krajach Ameryki Środkowej są wulkany. Trzy z nich zostały objęte Parkiem Narodowym Cerro Verde, w którym znajduje się m.in.: wulkan Santa Ana, z jaskrawo zielonym jeziorem w dnie olbrzymiego krateru. Szczyt niewysoki, wejście nietrudne, idziemy na Santa Ana!

Zanim jednak wybierzemy się na wulkan zatrzymujemy się na dwa organizacyjne dni w drugim największym mieście Salwadoru – Santa Ana przy kościele, w którym na misji pracuje polski kapucyn. Brat Józef to złoty człowiek, ogrom serdeczności bije od niego na każdym kroku. Ledwie zdążymy wypowiedzieć nasz zamiar pojechania gdzieś, czy załatwienia czegoś, a brat Józef odpowiada z pomysłem jak nam może w tym pomóc. W jego towarzystwie odwiedzamy warsztat, sklep z częściami, ręczną myjnię, jeździmy w poszukiwaniach jedzenia dla Ignasia, a w przerwach mamy chwile na kawkę, wspólną kolację, czy spacer po mieście. Santa Ana nie urzeka, ale cieszymy się, że możemy zobaczyć salwadorskie miasto. Bez brata Józefa pozałatwialibyśmy co najbardziej konieczne i pewnie nie odważylibyśmy się wyściubić nosa z hotelu po ciemku. Przebywanie z osobą, która od ponad 20 lat mieszka w tym regionie i wiele widziała, daje nam jednak inne spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość. Rzuca się w oczy ogromne rozwarstwienie społeczeństwa. Ubogie przedmieścia sąsiadują z centrami handlowymi, obstawionymi uzbrojoną ochroną, w których robią zakupy ludzie odstawieni jak w wenezuelskiej telenoweli. Ciekawa jestem, jak się im żyje, czy czują na co dzień zagrożenie, czy są zdolni do wewnętrznego oswojenia faktu życia w mało bezpiecznym miejscu. I choć żadnego zagrożenia nie widzimy ani nie czujemy, cieszę się, że nie było mi dane tu się urodzić.

Koło kościoła, wieczorem, grupa muzyczna miała próbę. W 7. niebie był nasz Ignaś :)


Robimy rozeznanie jak najlepiej wejść na wulkan i wygląda na to, że mamy tylko jedną opcję – zorganizowane przez park wejście na szczyt w obstawą. Tak to już niestety albo może właśnie „stety” w Salwadorze jest, że indywidualna turystyka jest w niektórych miejscach niemożliwa. Na wulkanie było jeszcze niedawno niebezpiecznie, regularnie zdarzały się napady, więc żeby zwiększyć poziom bezpieczeństwa i chronić turystykę kraju codziennie o 11.00 wychodzi na wulkan grupa z przewodnikiem o ochroną. I podobno nic się nie zdarza. W grupie mała elastyczność, ale trudno, raz damy radę!

Dojeżdżamy na miejsce trochę na styk, idziemy dać znać, na który wulkan wchodzimy, po czym wracamy do samochodu zapakować plecaki. Jesteśmy jeszcze z dobrze rozgrzebanymi plecakami gdy widzimy, że grupa po drugiej stronie parkingu startuje już do góry. Przed 11.00, kto to widział w Ameryce Centralnej taką nadpunktualność?! Parking za wielki żeby krzyczeć, więc zagęszczamy ruchy i biegniemy za nimi. Na szczęście jest jeszcze na naszej drodze punkt poboru opłat, tam dopadamy do grupy. I już chcemy płacić za wejście, gdy ważny pan ochroniarz mówi nam, że my niestety nigdzie nie możemy iść.
- Dlaczego?
- Bo macie dziecko, a dzieci wstępu na wulkan nie mają.
- Ale… dlaczego?
- Bo grupa musi iść razem, jest to bezwzględny warunek bezpieczeństwa, a z dziećmi to nigdy nie wiadomo. Może będzie płakał, może nie będzie chciał iść dalej, i co wtedy? A nawet jeśli z Ignasiem będzie wszystko dobrze, to jest to jednak duży ciężar do wniesienia i pewnie nie damy rady.
„Żarty jakieś” – myślimy sobie, ale odpowiadamy spokojnie z uśmiechem, uszanowując autorytet pana władzy. Tłumaczymy, że my już w górach z nim byliśmy i Ignaś świetnie się sprawdza, a tata to dwójkę takich by na górę wniósł, taka kondycha. Ignaś obdarza pana ochronę swoim najbardziej serdecznym uśmiechem, topimy jego serce, w ostatecznej ostateczności robi dla nas wyjątek. Ach, jakbyście widzieli jego minę. Powaga, jakby o sprawie życia i śmierci jakimś młokosom mówił.


Grupa nasza jest wielka, z 30 osób lekką ręką, głównie jakaś klasowa wycieczka szkolna. W wielkiej grupie kondycja zróżnicowana, przewodzą sprawni, a na tyłach toczą się kulki, którym fasola z ryżem i bananem zagryzana tortillą za bardzo w życiu smakuje. Średnio się wchodzi w takim tłumie, utkniesz za kimś, dochodzisz na przerwę stoperem odliczaną, a przewodnik właśnie zarządza kontynuację marszu. Trudno nawet zdjęcie zrobić. Na szczęście na szczycie mieliśmy aż pół godziny przerwy, więc i aparat zdążyliśmy wyciągnąć :) Czuliśmy jednak dużą presję czasu, bo Ignasia nakarmić trzeba, a tu akurat wszystkie dziewczyny z klasy obsiadły go dookoła i chcą sobie zrobić zdjęcie z jego oczami. Prosta ta Santa Ana trzeba przyznać, 2 godziny prostego podejścia i jesteśmy na szczycie z pięknym zielonym jeziorkiem na dnie krateru. Widoków obłędnych nie ma, cały szczyt otulony jest gęstą chmurą, momentami topi się w niej nawet jeziorko. I tak mi się jednak bardzo tam podoba, kolejne mistyczne wulkanie oblicze przed nami. W dół idzie się jak zawsze sprawniej, nawet kulkom łatwiej, bo mogą się toczyć. Tylko mgła jeszcze bardziej gęsta, na parkingu aż samochodu naszego nie widać! Nie nasyciliśmy się wulkanami jeszcze, o nie! Jeszcze niejeden wulkan w Ameryce Centralnej przed nami, ciekawe co pokażą kolejne? Chyba czas na lawę!








Nasz nocleg po Santa Ana, przyjemne Suchitoto

Gdzieś po drodze
Magda

Więcej zdjęć:
Santa Ana


Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

19 maja 2014


Macie jakies skojarzenia z Salwadorem? My musimy przyznac ze przed przyjazdem w te rejony skojarzenia mielismy raczej malo pozytywne, Salwador kojarzyl nam sie glownie z ... wojna domowa i gangami. Najbardziej znany z nich Mara Salvatrucha, narodzil sie w latach 80'tych w Los Angeles, jako odpowiedz nielegalnych salwadorskich imigrantow na ataki ze strony afroamerykanskich gangow. O pierwotnym celu swojego dzialania - ochronie Salwadorczykow, gangsterzy szybko zapomnieli i poszerzyli swoja dzialalnosc o "standartowe" zajecia: handel narkotykami, haracze i prostytucje. Przynaleznosc do gangu manifestowana byla tatuazami pokrywajacymi cale cialo, wlacznie z twarza, a w gangowym swiatku zaslyneli bezwzgledna zemsta i okrucienstwem. Amerykanie aresztowali kilku szefow i czlonkow Mara Salvatrucha, ktorych dla "swietego spokoju" odeslali do domu. I tym "zmyslnym" ruchem rozszerzono wplywy i dzialalnosc gangu na teren Ameryki Centralnej, w tym glownie Salwadoru, a z czasem i Meksyku.

Malo optymistyczny ten wstep, wiem. Dalej bedzie juz tylko bardziej pozytywnie. Wojna domowa jest juz na szczescie tematem bolesnej przeszlosci, kraj stara sie preznie isc do przodu, wykorzystujac plynace z zagranicy fundusze i znana w regionie salwadorska pracowitosc. Zastanawiacie sie skad plyna fundusze? Glownie ze Stanow i nie tylko w formie zorganizowanych funduszy za posrednictwem NGO´sow. Okolo 12% Salwadorczykow zyje na terytorium USA, nie ma rodziny, ktora nie mialaby choc kilku swoich przedstawicieli w tym "lepszym" swiecie, zasilajacych konta spokrewnionych w ojczyzne. Gangi podpisaly natomiast w 2012 roku porozumienie na ksztalt zawieszenia broni. Wielu zagranicznych obserwatorow twierdzi ze musialo byc w to zamieszane panstwo i kosciol, dosc ze statystyki bezpieczenstwa lub tez niebezpieczenstwa znacznie sie poprawily. Nie znaczy to oczywiscie ze jest od dwoch lat w Salwadorze cud miod sielanka, jest jednak troche lepiej, i Salwador stara sie to wykorzystac, wracajac na turystyczna mape swiata.

Warto przekroczyc granice z Salwadorem chocby dla samych ludzi. W zadnym z dotychczasowych miejsc nie narzekalismy na brak usmiechu i przyjaznej reki, ale Salwadorczycy byli tak kochani, ze ich serdecznosc zaskakiwala nas kazdego dnia. Serce na dloni maja Ci ludzie, w glowie sie wiec nam nie miesci ze gdzies w tym ogromie dobra moze byc choc szczypta zla. A przyrodniczo, czy krajobrazowo? Sklamalibysmy mowiac ze spotkalo nas tam w pierwszych dniach jakies niewiadomo-co. Mielismy jednak dwa super przyjemne spacery w bardzo intensywnej zieleni.

Na pierwszy z nich wybralismy sie w Parku Narodowym El Imposible. Brzmi troche jak nie z tej ziemi widoki albo nieprawdopodobnie trudne sciezki. Nic z tych rzeczy. Nazwa wziela sie od wypadkow, ktore mialy miejsce w tym regionie w czasie transportu produktow rolniczych nad Pacyfik. Karawany mialy bowiem do pokonania wawoz, niejeden kon i czlowiek stracil tam zycie i stad wziela sie nazwa tego zielonego Parku Narodowego. Dzisiaj z przygotowanym sciezkami nie mozna mowic o zadnym imposible, to po prostu mily spacer z mozliwoscia zanurzenia sie w rzece lub skokami z wodospadow. W naszej konfiguracji pokonywanie wodospadow odpada, wybralismy sie wiec na prosta przebiezka nad rzeke na dole wawozu. Dawno nie maszerowalismy przez tak pieknie pachnacy las i taka zielen, wiec bardzo nam sie podobalo. A najwieksze emocje zwiazane byly z wiszacymi nad naszymi glowami grzmiacymi chmurami. Koniec koncow zadna kropla na nas nie spadla, pumy nie spotkalismy, za to sie milo i delikatnie zmeczylismy.




Druga wycieczka dostarczyla nam troche wiecej emocji. Wybralismy sie w okolicy Ruta de las Flores nad Siedem Wodospadow (Siete Cascadas), ktore okazaly sie byc jednym siedmioczesciowym wodospadem. I kazda z tych czesci trzeba bylo pokonac zeby dostac sie do kolejnej. Do wodospadow zaprowadzil nas przewodnik, przemily, buzia mu sie po drodze nie zamykala. Tak to juz w tym Salwadorze jest, ze samodzielne ekspedycje sa niezalecane i wszedzie wciskana jest usluga przewodnika albo nawet uzbrojonego ochroniarza. Nie wiem na ile jest to sposob tworzenia miesc pracy, a na ile rzeczywiscie chronieni sa w ten sposob turysci. Przypuszczam ze raczej dominujacym czynnikiem jest to pierwsze, dla spokoju sumienia postanowilismy jednak nie maszerowac samodzielnie i coby nie isc z grupa, ktora nie pozwala na przerwe na drzemke Ignasia, znalezlismy sobie indywidualnie przewodnika. Zjawil sie na miejscu punktualnie i przyprowadzil ze soba dwoch pomagierow, ktorzy mieli nas na linach spuszczac z wodospadow.
- Ale my mamy Ignasia na brzuchu! Nie chcemy schodzic na linach z wodospadow!
Wielkie bylo ich rozczarowanie, postanowili sie jednak i tak sie z nami przejsc. Chcac, nie chcac mielismy wiec trzech przewodnikow w cenie jednego. Malo nas to na poczatku cieszylo, byli jednak tacy fajni i takie ciekawe historie nam o Sawadorze i otaczajacej na przyrodzie opowiadali, ze bylismy pod koniec zadowoleni z tego ukladu. Pokonywanie wodospadow bylo niezla zabawa. Na poczatku staralismy sie skakac po kamieniach i konarach, zeby sie nie zmoczyc. Przy pierwszym wodospadzie musielismy jednak pod nim przejsc zeby dojsc do dalszej sciezki. Zrosilo nas solidnie, skoro i tak bylismy mokrzy, dalej szlismy juz centralnie po rzece i skalach w niej lezacych. Jedyne, co musielismy sobie odmowic, to ostatni z siedmiu wodospadow. Zeby sie do niego dostac musielibysmy wspiac sie po wodospadzie, moczac sie z glowa cali. Super zabawa, ale niestety nie tym razem. Zobaczcie jak wspaniale zielony jest El Salvador!


Ostatni wodospad nie dla nas





Najpiekniejszy widok na swiecie!
Magda

Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

16 maja 2014


Wjeżdżamy do Salwadoru, nowy latino kraj przed nami. Granica idzie nam wyjątkowo opornie, bo potrzebne są kserokopie wszystkich możliwych papierów, a celnicy kopiarki nie posiadają, bo pan celnik urządził sobie siestę, a inny zniknął na obiad, bo skierowali nas do złego okienka, bo jesteśmy w Ameryce Łacińskiej. Tu temperatura opatula ludzkie ruchy i nie pozwala im na za szybkie tempo, tu czas ma pojęcie bardzo względne. Znamy już to bardzo dobrze, 2/3 rodziny siedzi więc spokojnie w samochodzie i pozwala czasowi płynąć, a w 1/3 odzywa się pruski pierwiastek i trochę się gorączkuje [zgadnijcie, zgadnijcie kto jest kim ;P]. Niemniej dzięki staraniom tej rozgorączkowanej części rodziny przekraczamy granicę przed zmrokiem i dojeżdżamy do najbliższej nadmorskiej miejscowości. Bienvenidos en El Salvador!

Teraz gorączkuje się dla równowagi drugi dorosły naszej rodziny. Bo nie dość że wjechaliśmy do SALWADORU, przed którym tenże dorosły ma pietra, to jeszcze jesteśmy przy samej granicy [a granice dobrej sławy w tym kraju nie-najlepszej-sławy nie mają], robi się ciemno, a my nie mamy gdzie spać. Dla załagodzenia sytuacji ogólnego rozgorączkowania dorosły, w którym opadły już graniczne emocje, zatrzymuje się przy sklepie, żeby zapytać gdzie tu można blisko i bezpiecznie się przespać. Przy okazji zadaje nurtujące go od dawna pytanie:
- Słyszałem, że gdzieś tu w okolicy mieszka Jose Salvador Alvarenga. Znają go może Państwo? Wiedzą gdzie mieszka?
- Toż to mój syn! Jest na zapleczu! - odpowiada Pani sprzedawczyni.

I tak o to zatrzymujemy się w sklepie na colę i rozmowę, po czym od słowa do słowa dostajemy zaproszenie na noc w namiocie. Pewnie nie każdy z Was wie, kim jest ten Jose Salvador i dlaczego o niego pytaliśmy? Słyszeliście o człowieku, którego sztorm porwał razem z łódką na meksykańskim wybrzeżu i który przez 13 miesięcy dryfował po Pacyfiku aż ocean zlitował się i wyrzucił go na Marszalach? To właśnie Jose Salvador Alvarenga.

Jose 13 lat wcześniej wyjechał z Salwadoru do Meksyku za pracą, nielegalnie oczywiście. Zostawił w Salwadorze kobietę z małą, niespełna roczną córeczką. Od zawsze trudnił się połowem ryb, jako dziecko i nastolatek był rybakiem w Garita Palmera, kolejne lata spędził natomiast na łowieniu rekinów w Meksyku. Na początku zdarzało mu się wracać do domu, w ciągu ostatnich 8 lat nie dawał jednak znaku życia. Nie dzwonił, nie pisał ani przyjeżdżał. Rodzina myślała, że zaginął. W czasie feralnego sztormu był na morzu z kolegą, kilkunastoletnim jego zdaniem Ezequielem. Towarzysz po czterech miesiącach morskiej tułaczki popadł w depresje, odmówił spożywania posiłków i zmarł. Jose starał się trwać dalej. Mała, rybacka łódeczka nie zawierała oczywiście zapasów jedzenia ani wody. Żywił się więc złowionymi ręcznie rybami, żółwiami i ptakami, pił deszczówkę z żółwiej skorupy, a w kryzysowych bezdeszczowych okresach własny mocz. Po tym jak znaleziono go na Marszalach i przebadano w Stanach, odesłano go ku wielkiej radości mamy, taty i córki do Garita Palmera, małej wioski, na salwadorskim, pacyficznym wybrzeżu. O swojej historii chce napisać książkę, myśli też o filmie, jacyś filmowcy z Chile są podobno zainteresowani jego historią. A teraz wybiera się do Stanów na badania pod kątem pasożytów, bo bardzo boli go brzuch po 13 miesiącach jedzenia surowizny. Przez 3 miesiące będzie oglądany przez lekarzy w Waszyngtonie, gdzie przez przypadek mieszka nielegalnie prawie całe jego rodzeństwo.

Jose Salvador Alvarenga jest dzisiaj lokalną gwiazdą. Mimo że wrócił do domu ponad dwa miesiące wcześniej ciągle wpadają do domu sąsiedzi, znajomi znajomych i chcą sobie zrobić z nim zdjęcie. Jose sprawia wrażenie dobrze odnajdującego się w nowej roli. Do każdego podejdzie, z każdym uściśnie dłoń, każdemu przed kamerą zapozuje. I nami, swoimi "gringo gośćmi" chciał się pochwalić w wiosce. Zaproponował nam wieczorny spacer na plażę, bo tam pięknie. My zawsze chętni do spacerów, załadowaliśmy więc Ignasia w nosidełko i gotowi do drogi czekaliśmy na ulicy. Jose stwierdził jednak, że to za daleko, żeby iść. Lepiej pojechać naszym samochodem. A najlepiej to by w ogóle było gdyby on poprowadził. Mało chętnie, ale przekazaliśmy mu kluczyki. Jedna ręka zliczyłaby razy gdy siedział za kierownicą samochodu [naszym zdaniem], nie przekraczał jednak 15km/h, w razie czego jakoś byśmy się uratowali :) Nasza przejażdżka przez wioskę nie była taka "zwykła". Wszystkie szyby opuszczone, muza włączona i odpowiednio podgłośniona, światło w środku zapalone, cobyśmy świecili się w ciemnych uliczkach, łokieć na szybie i do przodu. A! O klaksonie bym zapomniała :) Regularnie wciskany był klakson, coby dać wszem i wobec znać, że luks torpeda, rozklekotana 17-letnia Toyota jedzie przez wieś z Jose, jego kuzynem i gringo rodziną na pokładzie :)

Cudowną kobietą jest mama Jose. Złota kobieta, serce na dłoni, z tych co to w kapciach do nieba pójdą. Biegała przy wszystkich, żeby każdemu dogodzić, a miała na głowie z 10 domowników, nas i jeszcze goście ze stanów przyjechali 7-osobową drużyną. Dla każdego kolacja, dla każdego śniadanie, dla każdego uśmiech, ciepłe słowo, dla Ignasia chwila na rękach, a dla Jose najcieplejsze w świecie przytulenie. I chociaż chowaliśmy się w kącie najbardziej jak potrafiliśmy, żeby nie przeszkadzać, zawsze nas znalazła i wszystkim chciała się podzielić. Cudowna Pani Maria, dzięki której spędziliśmy super pierwszą noc w Salwadorze. El Salvador oswojony.


Fragment kuchni, z mamą córki Jose w tle

Rozgotowana kukurydza gotowa do przygotowania tortilli, ulubionego jedzenia Jose. Co kraj to kubki smakowe ;)




Magda


14 maja 2014


W Gwatemali widzieliśmy już ruiny Majów w Tikalu, zobaczyliśmy słynne wielkopiątkowe procesje w Antigua, poszwędzaliśmy się nad Atitlanem i zdobyliśmy najwyższy szczyt Ameryki Środkowej. Innymi słowy, najsłynniejsze miejsca odwiedziliśmy. Poza tym widzieliśmy kilka miejsc mniej uczęszczanych o których już pisaliśmy. Jednak to wejście na Tajumulco w zupelności nie spełniło naszych oczekiwań. Wulkany uwielbiamy od dawna i trudno by było powiedzieć, który z wulkanów w Nowej Zelandii, Ugandzie czy Ameryce Południowej najlepiej wspominamy. W Gwatemali jest tych wulkanów cała masa i aż trudno się zdecydować, na który wejść. A wejść można jak gdyby przy okazji, ponieważ zgrupowane są one zarówno koło historycznej Antigua, nad Atitlanem, czy też wokół Xeli w której wielu gringo uczy się hiszpańskiego. Ciągle więc po Tajumulco pojawiała się jakaś kolejna okazja do poprawienia doświadczenia zdobytego na Tajumulco. Ale jak tu wchodzić na górę jeśli Ignaś jedzie na antybiotyku, a w sumie i nas też na zmianę lekkie przeziębienie brało lub biegunka dopadała.
Jest taki wulkan Pacaya, na który weszlibyśmy gdyby nie Madziula. Bo Pacaya nie jest bardzo wysoka (2500 m. npm) więc można na nią się wdrapać i szybko (2h) i bez ryzyka choroby wysokościowej, choć ostatnio jej poziom aktywności wzrósł i o ostatnich erupcjach w marcu szeroko mówiła prasa.
Ale na Pacayę nie weszliśmy. Moja Madziula generalnie nie jest osobą, która ma wielką łatwość w podejmowaniu decyzji, stąd też kiedy zastanawialiśmy się nad zdobyciem kolejnego wulkanu wielki wpływ na mnie wywarły jej słowa;
- Michaś, gdybym była na Twoim miejscu, to na pewno bym weszła na Acatenango.
No to wszedłem na Acetenango.

Wejście na Acatenango umożliwia przypatrzenie się z bliska bezpośredniemu jego sąsiadowi, wulkanowi Fuego. A warto to zrobić, bo Fuego jest całkiem aktywnym wulkanem, często wyrzucającym gorącą czerwoną lawę. Lawy jednak jest na tyle mało, że jej kolor widać jedynie w nocy. Ponieważ jednak Acatenango ma ponad 3900 m npm, odpuściliśmy już tę frajdę Ignasiowi, który dopiero co zakończył branie antybiotyków po zapaleniu ucha i wreszcie wrócił do formy, Magda zaś po atitlanowym zatruciu daleko była od pełni sił.

Wycieczki na Acatenango kosztują prawie 100 dolarów i trwają jeden lub dwa dni. Ja zdecydowałem się na opcję najprostszą, prawie  najtańszą i najszybszą, którą jest dojazd do wioski La Soledad, w której rozpoczyna się szlak. W La Soledad znaleźliśmy prostą kwaterę i świetnego miejscowego przewodnika, który okazał się być idealnym kompanem.

Ponieważ w ostatnich dniach po południu niebo robiło się pełne od chmur, a sam Atitlan żegnał nas urwaniem nieba, zależało mi, by na Acatenango wyjść w nocy tak by zdążyć na wschód słońca.
Jaime (czyt. Chaime) zarządził więc wyruszenie o pierwszej w nocy. Punktualnie zapaliliśmy czołówki i ruszyliśmy w stronę szczytu. Muszę przyznać, że Jaime narzucił całkiem szybkie tempo, dużo szybsze niż to do którego ostatnio byłem przyzwyczajony w roli wielbłąda niosącego Ignasia i jedyny plecak naszej rodziny.
Jedynie początkowe 40 minut marszu było mozolne ze względu na sypki wulkaniczny żużel. Dalej już szło się nam bardzo dobrze i co ciekawe, zamiast zadyszki mogłem oddychać swobodnie i takoż prowadzić nocną rozmowę z Jaime, który był szczerze ciekaw i zadawał wiele pytań. Tak miło się nam szło, że nawet nie przejąłem się tym, że w między czasie od dołu podchodzące chmury wyprzedziły nas i postawiły jakiekolwiek widoki pod znakiem zapytania. Ostatnie 200 metrów podejścia znów prowadziły przez grząski żwir po stromszym zboczu, ale udało nam się wejść na szczyt, za to ku mojej radości chmury zatrzymały się pod nim. Za szybkie tempo poskutkowało tym, że weszliśmy na wulkan przed czasem, a bez rękawiczek i czapki czekanie na wschód słońca było po prostu mało komfortowe.
Jaime miał jednak pomysł na to zimno, zaproponował byśmy przed wschodem słońca schowali się przed wiatrem za skałą i poczekali na eksplozję Fuego.  Wpatrywać się w wulkan i czekać na jego wybuch jednak wydało mi się aktywnością która spowodowałaby jeszcze większe odczuwanie zimna przez brak ruchu, więc poszukiwałem w pobliżu jakichś ładnych kadrów, by pokazać Magdzie.
Pyk.
Jaime: - Fuego!!!!!!!!!

Aaaa!! Gdzie kamerka, gdzie jej włącznik??? Chwilę minęło, zanim się zorganizowałem.
Jak Jaime powiedział, tak Fuego zrobił. Wybuchł i wyrzucił z siebie gorąca lawę w formie jakby czerwonych wielkich kamieni. Ale to nie jest tak jak sobie można wyobrazić, że cała ziemia pod moimi stopami drżała jak podczas trzęsienia ziemi i te kamienie latały po całym niebie i musiałem się przed nimi chować. Co to to nie, nie było jakby to w kreskówce ktoś mógł przedstawić.
Czerwone kamienie szybko stygną i przestają być widoczne w nocy. Długo natomiast na niebie pozostaje widoczna chmura pyłu.
To co udało mi się nagrać pokazuję Wam, żebyście zobaczyli jak mniej więcej to było widać, i jak długo potem ta chmura sobie wisi prawie nie przesuwając się po niebie:


I Fuego jeszcze sobie tak wybuchał kilka razy podczas naszego pobytu na szczycie. Teraz już nawet i ja się przyzwyczaiłem do tego że na wybuch wulkanu wystarczy poczekać, dzięki czemu mamy z Jaime taką oto pamiątkową fotkę.


Oczywiście kwestią czasu jest też wschód słońca. Stało się to mimo zimna zaskakująco szybko i ten moment kiedy krajobraz nabiera barw jest przepięknym spektaklem wartym każdej minuty nocnej wspinaczki. Tej nocy cała Gwatemala którą widzieliśmy skąpana była w dywanie chmur, jedynie czubki najbliższych wulkanów wystawały poza biały kożuch.  Warto było w tym momencie być na samej górze. Sami nie byliśmy, trójka Niemców przyjechała ze swoim przewodnikiem z Antigua. Ale ta góra tego dnia należała do nas. Mi wejście z lokalnym przewodnikiem podobało się też z tego względu, że mogłem ograniczyć do minimum czas który Magda musiała spędzić sama z Ignasiem czekając na mnie. I ta motywacja, jak również ta by zaskoczyć Magdę, spowodowała, że dosłownie sfruwałem na dół. Jaime chciał wybadać moje tempo schodzenia i nie schodził, tylko truchtem zbiegał z góry w stałym ślizgu na butach. Aż mi się skojarzyło że to kolejny sezon narciarski który mnie ominął (niech no ja doczekam się następnego w 2015). Na dole przed domem Jaime byliśmy po godzinie. Na podwórku cisza, Ignasia ani Magdy nie widzę. Otwieram drzwi do pokoju, a tam Magda z Ignasiem pod kołdrą na łóżku.
- Michaś, co się stało? Nie wszedłeś? Spodziewałam się Ciebie koło 13!

Obudzili się 10 minut wcześniej.

Co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem?

Bo przecież jak tyle jeszcze mamy czasu to przecież chyba nie koniec atrakcji.








 A reszta zdjęć z Acatenango do zobaczenia w kolejnym albumie:
Wulkan Acatenango


Pozdrawiamy,

wyjątkowo
Michał

Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS