15 lipca 2014


Wjeżdżamy do Panamy. Do stolicy jeszcze ponad 600 km, do powrotu do Polski jeszcze daleko, ale można powiedzieć, że dotarliśmy do celu. Sentymentalnie? Troszkę. Jednak przez to, że dużo jeszcze świetnych dni jeszcze przed nami, tylko troszkę.

Wybieramy sobie kilka punktów na mapie, które chcemy jeszcze odwiedzić. Na sprzedaży skupimy się w Panama City, pierwsze kroki musimy wykonać jednak już teraz, żeby nie pozostać z kluczykiem do samochodu w kieszeni wchodząc do samolotu. Wystawiamy Toyotkę na portalach - craigslist i encuentra24, wyszukujemy wszelakie portale dla expatów i fora ludzi podróżujących własnym środkiem transportu, gdzie zamieszczamy ogłoszenie. Przygotowujemy też plan działania na wypadek, gdyby internet nie zadziałał. Najbardziej chcielibyśmy znaleźć kupca wśród obcokrajowców, ułatwiłoby to znacznie formalności i było znacznie tańsze - dla nas i potencjalnego nabywcy. Transfer własności pojazdu przećwiczyliśmy już w Kolumbii z motorem, photoshop wszystko za nas załatwił. Teraz moglibyśmy połączyć photoshopową opcję z legalną wizytą u notariusza i nasz czarny smok mógłby wracać spokojnie do ojczyzny. Jednocześnie zdajemy sobie sprawę z tego, że jeśli tylko obniżymy cenę nasz samochód będzie super atrakcyjny dla lokalsów. Samochody w Panamie są drogie, Toyota 4Runner jest bardzo chodliwym i pożądanym modelem, wiele osób chciało ją od nas po drodze kupić, spodziewamy się więc w Panamie podobnej reakcji. Żeby dotrzeć do Panamczyków z naszym produktem, postanawiamy skorzystać z podpatrzonego lokalnie sposobu - wywieszki "na sprzedaż".

Na pomysł z wywieszką wpadamy w Boquete, miejscu uznanym przez amerykańskie czasopismo za jedną z najlepszych destynacji do życia na emeryturze = miejscu, w którym angielski słyszymy częściej niż hiszpański. Poza mocno expackim charakterem Boquete to takie trochę panamskie Zakopane, choć w sumie nie wiem czy nie krzywdzę stolicy polskich Tatr, jeśli chodzi o piękno okolicy. Nie wiem i się nie dowiem. Cała okolica spowita jest grubą warstwą chmur, nie widać wierzchołka najwyższego szczytu Panamy - wulkanu Baru. Ba, poza czubkami drzew nie widać właściwie nic, co wyżej. Znacznie mniejsza wilgotność powietrza i brak rozleniwiającego upału [nareszcie! wiwat bluzka z długim rękawem!] zachęcają nas do wybrania się w góry, pomimo braku widoków. Póki nie pada i tak jest super - myślimy sobie, pakujemy plecaki i ruszamy na Sendero Los Quetzales. 3 minuty po opuszczeniu samochodu niebo zaczyna spuszczać wodę na ziemię. Cooo tam taka mżawka - myślimy sobie i idziemy dalej. I powiem Wam, że w sumie cieszymy się z tego, ze pada. Zieleń przyjmuje swój najbardziej soczysty wymiar. Liście wyglądają jakby ktoś je olejem posmarował, lśnia i błyszczą zielenią. Widoków może i spektakularnych nie mamy, ale maszerujemy przed siebie jak botanicy, tryskając dobrym humorem. Miny trochę nam rzedną jak wracamy do namiotu. Zapomnieliśmy zamknąć drzwi. Złoty medal beztroski dla nas. Wieczór sam się zaplanował, spędzimy go na suszeniu suszarkami karimat! A jaką atrakcją jest suszarka dla Ignasia, bardzo interesującą okazuje się być nowością.








Od pomysłu z wywieszką do realizacji przechodzimy prawie natychmiast. Kupujemy w sklepie bardzo profesjonalną tabliczkę "Se vende / for sale", piszemy nasz numer telefonu i przyklejamy do tylnej szyby. Nie mijają dwie minuty, a na wolne miejsce koło naszego samochodu zajeżdża dwóch mężczyzn. Pytają, czy samochód dalej jest na sprzedaż. I wyrażają swoje wielkie zainteresowanie zakupem... Szczena w dół. Jaki internet! Lokalne sposoby sprawdzają się najlepiej!

Dopiero wjechaliśmy do Panamy, chcieliśmy dojechać do stolicy, zahaczając jeszcze o kilka miejsc po drodze. Mimo, że chodzi nam po głowie sprzedaż samochodu intensywnie, nie w smak nam go już teraz sprzedawać. Jesteśmy w związku z tym dosyć lakonicznymi i mało entuzjastycznymi sprzedawcami. Im my bardziej przybieramy gębę sprzedawczyni w sklepie Społem za komuny, tym Miguel bardziej podpala się na zakup naszego samochodu. Nie mamy zielonego pojęcia na temat formalności związanych ze sprzedażą zagranicznego auta na lokalnym rynku. Czujemy tylko nosem, że ten proces nie może być łatwy. Miguel ma pojęcie mniejsze od nas, ale mówi, że to nie problem. On się zaraz wszystkiego dowie i do nas za 3-4 godziny oddzwoni. Jak mówi, tak robi. 4 godziny później spotykamy się w David i Miguel wita nas opowieścią z całym łańcuszkiem wizyt w urzędach. Jego zaangażowanie nas ujmuje. A co jak nie znajdziemy tak zaciętego kupca? Bez samochodu też da się podróżować. Wręcz zaczyna być nam to na rękę, bo na horyzoncie pojawia się świetna okazja na spędzenie tego pozasamochodowego czasu.

Największym wyzwaniem jest dogadanie się co do ceny. Miguel ustalił, że zanim zarejestruje samochód w Panamie musi opłacić cło, sięgające w naszym przypadku 2/3 wartości samochodu. Biznes zostaje przybity, karteczka "se vende / for sale" dzień po naklejeniu usunięta i pozostaje nam tylko domknięcie formalności. Tylko? To słowo pasuje do biurokracji nowozelandzkiej, tu rzeczywistość jest zgoła odmienna. Miguel wozi Miguela od urzędu do urzędu i schody rosną. Nie ma nic, czego nie dałoby się przeskoczyć, wszystko wymaga jednak czaaaassssuuuuu. A my nie chcemy spędzać w tym mieście kolejnych dni, bo nam się tu mówiąc wprost nie podoba. Najwięcej "problemów" jest w urzędzie celnym. Okazuje się jednak, że i problem czaaaasssssuuuuu jest do skrócenia. Sposób? Na Ignasia. Michał wyciąga z rękawa historię o chorobie skórnej Ignasia i konieczności nagłego opuszczenia tropikalnego klimatu. Argument działa. Szefowa w urzędzie celnym łapie haczyk i otwiera nam inne drzwi. "Sprawy" udaje się domknąć w przeciągu jednego długiego dnia.




Pozostaje jeszcze temat naszych bagaży. Co tu dużo mówić - rozrośliśmy się. BARDZO. Samochód, duży bagażnik dał nam wygodę, która stała się pułapką. Kilogramy jedzenia dla Ignasia, zapasy pieluch, dostane zabawki, kupione drobiazgi, ciuszki, miliard dupereli. Jak tu się spakować z powrotem do walizki i plecaka? Grzebiemy, przebieramy, sortujemy. Staramy się pozbyć sentymentów najbardziej jak tylko potrafimy. Wciąż jednak jest tego za dużo. Ogromną paczkę dostaje od nas Senora babcia - właścicielka naszego chwilowego domku. Pozostałe rzeczy postanawiamy zapakować w paczkę. Ileż jest z tym zabawy... Trzeba zdobyć karton, ale nie byle jaki, odpowiedni. Taki, który zmieści nietypowe wymiary naszych niektórych skarbów, nie pozostawiając jednocześnie pustego powietrza w środku. Spakowanie paczki to nie koniec! Trzeba jeszcze ją wysłać. Michał jedzie na pocztę z paczkami dwoma, bo ostatecznie do jednej się nie zmieściliśmy, a ja zostaję z Ignasiem. Wraca po ponad 3 godzinach. Myślicie sobie, co za filozofia - oddać paczkę do okienka, zaadresować, zapłacić i po sprawie? Nic z tych rzeczy. O wysyłaniu paczek z różnych miejsc na świecie można by książkę napisać. Uśmiać się można z tych lokalnych pocztowych zwyczajów do łez. W Panamie wygląda to tak, ze każdy wysyłany karton musi zostać owinięty w szary papier. Brzegi papieru muszą zostać podklejone najgorszym w świecie klejem. Taśma klejąca? PROHIBIDO! Wyobraźcie sobie teraz Michała opakowującego dwie wielkie paczki szarym papierem z klejem, który ma tyle wspólnego z klejeniem co miód. Michała - wielkiego mistrza zajęć plastycznych. :D Ale udało się mu, miał w końcu pomagiera w postaci brata Miguela, równie sprawnego. Po tym jak paczka została oklejona zostało tylko naklejenia znaczka. Nie jednego. Kilkuset. Bo na poczcie dysponują tylko nominałem 40centów, a nasze paczki cóż, tanie nie były...


I to by było kochani na tyle. Nie mamy samochodu, dalej jedziemy przed siebie z walizką, plecakiem dużym, plecakiem średnim, plecakiem małym, łóżeczkiem, fotelikiem samochodowym, torebką, aparatem fotograficznym, gitarą i Ignasiem - autobusami ;) Będzie zabawa.

Magda

Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

13 lipca 2014


Dwie godziny granicznej użeraczki i przenosimy się o dobrych kilka tysięcy kilometrów. Do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. USA ma wielkie wpływy w całej Ameryce Centralnej, ale to co zastało nas po opuszczeniu Nikaragui było jak przeniesienie się do kolejnego amerykańskiego stanu pozakontynentalnego.

Kostaryka jest najbardziej rozwiniętym państwem Ameryki Centralnej. To widać, może nie po jakości dróg, bo te są akurat chyba najgorsze w regionie :) Miasta obrośnięte są centrami handlowymi, ludzie jeżdżą swoimi nietanimi wygodnymi wozami, spędzając wieczory w eleganckich, klimatyzowanych knajpach. Wyższy standard życia odbija się zazwyczaj w proporcjonalnie wyższych cenach. W przypadku Kostaryki wzrost cen nie był jednak proporcjonalny, przecieraliśmy oczy ze zdumienia widząc etykiety najprostszych produktów. Kostaryka jest po prostu droga, nie tylko w porównaniu do biedniejszego sąsiada z północy. 

Poziom życia nie świadczy jednak przecież o amerykańskości. Ta przejawia się w innych aspektach życia. Wchodzimy do najprostszego przydrożnego comedoru (jadłodajni), rozkładamy Ignasiowy fotelik, zamawiamy jedzenie po hiszpańsku i czekamy. Ignaś czaruje uśmiechem otoczenie, pada pierwsze pytanie od sąsiada ze stolika obok:
- Skąd jesteście? - taki standardzik, pytanie padające pewnie 15 razy dziennie. Ale to nie koniec.
- Ile lat mieszkacie w Kostaryce?
Hmm, skąd takie domniemanie? Dziwimy się, zaprzeczamy i nie dociekamy. Nie jest to pierwsze tego typu pytanie. Kolejna osoba pyta podobnie, następna również. W Kostaryce jest po prostu tylu żyjących obcokrajowców, że naturalnym jest zapytanie, w jakiej części kraju mieszkasz lub od ilu lat. A dominującą narodowość stanowią Amerykanie. 

Amerykańskość Kostaryki przejawia się w większych i mniejszych szczegółach. Wielu ludzi mówi tu po angielsku, jest to pierwszy odwiedzony przez nas latynoski kraj, w którym się spokojnie można dogadać nie znając hiszpańskiego. W wielu miejscach napisy są w dwóch językach, a zatrzymaliśmy się i w takim hoteliku, w którym nie znaleźliśmy na tablicach informacyjnych ani jednego słowa po hiszpańsku [włącznie z napisem wyjście, toaleta i palenie zabronione]. Amerykańskie jest też na przykład podejście do organizacji parków narodowych. Identyczne tablice, drogowskazy, nawet pracownicy ubrani są w podobne mundurki. Niektóre ścieżki wyasfaltowane, żeby ułatwić wszystkim dostęp. 

Kostaryka jest niesamowicie zielona i z piękną naturą, ale nie jest to miejsce dla nas na tym etapie życia. Dlatego mając wszystko powyższe na uwadze, postanowiliśmy przez Kostarykę szybko przemknąć, zatrzymując się na dłużej tylko w jednym wybranym miejscu. Padło nie bez przyczyny na słynący z dużej bioróżnorodności Półwysep Osa z Parkiem Narodowym Corcovado. 

Sam Park Narodowy sobie ostatecznie odpuściliśmy. Żeby zobaczyć jego serce i mieć szanse na spotkania ze zwierzętami musielibyśmy kupić sobie w jedną stronę lot i drałować przez dwa pełne dni. Dało by się, pewnie, ale w tym upale, przy tej wilgotności powietrza i tych cenach, uznaliśmy, że nam się nie chce. W zamian rozbiliśmy się na plaży na obrzeżach parku i codziennie wybieraliśmy się na spacery po dżungli, tej samej co w parku narodowym tylko bezpłatnej. Mieliśmy jeden z najpiękniejszych noclegów w namiocie, pod palmami kokosowymi, z kąpielą w morzu, i szumem fal o zachodzie słońca i poranku. Szybko nauczyliśmy się, że opuszczanie namiotu po zmierzchu bez latarki nie jest najlepszych pomysłem. Koło namiotu po kolacji Ignasia zostawiliśmy kawałek awokado. Wracając z mycia, chcieliśmy go sprzątnąć. Wyciągamy po niego rękę, ale oczy zatrzymują dalszy jej ruch. Awokado zaopiekował się owad... wielkości awokado. I sobie je smacznie podgryza. Podnosimy oczy, dwa metry przed nami siedzi olbrzymi pająk. Chwilę dalej spotykamy węża. Zawiniętego w spiralkę idealnie, jak z obrazka. Dżungla w nocy budzi się do życia. Wszystkie stwory pod osłoną ciemności wyruszają na łowy.

W czasie dziennych spacerów puma nie pokazała nam swojej mordki, ani jaguar. Nie chciał też wyjść ze swoich kryjówek mrówkojad. Nad głowami skakały nam natomiast małpy, a ścieżki przebiegła dzika świnia, z pnia spoglądała tarantula, a spod stopy uskoczył wąż. I ta wszechogarniająca i opatulająca zieleń, pokrywająca każdy jeden fragmencik otoczenia. Piękna jest naturalna twarz Kostaryki.

W drodze przez Kostarykę. Park Narodowy Wulkan Poas. Wulkanu nie widzieliśmy, bo w chmurach się ukrył, ale za to jaka bujna roślinność tam była...

Piszemy bloga!

Kolacja z mango. Poczęstowalibyśmy Was, taaakie pyszne!

Piękny poranek na Półwyspie Osa

Ignasiowi poranek też się podobał. A może bardziej podobał mu się ten deszcz z nocy...?








Magda
Kostaryka


Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

9 lipca 2014


Zupełnie nie wiemy jak to się stało, że tak szybko przyszedł czerwiec 2014 roku, minął rok od narodzin Ignasia. I chociaż mały nasz jest zupełnie nieświadomy swojego wielkiego święta i moglibyśmy spędzić ten dzień jak każdy inny, zależało nam na nadaniu mu specjalnego charakteru. To miał być dzień od rana do zmroku pod Ignasia, z samymi przyjemnościami, zabawą i słodkościami. Dzień, którego każda chwilka jest celebrowana.

Dla przyjemności i zabawy postanowiliśmy spędzić ten dzień na plaży nad Pacyfikiem. Z budowaniem zamków, pluskaniem się w wodzie, pokonywaniem fal i śmiechem. A ze słodkościami nie chcieliśmy pójść na łatwiznę i zdecydowaliśmy, że upieczemy mu ciasto sami [pewnie jakieś 5.-6. w historii mojego pieczenia więc wyzwanie duże :p]. Nie było łatwo znaleźć nocleg z kuchnią wyposażoną w piekarnik. San Juan del Sur to surferska mekka Nikaragui i większość noclegów oferuje swoim klientom kuchnię, ale po co plecakowcom piekarnik. Obeszliśmy wszystkie możliwe miejsca bez większego powodzenia, w końcu jednak właścicielka jednego z hospedaje bardzo wzruszyła się faktem, że chcemy świętować pierwsze urodziny naszego synka w jej hotelu i jednocześnie domu i zaoferowała nam swoją prywatną kuchnię, z całym potrzebnym wyposażeniem. Kupiliśmy wszystkie potrzebne składniki, Ignaś miał zjeść w swoje pierwsze urodziny bananowca.

Nie wyszło wszystko tak idealnie jak chciałam. Pomimo wątpliwego talentu kucharskiego zawsze jestem mądrzejsza niż każdy przepis i zawsze modyfikuje choć delikatnie recepturę, żeby finalny rezultat był jeszcze lepszy. Moja inwencja i felerny piekarnik wyprodukowały 100% zakalec, jakiego oczy moje wcześniej nie widziały. Były świeczki, które stopiły się tworząc woskową polewę, i takim o to nieupieczonym ciastem z zeskrobanym woskiem zajadał się nasz mały. Ignaś nie wiedział zupełnie o co chodzi, widział jednak, że dzieje się coś niestandardowego i chyba podobała mu się ta cała heca.


Z brzuchami pełnymi banana pojechaliśmy na surferską plażę i było tak jak być miało. Budowaliśmy piaskowe konstrukcje, taplaliśmy się w błocie i biegaliśmy po falach. We trójkę. 




Płonie ognisko... 








Magda

Ignaś ma urodziny!

Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS