28 września 2016


Planując naszą trasę do Azji Centralnej zupełnie nie byliśmy świadomi jaki ciekawy kraj czeka na naszej drodze. Turkmenistan. Ojczyzna dyktatora, który miał naprawdę przeraźliwe poczucie humoru. Ale po kolei.

Starania o wizę
Turkmenistan jest zamknięty za świat zewnętrzny jak mało które inne miejsce na ziemi. Władza obcokrajowców nie lubi i tyle. Dlatego starania o wizę do łatwych nie należą. O wizie turystycznej można zapomnieć. Nie to żeby była nie do dostania. Jak najbardziej osiągalna jest, ale wymaga wykupienia wycieczki po kraju i towarzystwa przewodnika przez cały okres jej trwania. Droga to impreza, plus dla nas podróż z przewodnikiem na karku przyjemności nie stanowi. Jedyną opcją jest wiza tranzytowa, przyznawana na 3-7 dni. No więc pojechaliśmy do turkmeńskiej ambasady w Teheranie spróbować naszego szczęścia. A szczęście trzeba w tym przypadku mieć niemałe, bo w momencie rozpoczęcia naszych starań o wizę, poziom odmów szacowany był przez portal caravanistan.com na 50% [na dzień dzisiejszy jest jeszcze gorzej, około 70% podań spotyka się z odmową].

Starania o wizę były klasycznym popisem pelikanochomika. Ci co nas znają wiedzą czego się spodziewać. No więc zaczęło się od dalece posuniętych starań. Wydrukowaliśmy aplikację o wizę i wypełniliśmy ją wcześniej w hotelu. Dwa formularze na każdą głowę, formularze trzystronicowe, pisania było od groma. Zdjęcia zrobiliśmy jeszcze w Polsce, sprawdziliśmy dokładnie jak dojechać do ambasady w dzielnicy Tajrish. Mieliśmy wyjechać o 8 rano, żeby dotrzeć na miejsce z dużą rezerwą czasu. Taki był plan, a wyszło jak zawsze. Wyjechaliśmy późno, dobiegliśmy na miejsce z wywieszonymi jęzorami po godzinie w komunikacji miejskiej 10 minut przed zamknięciem ambasady. Na miejscu okazało się, że mieliśmy złe formularze, a więc z wypełnianiem jedziemy od nowa. Szybko jednak okazało się, że nie mamy po co się z tym spieszyć, bo zdjęcia do aplikacji zostawiliśmy w hotelu. Następnego dnia pojechaliśmy raz jeszcze. Zdjęć wszystkich nie znaleźliśmy, moje i Ignasia gdzieś się zadziały, więc musieliśmy jeszcze po drodze zahaczyć o jakiś punkt fotograficzny. Trudno znaleźć takie miejsce bardzo bez umiejętności czytania farsi. Ale udało się! Znaleźliśmy budkę fotograficzną w punkcie policyjnym. Tylko jak tu wytłumaczyć Ignasiowi, że ma się patrzeć na wprost w czarny ekran. Zamknięte oczy, głowa w prawo, głowa w lewo. Próba za próbą, a czas uciekał. Wybraliśmy najlepsze z kiepskich zdjęć i ruszyliśmy pędem do ambasady. Znowu to samo 10 minut do zamknięcia ambasady. Michał zaparkował więc auto centralnie przed drzwiami ambasady, wybiegliśmy z samochodu, a równolegle do nas wybiegli z ambasady jej pracownicy. Awantura. Wjechaliśmy w świeżo wylany cement, zostawiając dwa głębokie ślady. Pokornie przeprosiliśmy, auto wycofaliśmy, po czym Ignaś rozjechał cement swoimi autkami. Olaboga! Przynajmniej jak nie dostaniemy wizy, będziemy wiedzieli z jakiego powodu. Kilka im daliśmy. 10 dni później, pod Sziraz, okazuje się, że wiza została nam przyznana! W życiu trzeba mieć szczęście :)

Granica
Granica irańsko-turkmeńska to prawdziwe zderzenie światów. Żegnają nas miłe, uśmiechnięte, irańskie twarze, a witają też uśmiechnięte, ale i kłody pod nogi rzucające. Tej linii przejść nie wolno, na tym metrze kwadratowym auto zaparkować, tu stanąć, krok w prawo. Większość celników jest naprawdę miła, ale są i tacy, których wyraz twarzy jest identyczny jak Pana Władzy we Lwowie czy Sankt Petersburgu. Jak Ci Sowieci nauczyli tego nieprzyjemnego wyrazu twarzy ludzi od Bugu po Pacyfik? Oprócz nas, granicę przekracza może 3 Turkmenów, nie wiem czy każdy ma asystę jednego pogranicznika, ale my mamy. Wszystko odbywa się uprzejmie, nie ma żadnych nieprzyjemności, ale sztywne zasady są i trzeba się ich trzymać. Najtrudniejszym momentem jest rewizja naszego majątku w aucie. Michał ma wypakować jego zawartość i przejrzeć ją z trzema celnikami, ja mam w tym czasie zająć się dziećmi w nudnej hali granicznej lub poza nią, już po turkmeńskiej stronie. Mija godzina, dwie, trzy. Trening rodzicielskiej kreatywności duży. Po pieluchy do auta wolno wrócić mi tylko w asyście. A i wydanie pozwolenia na odwiedzenie auta w celu pobrania pieluch odbywa się gdzieś na najwyższym szczeblu. W tym czasie celnicy oglądają nawet zdjęcia w Michała komórce, zaglądają w różne szparki i szczelinki. Przy tym ruchu to pewnie ich rozrywka dnia. Wszystko dalej odbywa się miło, tylko dlaczego tyle to trwa....? Na koniec rewizji, jedynym przedmiotem, który chcą nam zarekwirować jest dron. Zabroniony, bo może robić zdjęcia. Ostatecznie udaje nam się wynegocjować rozwiązanie kompromisowe. Dron zostaje zamknięty w sklepowej siatce w kwiatki, owinięty sznurkiem i zabezpieczony pieczęcią. Celnicy mają zadzwonić do kolegów z granicy uzbeckiej i poinformować o niedozwolonym ładunku, który przewozimy, a tamci skontrolują, czy pieczęć jest nienaruszona. Usłużnie nam doradzają, by pakunek tak schować, by Ignaś pieczęci nie naruszył,  bo inaczej Michał trafi za kratki. Wjeżdżamy do Turkmenistanu! Oczywiście na granicy uzbeckiej nikt o naszej super zabezpieczonej siatce nie słyszał, ale celnicy zademonstrowali, kto tu rządzi.

Aszchabad
Z przejścia granicznego droga zjeżdża stale w dół, aż wyprowadza nas na turkmeńską pustynię Kara-kum, która zajmuje 80% powierzchni kraju. Na skraju pustyni, od strony Iranu, wita nas stolica Aszchabad – rezultat potężnego trzęsienia ziemi z 1948, które zrównało miasto z ziemią i wizji jednego z najbardziej oryginalnych dyktatorów świata – Saparmurada Nijazowa, czyliTurkmenbaszy– ojcem wszystkich Turkmenów. Co to jest za straszne miejsce... Wyobraźcie sobie stolicę, którą prezydent postanowił wybudować od nowa, kierując się swoim marnym gustem i megalomanią. Wzdłuż nienaturalnie szerokich alei stoją białe, marmurowe, monumentalne szkaradztwa ze złotymi kopułami, zdobieniami i portretami aktualnego prezydenta Gurbangulego Berdimuhamedowa. Starych budynków już prawie nie ma. Jako niepasujące do koncepcji są konsekwentnie wyburzane, żeby zrobić miejsce ich nowym, lepszym odpowiednikom. Stare, poradzieckie bloki przechodzą również proces unifikacji z białą brzydotą. Nie tylko elewacje, zmieniane są na … białe, państwo wymienia również okna na szkło weneckie z niebieskim odblaskiem. W końcu w przyszłym roku odbędą się w Aszchabadzie Igrzyska Olimpijskie Azji, miasto musi lśnić na przyjazd gości. Ludzie mówią, że rząd trochę przeinwestował z tą Olimpiadą. Ceny ropy i gazu spadły na światowych rynkach, a to na nich stoi potęga Turkmenistanu. Odświeżanie miasta utknęło w kilku miejscach i są obawy, że całe miasto do przyszłego roku konsekwentną bielą lśnić nie będzie. Po irańskim chaosie, ulice sprawiają wrażenie kompletnie pustych. Jakbyśmy poruszali się po mieście w Boże Narodzenie o świcie. W tym całym marmurowo-złotym bezguściu na klimatyzowanych przystankach czekają skośnookie Turkmenki. Ubrane w uroczo kolorowe sukienki, z dostojnie zawiązanymi chustami na głowach. Piękny, orientalny akcent, na tle tego architektonicznego bezguścia.

Straszny Pan
Pisząc o Aszchabadzie nie sposób nie wspomnieć o Turkmenbaszy – autorze tej nie nazbyt urokliwej przemiany. Za czasów jego rządów Turkmenistan trafiał na strony światowych gazet, głównie z powodu jego kolejnych szalonych pomysłów. Przytoczę Wam kilka z nich. Wyobraźcie sobie kraj, którego przywódca zmienia dni tygodnia i miesiąca. Od tej pory poniedziałek będzie dniem głównym, środa dniem dobrym a styczeń będzie nazywał się tak samo jak prezydent. Jednym z głównych świąt w kraju staje się Święto Melona, w końcu to bardzo ważny i powszechnie spożywany w kraju owoc. Prezydent ingeruje w uzębienie rodaków – złote zęby stają się zabronione, a przywódca w oficjalnej przemowie do narodu zachęca do zaprzestania picia słodkiej herbaty, od której zęby się psują i wymiany zębów na porcelanowe. Są też tematy poważniejsze, za które zabiera się głowa państwa. Turkmenbasza przelewa swoje złote myśli na papier, tworząc dzieło Rukhnama, a w stolicy buduje kompleks budynków, zwany centrum duchowym, w którym ludzie mogą zgłębiać jego wypociny.*

- Czy wy naprawdę zaczęliście mówić na wtorek dzień młody?
- No co ty! - odpowiedziała nasza gospodyni z couchsurfingu – Nasz prezydent, na samym początku był naprawdę dobrym prezydentem. Ale z czasem zaczął wariować. Wymyślał różne śmieszne rzeczy, ale nikt nie traktował tego na poważnie. Wtorek pozostał wtorkiem.**

Couchsurfing
No właśnie couchsurfing. Noc na couchsurfingu w Aszchabadzie była naszym najlepszym turkmeńskim doświadczeniem. Trafiliśmy do tak przemiłej rodziny i taaak dobrze nam się z nimi rozmawiało, że nie ruszyliśmy się poza mury domu, żeby cokolwiek zobaczyć. Aż szkoda, że wiza tranzytowa zmuszała nas do opuszczenia Aszchabadu kolejnego dnia, ledwo wywlekliśmy się z domu o 17. Bo nie dość, że przemiło było, tak czysto po ludzku, to … nie mogliśmy oderwać się od talerzy... Przyjazd do Turkmenistanu był zdecydowanie jak duży krok z powrotem, w stronę Polski. Na śniadanie bułka, twaróg i rzodkiewka, na obiad rosół albo barszcz, a wieczorem piwo i paluszki. Jezuniu, kubki smakowe w buzi wariowały. Bo jakkolwiek jedzenie w Iranie nie byłoby smaczne, to kubki nasze mają zakodowany jakiś specjalny, najbardziej wyjątkowy smak dla tego co związane z domem. I nawet po miesiącu najlepszego w świecie hinduskiego żarcia, wariujemy jak weźmiemy do buzi kiszonego z pasztetem.

Z naszymi wspaniałymi gospodarzami. Przy stole

I znowu przy stole

Bo jak tu od niego odejść, jak na stole takie pyszności

Aleje Aszchabadu. Zdjęć za pięknych nie mamy...




Stare bloki w trakcie remontu, niebieskie szyby już są!

A tu już po remoncie




* Więcej o popisach Nijazowa możecie przeczytać na przykład tu: http://www.tygodnikprzeglad.pl/szalony-satrapa-aszchabadu/
** Aktualny prezydent zniósł niektóre śmieszne pomysły swojego poprzednika. Wtorek znowu jest wtorkiem.

4 września 2016



Wszystko zaczęło się jeszcze w Turcji. Jechaliśmy przez góry na wschodzie kraju. Prowadziłam ja, gdy na jednym z podjazdów zagotował się silnik. Czerwona kontrolka, woda z chłodnicy out, stop na poboczu. Byliśmy akurat na wysokiej przełęczy, więc problem rozwiązał się szybko sam. Silnik ostygł, zjechaliśmy na dół, znaleźliśmy miejsce na nocleg, uzupełniliśmy płyn w chłodnicy i pojechaliśmy spokojnie dalej. Na epizodzie się jednak nie skończyło. Problem zaczął się powtarzać i jechalismy często wpatrzeni w kontrolkę temperatury silnika. W irańskim Tabriz podjęliśmy pierwszą próbą rozwiązania problemu. Mechanik uznał, że chłodnica wymaga czyszczenia, wyszorował ją porządnie. I odczuliśmy poprawę, ale tylko na chwilę. Pierwszy podjazd do góry rozwiał wątpliwości – problem powraca.

W Kurdystanie u Edrisa i Bayan wylądowaliśmy z tego właśnie powodu – gotujący się silnik. Mechanicy zauważyli wówczas zepsuty termostat, a w kolejnym dniu naprawili wiatrak. I znowu było trochę lepiej, ale tylko na chwilę. Postanowiliśmy wrócić do Teheranu – tam na pewno będą dobrzy mechanicy, tam problem rozwiążemy. Pomyłka. Kolejne dni spędziliśmy w oczekiwaniu na samochód w Sziraz, Isfahanie i raz jeszcze w Teheranie. Bez sukcesu niestety. O szczególach wszystkich tych naszych dni pisać nie będę, nie chcę zanudzić, schemat zawsze był ten sam. Zawsze zaangażowanych było wiele niezwykle serdecznych osób, które stawały na głowie, z telefonem przy uchu, żeby znaleźć możliwie najlepszego mechanika. Ten miał zawsze bardzo dużo dobrej woli i zawsze dokładał dużo starań, chcąc pomóc. Zawsze znajdował przyczynę. A to sprzęgło wiskotyczne, a to chłodnica brudna wewnątrz, a to znowu wiatrak, a to pokrywa od wiatraka. I zawsze po wizycie u mechanika odczuwaliśmy poprawę. Zawsze jednak nie była ona wystarczająca i samochód przy pierwszym lepszym podjeździe do góry, czasami prawie niezauważalnym dla oka, nie dawał rady.

Nie muszę mówić, że było to frustrujące. I stresujące. Bo wyobraźcie sobie pustynię, za oknem nawet 48 stopni w cieniu, w środku pewnie jeszcze więcej bo klima wyłączona by silnika nie obciążać, i obawa, że za chwilę trzeba będzie się zatrzymać, wyjść z samochodu i bez cienia czekać, aż samochód ostygnie. Z dwójką małych dzieci na pokładzie. Powiało dramatem, co? No więc koniec z dramatyzowaniem, spójrzmy na to z innej strony.

Malutki cień w vanie znajdzie się zawsze pod klapą bagażnika. Można wtedy zjeść owoce a dzieciom napuścić wody do wanny, robiąc im basenik, w którym zawsze schłodzić się mogą. Ludzie w Iranie są najcudowniejsi na świecie. Widzą człowieka w problemie, pomogą. Za każdym razem, gdy stawaliśmy na poboczu, zatrzymywał się choć jeden samochód z propozycją pomocy, podwózki do cienia, z chłodną wodą itd. Problemy z autem „wprowadziły” nas jednak przede wszystkim do irańskich domów, często na dłużej niż to byśmy sami zaplanowali. Jakkolwiek pompatycznie to nie zabrzmi, odważę się i powiem więcej – problemy z samochodem z dziećmi u boku, wprowadziły nas do ludzkich serc. Bo do domów można wejść bardzo łatwo przez couchsurfing. Ale bez problemów, nie zobaczylibyśmy, jak wiele Irańczycy są w stanie zrobić, zeby pomóc. Poznaliśmy Iran od innej, kuchennej strony. I ta strona urzekła nas totalnie. Wyrwała z majtasów. I wywindowała Iran na szczyty najbardziej niezapomnianych odwiedzonych miejsc.

Nie zobaczyliśmy Iranu tak jak sobie to na początku wyobrażaliśmy. Ominęliśmy kilka terenów, miast i regionów, do których chcieliśmy pojechać. Na tej liście są chociażby Jazd i jego okolice, piękne drogi gór Zagros i Alborz, pustynia Dasht-e-Kavir i Mashhad. W zamian zaprzyjaźniliśmy się z kilkoma Irańczykami, byliśmy na kilku piknikach i mieliśmy przemiłe wieczory przy pysznym irańskim jedzeniu i ciekawych rozmowach, które pozwoliły nam poznać Iran znacznie lepiej niż przez pryzmat przewodnika i zabytków. I tej pozytywnej strony problemów się trzymajmy :)

Jedziemy dalej z naszym problemem w nadziei na to, że w „stanach” znajdziemy mechaników lepiej znających się na dieslach i uda nam się tego balastu pozbyć. A zanim ich znajdziemy, będzie płasko, więc damy radę :)


P.S. Trochę później na uzbeckim bazarze.

- Ignaś, no proszę Cię, przyjedź do mnie! - wołam
- Mamusiu, nie mogę! - odpowiada Ignaś
- Dlaczego, nie możesz?
- Bo zagotował się mój silnik. Muszę trochę odczekać aż ostygnie i dolać do wody do chłodnicy...

Tja. Podróże kształcą :)

Góry Iranu nie dla nas, nie tym razem. Wiele dróg w nich nie pokonaliśmy, więc choć kilka widoków dla Was!





Do kilku pięknych miejsc w górach mimo wszystko dotrzeć się udało. To wodospady Maregoon koło Yasuj.


Tą przełęcz zdobywaliśmy przez 2 dni. Drugiego dnia zerwaliśmy się bladym świtem, żeby ułatwić silnikowi jej zdobycie. Śniadanie na szczycie!

Kąpiel dla ochłody, gdy auto nie domaga.
Post napisaliśmy na notebooku Asus UX301L