30 października 2016

W drodze do Pamiru. Afganistan dosłownie na wyciągnięcie ręki.

Pamir, dach świata. Górski region, z którego odchodzą jedne z najwyższych pasm – Hindukusz, Karakorum i pośrednio również Tien-szan. Dom sześciu siedmiotysięczników i najdłuższego poza obszarem polarnym lodowca Fedczenki. Dla tych, co góry i przestrzenie lubią to na pewno, jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi. Dzisiejszy Pamir zajmuje całą wschodnią część Tadżykistanu - autonomiczny region Górskiego Badachszanu, wchodząc delikatnie do Afganistanu, Chin i Kirgistanu. Dla wielu przyjeżdżających do Azji Centralnej to cel numer 1. A dla nas?

Z tym Pamirem to było od jakiegoś czasu tak, że stał się on naszym marzeniem nieśmiałym. Marzeniem nieśmiałym, sporym, ale nietotalnym, bo ocierał się o naszą sferę lęków. Tych najważniejszych, bo dotyczących dzieci. WYSOKOŚĆ. Jak nasze dzieci zniosą przebywanie na dużych wysokościach? To pytanie chodziło po naszej, no dobra głównie mojej matczynej, głowie non stop i nie pozwalało mi zakodować sobie Pamiru jako celu naszej podróży. Już raz zabraliśmy niemowlaka na gwatemalski czterotysięcznik i nie wspominamy tej przygody dobrze. Wnioski z tamtej lekcji wyciągnęliśmy aż nadto dobrze. Wiemy, że dzieci bardziej wrażliwie reagują na wysokość, wiedzieliśmy więc, że ich samopoczucie, które jest dla nas najważniejsze, może sprawić, że przejechanie Pamiru będzie dla nas po prostu niemożliwe. Ta świadomość sprawiała, że wolałam się Pamirem nie jarać. Tak na wszelki wypadek. Żeby nie zapomnieć, co jest najważniejsze i nie czuć później ogromnego zawodu. Pamir – marzenie nieśmiałe, spore, ale nietotalne, które można też odłożyć na stare lata.

Nasz przejazd przez Pamir zaplanowaliśmy dobrze. Żadnego żywiołu, spontan kontrolowany. Wszystko po to, żeby jak najlepiej zmierzyć się z tematem dzieci / wysokość i Pamir w czwórkę z uśmiechem na ustach przejechać. Kluczem do sukcesu miała być bardzo powolna aklimatyzacja i wjazd w serce płaskowyżu dopiero w momencie, gdy będziemy mieli pewność, że cała czwórka znosi mniej tlenu idealnie. Chcieliśmy dojechać do Chorogu, stolicy Pamiru i stamtąd zrobić taką małą loopkę aklimatyzacyjną wjeżdżając na płaskowyż Doliną Szachdary i wracając po 7-10 dniach do Chorogu. Oswajanie się z wysokością planowaliśmy ugryźć książkowo. Zasada numer 1) Każdego dnia nie wspinamy się na nocleg o nie więcej niż 300 metrów. 2) Jeśli zaobserwujemy jakieś delikatne symptomy, nie wznosimy się wcale, czekamy, a jak objawy nie przejdą, zjeżdżamy w dół. 3) Dużo pijemy 4) W ciągu dnia wchodzimy wyżej, a śpimy możliwie nisko. 5) Trzymamy się zasad bezwzględnie, żadnego żywiołu, spontan kontrolowany. Jak się nie uda, przygotowaliśmy plan alternatywny – wracamy do Duszanbe, żeby przez Góry Fan dojechać do Kirgistanu. Kupiliśmy najlepszą istniejącą na świecie mapę Pamiru, przestudiowaliśmy poziomice dokładnie, wiedzieliśmy gdzie się czego spodziewać. Plan na tip-top – nie do końca w naszym stylu, ale najlepsze co mogliśmy zrobić, żeby zminimalizować ryzyko i marzenie zrealizować.

Piękne widoki zaczęły się już w drodze do Pamiru. I super, bo jechaliśmy z poczuciem, że warto się te 3 dni do Pamiru turlać, chociażby dla tych chwil. Po pierwszym przeciętnie interesującym dniu dojechaliśmy do rzeki Pandż, żeby przez kolejne dwa dni jechać wzdłuż niej do Chorogu z towarzyszącym nam Afganistanem po drugiej stronie wody. Magiczne wydawało nam się to wszystko. Afganistan, kraj, do którego podróżowali lądem ludzie w czasie młodości naszych rodziców, a który od wielu lat przez zawieruchy polityczne stał się miejscem, do którego „się nie jeździ” był na wyciągnięcie ręki. Rzeka w większości była na tyle wąska, że nie trzeba osiłka, żeby przerzucić kamień na drugą stronę. Mijaliśmy kolejne afgańskie wioski, pasterzy, odmachiwaliśmy do dzieci bawiących się po drugiej stronie na nadrzecznych plażach. Jak dziwnie jest ten świat skonstruowany, że nasze dzieci urodziły się tam w bezpiecznym domu, a te tutaj. I mimo że ich codzienne życie toczy się swoim normalnym rytmem, wojna domowa panująca w kraju sprawia, ze jakieś ryzyko jest na stałe wpisane w ich codzienność.


Trzeciego dnia dojeżdżamy do Chorogu. Marzenie nieśmiałe, spore, ale nietotalne jest na wyciągnięcie ręki.


Pierwszy nocleg nad rzeką Pandż



Zabawy odzwierciedlają to co zaobserwowane za oknem. Tak właśnie transportuje się bagaże, na dachach.



24 października 2016


W Uzbekistanie musimy określić się co dalej, który kraj odwiedzimy następny. Najsensowniej byłoby wjechać do Tadżykistanu i Pamirem przejechać do Kirgistanu. Ale problemem jest wiza tadżycka. Musimy po nią pojechać do Taszkientu (czyli stolicy Uzbekistanu), a to zupełnie nam nie po drodze. Tam musimy na nią poczekać, a ponieważ stosunki tadżycko-uzbeckie są napięte, czas oczekiwania na wizę jest uzależniany od tego, którą nogą wstał danego dnia konsul. A my musimy lada dzień wyjeżdżać z Uzbekistanu, kończy nam się pozwolenie na pobyt. Kontaktujemy się z agencjami i hostelami w uzbeckiej stolicy, żeby zdobyć najświeższe informacje. Ambasada Tadżykistanu zamknięta. Na miesiąc. Uzbecką ambasadę w Duszanbe też zamknęli, musi być równowaga, ochłodzenia stosunków dyplomatycznych są zazwyczaj obustronne. Złej informacji towarzyszy jednak również dobra – Tadżykistan wprowadził miesiąc wcześniej e-visy, które po testach na lotniskach objęły również granice lądowe. Juhu! Aplikujemy o wizę online i następnego dnia na mailu mamy komplet pozwoleń na wjazd.

Granica. Uzbecka jej część idzie jak po maśle. Podjeżdżamy do Tadżyków. Miło, wymieniamy uprzejmości, tju tju tju. Mama z dziećmi do budynku na prawo do odprawy paszportowej, tata sam do budynku na lewo do celnika. Urzędnik bardzo miły, dostrzega moją nieporadność przy wypełnianiu kart migracyjnych z chłopakami na rękach, bierze długopis i wypełnia je za mnie. Wszystko idzie gładko aż do pytania o wizę.

- Mamy wizę elektroniczną – odpowiadam
- A gdzie masz jej wydruk?

Nie mam. Robię najgłupszy uśmiech w świecie, przybieram minę zbitego psa i zaczynam mówić, że to wiza elektroniczna, więc mam ją ... w komórce. I że nie wiedziałam, ze trzeba ją wydrukować. Wiem jak bez sensu jest to, co mówię. Nie wzbudzam litości pana celnika. Z miłego zmienia się w groźnego i oznajmia, że w takim razie do Tadżykistanu nie wjedziemy. Ujej. Równolegle Michał prowadzi podobną rozmowę w budynku po lewej stronie. Tylko tamten celnik nie widzi mnie z dziećmi. Michał dodaje więc do swoich wyjaśnień informację, że on z żoną i dziećmi jedzie. Dzieci! Jak one często pomagają nam wyjść z trudnych sytuacji...! Celnik ma ich piątkę, rozpromienia się na wieść o tym, że my z dwójką dzieci do Tadżykistanu przyjechaliśmy. On pójdzie do naczelnika pogadać. Naczelnik chce za swoją aprobatę łapóweczkę. Ale pan od dzieci już zdążył pieczątki w paszport wbić, więc Michał dziękuję za łapóweczkę. Nie zostaniemy w strefie niczyjej, wjeżdżamy do Tadżykistanu!

---

Kurka. Dojechaliśmy do Tadżykistanu, który obok Kirgistanu był naszym celem. Opróżniliśmy nasze wynajmowane, cudne mieszkanie, zapakowaliśmy graty i dzieciaki, odpaliliśmy silnik, zamknęliśmy bramę za sobą i dojechaliśmy do samego środka Azji. Do gór. I mimo że do Pamiru jeszcze daleko, czujemy już częściową satysfakcję z osiągniętego celu. Możemy sobie wszyscy przybić piątkę! Niezły nas mochoniowy team!

Wjeżdżając do Tadżykistanu wracamy znowu w irańskie wpływy, bo wjeżdżamy do kraju, w którym mówi się w farsi. Farsi – ale pisane cyrylicą. Pozostajemy jednocześnie w byłej republice radzieckiej, która pozostaje w bliskich relacjach z Moskwą. W Tadżykistanie stacjonuje wciąż armia rosyjska, a na kilku plakatach w mieście widzimy tadżyckiego prezydenta spacerującego po zielonym parku ramię w ramie z Putinem. Ludzie cieszą się z bliskich relacji z Rosją, bo Moskwa daje im poczucie bezpieczeństwa. W końcu za długaśną, południową, górską granicą jest niespokojny Afganistan. „Talibowie Rosjan się boją” - słyszymy nie raz.


W Duszanbe robimy dłuższy postój. Musimy odpocząć po irańsko-turkmeńsko-uzbeckim tranzycie. Ostatnio bardzo dużo godzin spędziliśmy w aucie. Cierpliwość dzieci nagradzamy wizytą w Aquaparku, chodzimy na place zabaw, jeździmy trolejbusami, jemy mnóstwo dobrych lodów i na rowerze zwiedzamy kolejne parki. Udaje nam się znaleźć całkiem fajny nocleg w nowo powstałym małym hoteliku, z dużym ogrodem. Jest tak trochę jakbyśmy dom wynajmowali, mamy kuchnię i łazienkę do własnej dyspozycji i dobrze nam z tym. Gotujemy naleśniki, pomidorową i ogórkową. Taki domowy, stacjonarny czas mamy w Duszanbe. Bardzo w dłuższej podróży nam potrzebny.


Zanim dojedziemy do Pamiru, chcemy pojechać w niedaleko położone góry Fan. Przejść się na spacer, pochodzić, zmęczyć się trochę, powiedzieć kilka razy „wow” na te piękne górskie widoki. Tyyyle na to czekaliśmy. I schłodzić się. Od ponad 2 miesięcy mamy prawie non stop ponad 40 stopni. Trochę się przyzwyczailiśmy, temperatura nieprzekraczająca 36 – 37 stopni stała się „przyjemną”. 40+ jest jednak nieustannie bardzo męczące i nie możemy się doczekać orzeźwiającego, chłodnego wietrzyku. No i mamy, co chcieliśmy. Opuszczamy Duszanbe z 43 stopniami wieczorem, budzimy się rano nad jeziorem Iskander Kul w Górach Fan, a na termometrze jakieś 15 stopni. Pochmurno i pada – pierwszy raz od Turcji! Nie tak miało być. Pogoda jest od tak dawna stabilnie gorąco-słoneczna, że nie przypuszczaliśmy, że coś takiego jak ochłodzenie w ogóle może przyjść. A tu proszę, przyszło akurat w nocy. Czujemy się pewnie tak jak mieszkaniec tropików w podróży po jesiennej Europie i wszyscy, całą czwórką, w ciągu lekko ponad doby jesteśmy chorzy. Nie tak miało być.

Z górskich wycieczek i pieszej eksploracji okolicy nic nie wychodzi. W kościach łamie i najchętniej zawinęlibyśmy się w koce. Przez 4 dni udaje nam się wybrać na jedną wycieczkę, pod wodospad. Paracetamol pomaga. Resztę okolicy oglądamy z perspektywy fotela samochodowego. Trochę wstydzior, co? Jechać taki kawał i podziwiać górskie widoki zza szyby samochodu z tyłkiem wygodnie ulokowanym w siedzisku. Prawie jakby youtuba włączyć.

Szkoda wielka, bo piękne Góry Fan niezwykle. Skaliste lekko ośnieżone szczyty spadają pionowo do turkusowej tafli jeziora Iskander Kul. Zielone łąki i pastwiska, rzeczki, kilka wiosek malutkich. Niektóre z nich ulokowane na stałe, inne są tylko letnim schronieniem dla pasterzy i ich rodzin. Jedną taką sezonową wioskę odwiedzamy w poszukiwaniu mleka koziego dla chłopaków. Niesamowita gościnność nas wita. Zapraszają nas panie do domu i częstują wszystkim co mają – mlekiem i jego różnymi pochodnymi – masłem, śmietaną, kefirem. Z pieca na rozłożonej na podłodze ceracie ląduje gorąca lepioszka. Cudowna, ujmująca gościnność, ludzka miłość w najczystszej postaci.


Chcielibyśmy więcej, intensywniej, mocniej Gór Fan zakosztować, ale do Duszanbe wzywa nas choroba. Tymek coraz gorzej kaszle, a tam znajdziemy możliwie dobrą pomoc lekarską. I znowu Duszanbe zatrzymuje nas na dłużej. Tymkowe zapalenie oskrzeli leczymy dokładnie, robimy zapasy i cieszymy stacjonarnym, domowym pobytem. Po tygodniu jesteśmy gotowi, ruszamy w stronę Pamiru!

Widok z turbazy, w której stacjonowaliśmy na Iskander Kul







Wycieczka po okolicy






Nasz jedyny spacer, jak motyw rowerowy jak zawsze być musi :)

Lego-ludzik





Wieczory w turbazie

Wioska pasterzy



Gdzieś w okolicach Duszanbe. Weselnicy



Patrząc na tą pannę młodą i jej towarzyszy, wyobraźcie sobie 43 stopnie w cieniu. Tyle było tamtego dnia. Wtedy łatwiej zrozumieć, dlaczego panna młoda ani na sekundę się nie uśmiechnęła.

19 października 2016



2. września zmarł Islam Karimow, uzbecki dyktator, który rządził krajem przez cały okres niedawnej niepodległości, 27 lat. Pewnie obiło się Wam to o uszy. Uchodził za najbardziej brutalnego z lokalnie panujących. W gazetach można przeczytać legendy o stworzonym przez niego aparacie władzy, o przeraźliwych, fikcyjnie brzmiących torturach, o eliminowanych przez niego opozycjonistach, ekstremistach, braku wolności religijnej, wolności mediów itd. W Uzbekistanie byliśmy jeszcze za czasów jego panowania. Nic nie zwiastowało jego odejścia, reżim był w najlepszej formie. Czy odczuwaliśmy dyktaturę jakoś na co dzień? Odrobinę.

Rozbudowany aparat policyjny i wszechogarniającą potrzebę kontroli czuliśmy najbardziej na drogach. Jedziesz przed siebie, na horyzoncie punkt policyjny i już wiesz, co Cię czeka. Policjant w czapce wielkości ogromnego rondla wychodzi z budki, macha pałą, wita z uśmiechem i zaprasza do budki, co by spisać Twoje dane. I tak kilka razy dziennie. Wszystko w miłej atmosferze. No problem. Drugie miejsce, w którym czuliśmy lekki dotyk macek władzy to hotele. W Uzbekistanie oficjalnie trzeba meldować się w każdym mieście, w którym jest się dłużej niż dwa dni. W hotelach meldują automatycznie i wręczają tak zwane białe kartki na potwierdzenie procedury. Na granicy, przy wyjeździe z kraju, białe kartki są kontrolowane. Przy dłuższym pobycie braku kilku nie zauważą, niemniej im więcej tym lepiej. Turyści i hotelarze nauczyli się ten obowiązek obchodzić. W cennikach wielu noclegowni jest pozycja "biała kartka", znacznie tańsza niż łóżko w najtańszym pokoju i jest równoznaczna z wręczeniem Ci kartki meldunkowej bez udostępniania miejsca hotelowego. W Uzbekistanie jesteśmy krótko, dlatego postanawiamy nie naginać żadnych zasad i śpimy zgodnie z wolą władzy w hotelach. No za wyjątkiem jednego pięknego lookoutu, kiedy powstrzymać się nie mogliśmy.

W hotelach śpimy nie tylko przez kwestie meldunkowe. O uzbeckich hotelach można by napisać naprawdę dużo. W żadnym innym miejscu w tej podróży nie widzieliśmy tak dobrego stosunku jakości do ceny. Dobrze nam. Super jest po przerwie zanurzyć się w śnieżnobiałej pościeli, na wygodnym przestronnym łóżku, którego nie dzieli się z dwójką małych pasażerów, po kąpieli w czystej wannie. Ot, taka zachodnia wydumka ;)

Z Chiwy przemieszczamy się przez pustynię Kyzył-kum do Buchary.
- Uuuu, tam to będzie gorąco- mieszkańcy Chiwy powtarzają to zdanie jak mantrę.
Tak jakby u nich było rześko. Jest taki poziom gorąca, kiedy stopień w tą czy w tamtą nie odgrywa większego znaczenia. Stopień mniej nie chłodzi. Stopień więcej nie sprawia, że leje się z Ciebie bardziej, bo już bardziej nie może. Tak jest w lecie w Uzbekistanie. Ludzie mają rację, temperatura podnosi się z 42 na 44. Wsio rawno. Upał niemiłosierny.

Buchara, a jeszcze bardziej Samarkanda, to serce imperium wielkiego Tamerlana. Władcy, który rozpoczął budowę swojego imperium od małej grupy współtowarzyszy, a udało mu się podbić Irak, Persję i Indie, między innymi. Jako wielbiciel sztuki i architektury okazałej ściągał do stolicy swojego państwa najzdolniejszych architektów i budował, budował, budował. Piękne medresy i meczety, które przez lata stanowiły miejsca bardzo ważne dla muzułmanów. Za czasów sowieckich, przerobione między innymi na magazyny, opuszczone, mocno podupadły. Dziś świecą i błyszczą. I pewnie w jakimś niewielkim procencie odzwierciedlają dawną potęgę i przepych. Ale.

Z miastami mam tak, że one do mnie mówią. Dosłownie. Plączę się po uliczkach, obserwuje, chłonę, wącham i miasto czaruje mnie albo nie. I muszę szczerze Wam przyznać, że Buchara i Samarkanda to miejsca nie moje. Architektonicznie w wielu miejscach naprawdę piękne, ale bez tego czegoś. Bo medresy nadają się na zdjęcie pocztówkowe, ale wchodzisz do środka i potykasz się o tanie stragany. I w dawnych salach uczniów studiujących Koran ludzie dyskutują, czy ten magnesik wart jest pół dolara mniej. Aleje główne w miastach odświeżają, rząd stara się swoje najbardziej okazałe miasta doprowadzić do największego porządku. Remonty są jednak bardzo fasadowe. W życiu czegoś takiego nie widziałam. Bo to jest tak. Jakiś architekt, tam na górze, wymyślił sobie wzór budynków stojących przy alei idealnej. I teraz starają się ten wzór wszędzie odwzorować. Przy głównych drogach tworzą więc rzędy budynków nowych, szeregowych, "takich samych", które szczelnie zasłaniają to, co za nimi. I lśnią, bardzo sztucznie lśnią. Wystarczy otworzyć drzwi w nowo wybudowanym murze, żeby przejść do świata zgoła innego, nielśniącego i prawdziwego. Wyobrażam sobie doskonale, że Buchara i Samarkanda mogą kogoś zachwycić. Nam się podobało, ale że to miejsca nie nasze, rozpisywać się nie będziemy.

Tak więc Drodzy, zerknijcie na to, co po Tamerlanie w Uzbekistanie pozostało. I szykujcie się, bo dalej wjeżdżamy do Tadżykistanu. Nie wiem, z czym on Wam się kojarzy, ale zdradzę Wam już teraz, że będzie najpiękniej w świecie! Stay tuned!

Buchara
















Jeszcze, jeszcze, jeszcze!

Bawełna po horyzont. Pomiędzy Bucharą i Samarkandą rozciągają się ogromne pola bawełny. Co roku milion ludzi jest mobilizowanych przez państwo do pracy przy zbiorach "białego złota". W tej grupie są między innymi lekarze, nauczyciele, pielęgniarki, studenci i dzieci.

Po co dorośli wymyślili buty? Na bosaka lepiej

A to już Samarkanda, Registan.





Bazar wewnątrz medresy