15 grudnia 2014


Nowy Jork był na szczycie mojej listy miast do zobaczenia. Wielkie miasto klocków tetris, trochę znane z milionów kadrów hollywoodzkich filmów. Pocztówki z Manhattanu znamy na pamięć - Statua Wolności, Empire State Building, Most Brookliński, Central Park. Kadry-wizytówki nie pokazują jednak tego co w mieście najważniejsze - klimatu, ruchu, zapachu, twarzy ludzi, szeroko pojętej aury miasta. No więc poskładaliśmy sobie tą naszą podróż amerykańską tak, żeby zakończyć ją tygodniem w Nowym Jorku i poczuć na własnej skórze choć przez chwilę nowojorskie powietrze. Kilka rozrzuconych wspomnień poniżej.

Lot z dreszczykiem
Macie loty, które zapamiętacie na długo albo nawet na zawsze? Dla mnie to był ten lot. Granatowo na prawo, granatowo na lewo, pioruny rozdzierające niebo i ciszę, piszczący ludzie przy nagłych utratach wysokości, ponad godzinne kołowanie w oczekiwaniu na przesunięcie się frontu burzowego. Zawsze się zastanawiałam jak to jest lądować w burzy. To się dowiedziałam.

Moc Fejsa.
Jeszcze z Ameryki Centralnej zamieszczamy na fejsie krótkie zapytanie - prośbę o nocleg w Nowym Jorku. Wiadomość dociera do naszego nowojorskiego kumpla, który kilka godzin po naszym lądowaniu leci do Polski na urlop. Danilo mówi, że chętnie udostępni nam swój pokój, będziemy mieli z godzinę na spotkanie i wymianę podstawowych informacji. Logujemy się w mieszkaniu rzut beretem od WTC z dwoma amerykańskimi współlokatorami, piękny początek. Dzięki Daniel!

Maraton
Nastawiamy się na chodzenie. Chcemy się tak po prostu zgubić w mieście, zobaczyć jak stapiają się ze sobą kolejne dzielnice, chcemy chodzić, chodzić, chodzić. Bardzo pomocny wydaje nam się do tego wózek - nie będziemy musieli dźwigać cały dzień Ignasia plus mały nasz będzie miał gdzie się zdrzemnąć. Rezultat: Ignaś jest zafascynowany swoim nowym wozidłem i tym, co dzieję się wokół niego, co nie pozwala mu zasnąć w ciągu dnia nawet na sekundę. Możemy włóczyć się bez końca po mieście pod warunkiem, że omijamy szerokim łukiem muzea - tam nie ma tak zajmującego życia jak na ulicy i następuje wielki bunt najmłodszej części załogi. Dziennie pokonujemy więc dziesiątki kilometrów i nie mamy dosyć. Miasto wciąga.

Manhattan najładniejszy z perspektywy
Serce Nowego Joru najbardziej podoba nam się z pewnego oddalenia. Spojrzenia na Manhattan z Brooklynu, Jersey City, dachu Rockefeller Center, czy tarasu cioci Aliny wryły się w naszą pamięć najmocniej. Ludzka moc stworzenia miasta z klocków tetris, przy czym dodać trzeba, że uwzięła się ta gra, bo zrzucała urbanistom same podłużne klocki.

Las w mieście
Świetnie czujemy się między drzewami w Central Parku. Możemy tam na trawie usiąść i obserwować jak inni urodziny świętują albo w baseballa grają. Rowerzyści i rolkarze pędzą po swoich autostradach, ale inny to pęd niż ten odczuwalny pomiędzy biurowcami i przy budkach z hot-dogami.

Koncert piknikiem, piknik koncertem
Na dwa dni wybieramy się na prowincję New Jersey na koncert Jamesa Taylora. Czujemy się jakbyśmy przenieśli się na najbardziej tradycyjną amerykańską prowincję. Flagi wetknięte w każdy dom, flaga wisi nad sceną, przed koncertem obowiązkowo hymn na stojąco. Do tego wszystkiego zanim rozpoczęło się granie - piknik przy samochodach, taki piknik piknik z prawdziwego zdarzenia. Z grillem, krzesełkami rozkładanymi, jedzeniem, alkoholem i jednorazówkami. Na środku parkingu przy bagażniku samochodu. Amerykanie lubią podobno pikniki.

Nowy Jork gra
I nie mam tu na myśli tylko silników samochodowych. Na ulicach i pod nimi spotykamy mnóstwo ulicznych grajków, grających na naprawdę wysokim poziomie.

Rodzinny grill
W Nowym Jorku mieszka moja daleka rodzina. I chociaż nigdy wcześniej się nie widzieliśmy, ba, nawet nie wiedzieliśmy do końca o swoim istnieniu, spotykamy się jednego popołudnia na grillu przygotowanym na dachu apartamentowca w okolicach Central Parku. Jest przemiło, poznajemy dzięki nim miasto z perspektywy polskiej emigracji. I pierwsze od 9 miesięcy pierogi jemy!

Stęskniliśmy się
Po pierogach u cioci na grillu jedziemy na schabowego na Greenpoint. Po dawnej polskiej oazie na Brooklynie pozostały pojedyncze ślady, wciąż jednak można tu wejść do polskiego spożywczaka, apteki, czy zjeść barszcz w Łomżyniance. Pani Janina gotuje na zapleczu polskie specjały od ponad 20 lat, są stoliki z obrusem i pocztówkami pod szkłem, starodawne lampki i wnuk roznoszący potrawy. Podróż w czasie.

Po tych krótkich słownych impresjach, zerknijcie jeszcze na te obrazkowe!
Wchodzimy na pokład samolotu Cartagena - NYC

z dedykacją dla Daniela. Dzięki!




Pchamy się do muzeum, bo jeszcze nie wiemy, że za chwilę stamtąd wyjedziemy w akompaniamencie













WTC



Ignaś z kuzynami









Magda

Więcej zdjęć:
Nowy Jork
Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

18 listopada 2014


Łódka motorowa średniej wielkości, z dwoma olbrzymimi silnikami z tyłu. Prędkość około 60km/h co przy tych falach robi wrażenie zasiadania w kolejne rollercostera. Na falach łódka wystrzeliwuje w powietrze, żeby po kilku sekundach wylądować twardo na wodzie. I tak przez ponad 2 godziny. Jest śmiech. Dużo śmiechu, szczególnie jak fale wlewają się do wnętrza łódki. Mniej radosne miny mają Brytyjki siedzące na dziobie. Nikt nie zdradził im tajemnej wiedzy, że na przodzie najbardziej rzuca i najłatwiej o chorobę morską. W połowie drogi musimy ścisnąć się z tyłu, żeby zrobić dla ich fioletowych twarzy miejsce. Śmiech przyspiesza wskazówki zegara, podróż mija "nie-wiadomo-kiedy". 

Takie wspomnienia mieliśmy z naszego ostatniego transferu do Capurgany / Sapzurro. Wszystko niby super tylko jak zniesie te turbulencje Ignaś? Oraz fakt, że musi siedzieć na kolanach w jednym miejscu tyle czasu? Mielismy trochę stracha.

Łódki zmieniły się. Są jeszcze większe niż były, zadaszone (super, bo poprzednio nas bardzo słońce spaliło), silniki niemniejsze. Bilety kupujemy dzień wcześniej i tak nadchodzi dzień naszego wyjazdu. Znamy tajemną wiedzę odnośnie zajmowania miejsc na łódce, bez problemu zdobywamy miejsce na tylnej ławie. Ławka wąska na pół półdupków, dosiadają się kolejne i jeszcze następne osoby, robi się coraz przytulniej, będzie milutko.

Ruszamy. Rollercostery działają na Ignasia usypiająco, dajemy radę wyskubać troszkę miejsca dla niego między naszymi brzuchami a oparciem kolejnej ławki. Pozostaje nam więc tylko zatroszczyć się o drętwiejące tyłki, uda, łydki i stopy. Przesuniecie ucisku o milimetr robi różnicę, jak się okazuje. Nie mamy co narzekać. Obok nas jedzie pani z dwójką dzieci, jedno śpi na kolanach, drugie stoi między nogami a oparciem, a mama gdzieś pomiędzy dała radę głowę oprzeć i też śpi. Da się ;)



Z łódki przesiadamy się do busów, długą podróż przedzielamy noclegiem i dojeżdżamy do Cartageny. Ostatniego miejsca w Ameryce Łacińskiej, które odwiedzimy tym razem. Naszym domem staje się chwilowo wielka chata Edwina, nie-zwykłego couchsurfera, który chyba non stop udostępnia kilka pokoi swoim gościom. W czasie naszego krótkiego pobytu przewijają się przez jego dom Argentyńczycy, Amerykanka, Szwajcarzy, Francuzka, przyjaciółka z dzieckiem, która właśnie rozstała się z mężem, ciocia przyjaciółki z córką, które mają akurat wolne, znajomi. To się nazywa otwarty dom, milion procent zaufania, gościnności, luzu, wspólne wieczory przy kolacji lub na mieście. Jest super.

Dni mijają nam na spacerach po mieście. Nie mamy dość. Cartagena jest najpiękniejszym miastem od Meksyku, w naszych oczach przynajmniej. Stare miasto żyje nocą, słychać muzykę, ludzie siedzą na placach, murkach, rozmawiają, śmieją się, sączą napoje procentowe, bawią się. Dawno nie czuliśmy się tak dobrze w mieście. W Getsemani plączemy się po małych uliczkach z grafiti na ścianach. Tu dzieci zablokowały uliczke basenem, chłodzą się bo upał ogromny. Tam panowie wystawili krzesła przed dom, siedzą i obserwują. Pan zachęca do kolejnego kubka soku z pomidora drzewiastego lub marakui, Pani oferuje arepy z serem.

Za murami starego miasta robi się bardziej dostojnie. Eleganckie kamienice, przy wielu z nich jaskrowo kwitnące drzewa. Od czasu do czasu ulicą przejedzie dorożka z turystami, natkniemy się na sprzedawcę saksofonu zrobionego z rur przemysłowych lub grupę amerykańskich turystów robiących zdjęcie Kolumbijki o kobiecych kształtach, pozującą w niby tradycyjnym stroju z koszem owoców na głowie. Jest w Cartagenie trochę nadmuchanego blichtru. I chociaż z reguły tego typu miasta nie są naszym pierwszym wyborem i raczej szybko z nich uciekamy do miejsc, gdzie ciszej, dobrze nam tu. Odpowiada nam aura Cartageny, zachodzimy pięć razy w te same uliczki i chcemy szósty. Nie wiem do końca z czego to wynika. Może przyczyna jest prosta - świadomość, że jesteśmy w ostatnim miejscu w Ameryce Łacińskiej sprawia, że staramy się cieszyć maksymalnie każdą chwilą. Liczy się tu i teraz i dostrzegamy tylko to, co piękne? A może trochę jednak stęskniliśmy się za miastem, w którym można czuć się dobrze, a taka właśnie jest Cartagena? Może znaczenie ma nasz duży sentyment do Kolumbii i dobre wspomnienia z poprzedniego pobytu? Może czujemy w Cartagenie klimat lubianych przez nas powieści Marqueza, to w końcu jego ojczyzna? A może chcemy go poczuć? Nie wiem. Wiem, że mamy rewelacyjny finisz!




















Magda

Cartagena
Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS