26 sierpnia 2010



Uczucie, kiedy dopiero zaczynasz podróż jest fantastyczne – wszystko jest jeszcze przed Tobą i zaraz się zacznie! My długo nie mogliśmy się doczekać naszej motocyklowej andyjskiej tułaczce, ale jak już się zaczęło, nie mogliśmy przestać.



Idea




Nasza podróż była ślubnym prezentem od wszystkich gości. Rzuciliśmy dotychczasowe prace, poza budżetem nic więcej nas nie ograniczało. O Ameryce Południowej słyszeliśmy wystarczająco wiele dobrego, żeby zdecydować się na wyjazd właśnie na ten kontynent. Sądziliśmy, że środków wystarczy nam na jakieś cztery miesiące zwiedzania. Mocno nagłowiliśmy się przy kupnie biletu: chcieliśmy przylecieć w jedno miejsce a wylecieć z zupełnie innego. W końcu najtańszą opcją okazało się połączenie dwóch biletów: Warszawa – Madryt – Warszawa (LOT) i Madryt – Amsterdam – Panama – Bogota – (surface) – Sao Paolo – Madryt z KLM. Surface oznacza odcinek pokonany lądem, czyli sedno naszej wyprawy. Tak naprawdę planowaliśmy zobaczenie Kolumbii, Ekwadoru, Peru i Boliwii, po czym chcieliśmy przedostać się do Sao Paolo by złapać samolot do domu.

Dlaczego motorem?



Wybór środka transportu był dla nas oczywisty. W naszych wcześniejszych podróżach odkryliśmy, że największą radość daje nam odnalezienie i przeżycie miejsc, do których większość turystów nie dociera. Lubimy zwiedzać turystyczne perełki , jednak przede wszystkim cenimy sobie obserwowanie odmiennych i obcych nam kultur w ich naturalnym środowisku. W nieskażonych turystycznie regionach ludzie zawsze są bardziej „ludzcy”: nie traktują nas jak bankomatu, cieszą się ze spotkania, wyrażają swoje zainteresowanie, są gościnni, otwarci. Doświadczyliśmy tego w Azji, wypożyczając motor w Nepalu, Indiach, Chinach czy Wietnamie, ale przede wszystkim w Laosie, gdzie zdecydowaliśmy się kupić chińską podróbkę Hondy, do której przytroczyliśmy na sztywno przyczepkę skonstruowaną naprędce z używanych części. Takim oto rydwanem przemierzyliśmy Laos z północy na południe. Motor wydawał się być idealnym rozwiązaniem. Przemierzanie kilometrów na dwóch kołach miało nie być celem samo w sobie, lecz dać nam niczym nieograniczoną wolność. Motocykla w Polsce nigdy nie mieliśmy, a wysokie koszty transportu przez Atlantyk (ok. 2000 dolarów w dwie strony) skłoniły nas do kupna dwukołowca, który był już na miejscu. Siedząc jeszcze w Polsce znaleźliśmy przez Internet parę Holendrów zamierzających sprzedać swój motocykl w Kolumbii. Cena, całkiem korzystna jak na 5 letnie Kawasaki KLR650, zawierała pełen motocyklowy ekwipunek – torby boczne przednie i tylne, tankbag i dwa komplety strojów motocyklowych wraz z kaskami. Zaryzykowaliśmy i kupiliśmy w ciemno. Holendrzy musieli bowiem jechać dalej, więc motocykl przez miesiąc czekał sobie na nas w świetnym hostelu Casa Kiwi w Medellinie, kolumbijskim chiloutowym mieście. Zobaczywszy, że motor naprawdę istnieje i co najważniejsze działa, zapakowaliśmy dwie boczne torby, ułożyliśmy dwa plecaki na tylnej drewnianej desce – jeden na drugim, przywiązaliśmy je kilkoma linami i ruszyliśmy przed siebie.

Gdzie byliśmy i co robiliśmy



Widzieliśmy niesamowicie różnorodne miejsca.

Na karaibskich plażach po obu stronach granicy Kolumbii z Panamą wskakiwaliśmy do wody, żeby się ogrzać.



W samej Kolumbii syciliśmy oczy kolonialnymi miasteczkami, w tym Barricharą, gdzie kręcili niedawno Zorro, bo miasto zachowało w 100% autentyczny charakter.
Tam też, w okolicach San Gil, pierwszy raz w życiu lecieliśmy na paralotni – nie zapomnimy nigdy siły odśrodkowej korkociągów. Jadąc na pustynię Tatacoa w straszliwym żarze lejącym się z nieba, przegapiliśmy most, przez co musieliśmy jechać przez bagniste łąki i przeprawiać motor przez rzekę, wnosząc go na kijach na drewnianą łupinkę o szerokości 60-70cm.



W Ekwadorze podziwialiśmy przede wszystkim ośnieżone wulkany – przy jednym z nich wyjechaliśmy z pełnym bagażem do ostatniego schroniska na 4800 m npm, skąd atakuje się szczyt (6267 m npm). Kiedy spytaliśmy opiekunów schroniska, czy przypadkiem nie moglibyśmy sobie ugotować kukurydzy, ze zdumieniem nam powiedzieli, że owszem możemy, tylko że na tej wysokości będziemy musieli poczekać jakieś 2h aż będzie ona gotowa do spożycia.




Przekraczając granicę Peru, mieliśmy obawy, że będzie to najgorszy punkt naszej podróży przez nadmiernie masową turystykę.
Szybko jednak okazało się, że jesteśmy w błędzie. Bardzo mozolnie jechało się szutrowymi i krętymi drogami, przez góry leżące wewnątrz kraju, jednak nasza potrzeba autentyczności została w 150% zaspokojona. Śpiąc u lokalnych ludzi mogliśmy się przekonać, jak smakuje smażona w głębokim tłuszczu świnka morska, która jeszcze 5 minut wcześniej biegała pod stołem. Machu Picchu zrobiło na nas niesłychane wrażenie, choć ślady Inków mogliśmy bardziej sobie wyobrazić w Choquequirao, tzw. Machu Picchu II, które wciąż w dużej części porośnięte krzakami, odcięte całkowicie od świata, pobudza bardzo mocno wyobraźnię.



W Boliwii wszystkie atrakcje jakie widzieliśmy (niesamowity karnawał w Oruro, wizyta w dżungli, zdobycie sześciotysięcznika Huayna Potosi itd) i tak pozostaną w cieniu naszego głównego celu: największego solniska świata, Salaru de Uyuni, i jego okolic z marsjańskimi krajobrazami. Salar przez większość roku jest białą, bezkresną, płaską jak stół płaszczyzną, gdzie orientacja i perspektywa gubi jakiekolwiek punkty odniesienia, a siatkówka oka pali się od odbijanego zewsząd światła. My jednak natrafiliśmy na porę deszczową, kiedy to warstewka wody na salarze sprawia, że niebo i salar zlewają się w jedną błękitną obłędną całość. Nawet zdjęcia nie oddadzą wrażenia, które można przeżyć na miejscu. Orgia zmysłów.




Przedłużenie



Jednak tutaj nasza podróż się nie zakończyła. Bardzo szybko odkryliśmy, że skoro nie mamy żadnych zobowiązań, a jedyne co nas ogranicza to budżet, to sprawimy, aby starczył na dłużej. W ten sposób wydłużyliśmy naszą podróż o kolejne 3,5 miesiąca, dzięki czemu nie tylko zobaczyliśmy bardziej dokładnie Boliwię, lecz również przemierzyliśmy dużą część Chile i Argentyny. W Chile przyglądaliśmy się przez chwilę Rajdowi Dakar, poznając Hołka, Rafała Sonika, czy Kubę Przygońskiego, a po potężnym trzęsieniu ziemi koło Concepcion obserwowaliśmy zniszczenia i rozmawialiśmy z mieszkańcami tego pechowego regionu. Sami mieliśmy pierwszy raz w życiu kilkukrotną okazję odczucia wstrząsów wtórnych – po takim zjawisku mój błędnik potrzebował dobry kilku godzin, aby na nowo zacząć sprawnie działać. Chile i Argentyna jednak znacznie różnią się od wcześniej zwiedzanych krajów – są krajami gospodarczo rozwiniętymi, etnicznie bliskimi południowej Europie, droższymi, wygodniejszymi, bezpieczniejszymi. Odtąd drogi coraz rzadziej były szutrowe, mimo wszystko jednak przygód nie brakowało.


The best of!




Gdybym miał opowiedzieć jedynie jeden etap naszej podróży, z pewnością byłyby to właśnie nasze ostatnie dni w południowo-zachodniej Boliwii. Salar de Uyuni był murowanym hitem, na który cieszyliśmy się, od kiedy zobaczyliśmy go na zdjęciach przed kilkoma laty. I nasze marzenie dotarcia tam spełniliśmy. Z powodu zalania wodą, na Salar mogliśmy wjechać jedynie kilka kilometrów w głąb, nie dotarliśmy do słynnej kamienistej wyspy z kaktusami, która znajduje się na samym środku salaru. Zamiast tego mieliśmy mnóstwo czasu, żeby obserwować, jak zmienia się krajobraz na salarze w zależności od wysokości słońca nad widnokręgiem. I warto było czekać, bo im później, tym potęgował się efekt lustra odbijającego niebo w wodzie. Sam zachód był niemniej spektakularny i co jeszcze piękniejsze – był widowiskiem zarezerwowanym dla garstki osób, pozostających na noc w hotelu zbudowanym z bloków soli, i nas – którzy wbrew rozsądkowi, zaś zgodnie z wielką pokusą, wjechali w solankę motorem. Oczywiście nie obyło się bez horroru w postaci nałapania jej do gaźnika, jednak z pomocą Japończyków udało nam się z Salaru na motorze przed nocą wyjechać. Z Uyuni zapuściliśmy się w bezdroża Boliwii, gdzie bardzo blisko schodzą się granice Argentyny i Chile.



Region ten jest bardzo popularny wśród zachodnich turystów, którzy eksplorują go w konwojach LandCruiserów przemieszczających się w ciągu dwóch dni z Uyuni do San Pedro de Atacama, popularnej miejscowości leżącej już w Chile na skraju Pustyni Atacama. My nie chcieliśmy ograniczać się czasowo, więc wzięliśmy odpowiednie zapasy paliwa, wody i jedzenia, i ruszyliśmy przed siebie. Krajobraz zmieniał się stopniowo, ale nieodwracalnie, i szybko znaleźliśmy się w terenie bardzo suchym i skąpym w roślinność, bujną jedynie w bezpośrednim sąsiedztwie nielicznych potoków. I im bliżej granicy z Chile, tym krajobraz stawał się coraz bardziej surowy, przybywało wulkanów, a mieszkańców nie spotykaliśmy już żadnych. Wszystko co nas otaczało było jedynie dla naszych oczu, ale jednocześnie mieliśmy świadomość, że i my zdani jesteśmy jedynie na samych siebie. Wraz z ostatnimi osadami ludzkim dramatycznie pogorszył się stan dróg. Teren suchy, piaszczysty lub kamienisty powodował, że kursujące terenówki wyjeżdżały kolejne równoległe ślady. W ten sposób droga w wielu miejscach rozdzielała się na kilkadziesiąt równoległych torów. Żaden z nich nie jest dobry dla motocykla. W nowym motocykl się zapada, stary zaś jest wybity na taką tarkę, że również nie sposób go bezproblemowo prowadzić. Trudne warunki nie były jednak w stanie przysłonić radości i szczęścia, które odczuwaliśmy z „tam-bycia”. Przepiękne wulkany, cudowne kolorowe jeziora, a w nich stada dostojnie brodzących różowych flamingów. Do tego niezwykłe kolory ziemi, zmieniające się za każdym wzniesieniem perspektywy. I te pola gejzerów, bulgoczących głośno, plujących błotem, ziejących gazami. I te gorące źródła, w których tak przyjemnie się siedziało o poranku, kiedy to w nocy temperatura na zewnątrz namiotu spadała do -10.



I ta wolność biwakowania w dowolnym miejscu. Nawet zupki chińskie smakują inaczej. I ta niczym nieograniczona przestrzeń, bezkres bezchmurnego nieba. I świadomość nieuchwytności chwili. Kiedy zatęsknimy naprawdę mocno, trzeba będzie tu wrócić. Koniecznie. Ostatecznie, pokonanie 739 km zajęło nam osiem pracowitych dni. Jak radził mi mój idol podróżniczy Konrad Kąkolewski, trzeba tam pojechać, odsiedzieć tak długo ile się będzie potrafiło i jeszcze ze 2 dni więcej. Była to bez wątpienia dla nas najlepsza przygoda wyjazdu.



Do najlepszych chwil zaliczamy też z całą pewnością każde zaznanie gościnności. A gościnność w Ameryce Południowej potrafi przybrać poziomy niezwykłe. Miło wspominamy mechanika z Concepcion, który obdzwonił swoich kolegów z sieci motocyklistów chilijskich z prośbą o przygarnięcie nas do siebie. I tak przez kilka kolejnych dni chroniliśmy się przed deszczem w domach motorowych pasjonatów – u Lucio Goldwinga = szefa, który pokazywał nam godzinami swoje zdjęcia z jazdy na Hondzie bez trzymanki i u Carlosa, który zrobił na nasz przyjazd wielką imprezę z grillowanymi w kilku warstwach gazety rybami (specjalna „La teknik”!). W Argentynie z kolei farmer
zaprosił nas do swojego pałacowego domu, dając nam własny pokój z prywatną łazienką i prosząc dwie gosposie o przygotowanie nam śniadania :) Niezła odmiana po 2 miesiącach spania w namiocie,w większości na dziko!

Bezpieczeństwo



Wiele osób przed naszym przyjazdem przestrzegało nas przed czyhającymi na nas nieprzyjemnymi niespodziankami. W Kolumbii, która kojarzy się z wielkimi problemami z bezpieczeństwem (np. z uprowadzeniami turystów dla okupu), czuliśmy się nadzwyczaj bezpiecznie, co chwilę natrafiając na patrol wojska, policji czy żandarmerii. Tam gdzie panują baroni narkotykowi, nie zapędzaliśmy się. Z drugiej strony w Peru o mały włos nie padliśmy ofiarą uzbrojonych bandytów czyhających na nocne autobusy. W miejscu, gdzie złapaliśmy gumę i przed zostaniem na noc uchroniła nas lokalna policja, w nocy rabusie ogołocili autobus pełen zmierzających przed Bożym Narodzeniem na prowincję do swoich rodzin Peruwiańczyków i parę Belgów. Ich emocje słyszeliśmy tuż po zdarzeniu, jako że tę noc spędziliśmy ugoszczeni w policyjnych pryczach na komisariacie. O drobnym złodziejstwie w miastach, w tym o jego wyrafinowanych technikach, wiele mogliśmy usłyszeć, jednak na szczęście nie doświadczyliśmy. Nie wiem czy dlatego, że zawsze stosowaliśmy się do ogólnie znanych zasad bezpieczeństwa, czy też dlatego jednak, że większość czasu spędzaliśmy wśród serdecznych ludzi z prowincji.

Hiszpański



Ten wyjazd nas na pewno wiele nauczył. Przede wszystkim języka hiszpańskiego. Kiedy byliśmy w krajach azjatyckich, bardzo brakowało nam możliwości poprowadzenia choć podstawowej rozmowy z ludźmi których spotykaliśmy. I mimo pozytywnego nastawienia i aktywnej gestykulacji, możliwości komunikacji były mocno ograniczone. Ameryka Południowa pod tym względem oferuje fantastyczną możliwość. Od przylotu do Bogoty aż do dotarcia do Buenos Aires, przemierzywszy na samym motorze w ciągu ponad ośmiu miesięcy 22 tysiące kilometrów przez sześć krajów, mogliśmy porozumiewać się w jednym języku. To było wielką motywacją, aby korzystać z każdej możliwości i dzień po dniu, zaczynając od kompletnych podstaw, stawać się co raz bardziej płynnym. Pod koniec podrozy, poznawszy Waltera i Sirvine, prowadzilismy naprawde ambitna dyskusje. W sumie dopiero po tym, jak przekroczyliśmy granicę z portugalskojęzyczną Brazylią mogliśmy się naprawdę przekonać, jak bliski stał się nam język hiszpański.

Problemy z motorem



Wiele osób pyta nas, czy motor nie sprawiał nam żadnych trudności. Odpowiedź jest wiele mówiąca: trudności, które nas czekały w podróży, w 90% były związane właśnie z motocyklem. Trzeba przyznać, że nie ma on łatwego życia. Od kiedy pewien Kalifornijczyk przyjechał kilka lat temu na nim do Ameryki Południowej i sprzedał go innym turystom, motor nieustannie przechodzi z rąk do rąk. Jeździ po ciężkim terenie, załadowany do granic możliwości. Poznani przez nas Francuzi Pierre i Laurance, jeszcze przed Bożym Narodzeniem 2010 powinni osiągnąć Kolumbię, dokąd w tej chwili zmierzają. Motor więc, pomimo że ma dopiero 5 lat, jest już bardzo mocno zużyty. Czuliśmy, jak silnik z miesiąca na miesiąc tracił kondycję. W Peru dokonaliśmy nawet koniecznej jego naprawy, jednak było to jedynie chwilowe rozwiązanie. Bardzo zmartwiła nas również, i mocno uderzyła po kieszeni, dwukrotna awaria tylnego amortyzatora, którego cena na miejscu wynosi ponad 1000USD. Co ciekawe jednak, w podróży najbardziej dokuczliwe były teoretycznie drobne problemy. Wszystko zależy od miejsca, w którym awarie zaskoczą. Bo kiedy rozerwał nam się zużyty łańcuch na środku ronda w dużym chilijskim mieście, pomoc i części udało się nam załatwić całkiem sprawnie i bezstresowo. Wystarczy jednak, aby złapać gumę gdzieś na odludziu, a o emocje nie trudno. Chwil zwątpienia było kilka. W północnym Chile kilka w ciągu 3 dni przebiliśmy oponę ostatecznie dojeżdżając do mechanika z dętką przebitą w 16 miejscach. Na Salarze de Coipasa – młodszym i mniejszym bracie Salara de Uyuni, kompletnie bezludnym i zupełnie nieturystycznym zakopaliśmy się w ukrytym pod solą mule za łańcuch. Po wielu próbach wypchania motoru w którąkolwiek stronę, wywaliliśmy go na bok, po czym przeczołgaliśmy po ziemi do obszaru bardziej twardego, tam postawiliśmy i zawróciliśmy do punktu wyjścia. Wracając z kolei z dżungli awaria skrzyni biegów zmusiła nas do transportowania motoru do La Paz autobusem w luku bagażowym. Wypakowany już w boliwijskiej stolicy motor po 12-godzinnej podróży po wertepach miał 10-centymetrową dziurę w baku na paliwo. Innym problemem była niska dostępność części eksploatacyjnych – klocków hamulcowych czy filtrów oleju pasujących do tego konkretnego modelu – do policzenia na palcach jednej ręki. Kupić porządny olej nie jest łatwo, ale kiedy nagle umarł nam na południu Boliwii akumulator, znalezienie i kupienie nowego zajęło nam 2 tygodnie, w ciągu których nasz dom na 2 kółkach musieliśmy uruchamiać na pych.

Czy zrobiliśmy dobrze?



Czy w takim razie dobrze postąpiliśmy, pchając się w nieznane używanym motorem, nie posiadając żadnego doświadczenia czy umiejętności prawidłowej eksploatacji motoru? Kategorycznie nie! Motocykl dał nam niesamowitą elastyczność i wolność podróżowania. Sprawił, że droga stała się po części celem samym w sobie, dzięki czemu zachowaliśmy ciągłość krajobrazów, obserwowaliśmy zachodzące zmiany. Podróżując nocnym autobusem koncentrowalibyśmy się jedynie na typowo turystycznych atrakcjach. Oczywiście, warto by było znać się choć na podstawach mechaniki motoru. Oczywiście, oszczędzilibyśmy sobie mnóstwo stresu, gdybyśmy przywieźli ze sobą w 100% sprawny motocykl z domu. Ale nie mając takich możliwości, poszliśmy na żywioł i nigdy tego nie żałowaliśmy. Nie trzeba być wielkim motocyklistą z doświadczeniem, żeby na motorze podróżować. Wystarczy chcieć – jesteśmy tego najlepszym przykładem. Mieliśmy wybór: czytać relacje innych i marzyć o niedostępnych dla nas warunkach, albo też działać w obrębie warunków, jakie mamy, i starać się z uśmiechem przezwyciężać przeszkody. Teraz, doświadczeni J myślimy już inaczej o naszej kolejnej wyprawie. Jesteśmy dużo mocniejsi niż wcześniej. Afryka czeka!

Dziękujemy Tym z Was którzy nas czytali i w myślach wspierali, zaś tych z Was dla których jest to pierwszy post, zachęcamy do eksplorowania archiwalnych wpisów.

Pozdrawiamy serdecznie

Michał i Magda

P.S. Ten tekst zajął trzecie miejsce w konkursie Aparat na Motor magazynu National Geographic Traveller. Najlepszą zdaniem jurorów relację można przeczytać w sierpniowym numerze magazynu. A nagrody dla pierwszego, drugiego i trzeciego miejsca byly te same :) Wygralismy maly aparat fotograficzny Samsunga, ktory pomimo braku wodo- kurzo- i wstrzasoodpornosci zastapi nam zgubionego w Argentynie Lumixa.

12 sierpnia 2010



Lotnisko w Rio to jakieś dziwaczne, betonowe monstrum. Przyjechaliśmy wystarczająco wcześnie, żeby jeszcze wszystko przepakować i zmniejszyć ilość posiadanych tobołków. Problemy zaczęły się już przy check-in-ie – okazało się, że w systemie nie widzą, że lecimy do Frankfurtu/Warszawy, przez co nie mogli nadać naszego bagażu od razu do Europy. Zdziwiło nas to tym bardziej, że w Salwadorze mieliśmy tylko godzinę na przesiadkę – nawet przy małym lotnisku to nieco maławo jak na konieczność odebrania bagażu, nadania go na nowy lot i pobrania kart pokładowych. Powiedzieliśmy jednak sobie, że przecież to jeden bilet i muszą wiedzieć, co robią.

Nasz niepokój zaczął narastać, kiedy czekaliśmy już przy wyjściu do samolotu i okazało się, że mamy opóźniony samolot o nieokreśloną liczbę minut. Nasza godzina zaczęła się kurczyć i ostatecznie skurczyła się do 30 minut. Niedługo po starcie zawołaliśmy stewardessę, żeby powiedzieć jej o naszej sytuacji i zapytać, co zrobić, żeby nasza przesiadka przebiegła możliwie bezproblemowo. Myśleliśmy – nie my jedyni i pierwsi kupiliśmy taki bilet – muszą mieć na to jakąś procedurę… Stewardessa zrobiła jednak wielkie oczy i zawołała lepiej mówiącą po angielsku koleżankę. Ta jednak też wyglądała, jakby pierwszy raz spotkała się z podobną sytuacją. Powiedziała, że porozmawia z pilotem i poprosi go, żeby ten skontaktował się z obsługą naziemną i przekazał info do Condora (linii, która miała zawieźć nas do Frankfurtu), że jesteśmy na pokładzie i prosimy o sprawną koordynację. Cobyśmy szybciej wyszli z samolotu stewardessy kilka minut przed lądowaniem zrobiły niezłe zamieszanie, przesadzając ludzi i usadzajac nas mozliwie blisko wyjscia.
Już w rękawie czekały na nas dwie osoby z informacjami. A właściwie informacją jedną – że nie polecimy… Samolot stoi jeszcze wprawdzie na lotnisku, i ludzie dopiero zaczęli do niego wchodzić, ale check-in jest już zamknięty… Zostaniemy zaprowadzeni do szefowej Condora, a tam powiedzą nam co dalej. Mimo dość bezpośredniego i stanowczego przekazania nam niedobrej dla nas informacji, nie dochodziła do nas myśl, że możemy jeszcze dzisiaj nie polecieć. Tyyyyyle planów porobionych na kolejny tydzień, cała machina powrotowi nakręcona, bo już nawet nie o nastawienie chodzi… Micho wypatrzył szybko, że 1,5h później odlatuje samolot TAP,-u do Lizbony. Obie linie nijak się do siebie mają, kolejny lot Condora jest jednak za tydzień, przecież nie będą nas tu aż tyle trzymali…
Kazali nam czekać na korytarzu. Minęło 15 minut nie wyszedł do nas nikt. Minęło 30 minut nie wyszedł do nas nikt. 45. 60. Złość zaczęła przeradzać się w furię. Micho wyznaczył im kilkuminutowy deadline, po czym wszedł do biura z naszymi bagażami. Ja za nim. Nawet miejsce do siedzenia się dla nas znalazło. Szefowa Condora nie odezwała się do nas słowem, nerwowo odświeżała pocztę z częstotliwością mniej więcej raz na 10s. Ktoś w tle przebąkną, że wysłali maila do Niemiec z pytaniem, co z nami zrobić. Po 15 minutach my zaczęliśmy mówić. Kłótnia. Bo oni są bezsilni i nie mogą nic zrobić bez autoryzacji z Niemiec. A my mamy dosyć takiego traktowania. Sytuacja nasza wygląda tak, że jedyne co mogą nam zaproponować to tygodniowy pobyt w hotelu w Salwadorze. Ciężko nam w to uwierzyć. Mówimy, że musimy lecieć najpóźniej jutro, podkreślając kilkakrotnie słowo musimy. I tak wsiadamy do taksówki w kompletnie tropikalnym klimacie Salvadoru de Bahia.



Przyjezdzamy do hotelu. Emocje po drodze opadaja. Na recepcji pytaja nas do kiedy zostajemy. Mowimy ze jeden dzien, ale smiejemy sie oczywiscie, ze jak zle pojdzie, to i tydzien zostaniemy.



Hotel niczego sobie. Turystyczno-konferencyjny moloch. Brazylijskie 5 gwiazdek z trochę tandetnym luksusem i obsługą niemówiącą po angielsku. Siłownia, bilard, piłkarzyki wielki basen, plaża przez okno. Ogólnie nienajgorzej - choć w życiu nie wydalibyśmy kasy na pobyt w takim miejscu. Wolimy nasz namiot. Jedyne co było naprawdę niezłe i w tej podróży niezmiernie rzadkie to jedzenie - szwedzki stół uginający się od owoców warzyw, potraw ciepłych i zimnych. Soków różnych, mięs, ryb i makaronów do wyboru. Pierwszego dnia nie mogliśmy się kompletnie opanować - jedliśmy tyle, że ledwo zaczynaliśmy móc swobodnie oddychać po posiłku, szliśmy na kolejny.



Pierwszy dzień okazał się nie ostatnim. Condor milczał. Zostaliśmy na kolejny dzień. I na jeszcze następny. I tak do kolejnej niedzieli... Dopiero w piątek dostaliśmy potwierdzenie lotu na niedzielę. W międzyczasie dzwoniliśmy pewnie kilkanaście razy na infolinię Condora i do biura w Salvadorze. Różne rzeczy słyszeliśmy. Raz powiedzieli nam nawet, że pierwsze miejsca mają dopiero za 3 tygodnie i tyle przyjdzie nam czekać w naszych 5 gwiazdkach...



Z czasem nauczyliśmy się rozsądnie jeść i cieszyć absolutnie piękną plażą i błogim lenistwem. Dnie spędzaliśmy leżąc brzuchem do góry, pochłaniając kolejne lektury i popijając drinki różne. Bo skoro nie wydajemy nic, na Caipirinhe niejedną się uzbiera :) Czasami na spacer dłuższy się wybraliśmy. Z jednej strony całkiem fajny wypoczynek, ale zupełnie nie nasz. Dużo ciekawiej było ze smokiem. Strata czasu takie plażowanie przez tydzień w betonowej kupie.



W niedzielę przy check-inie nie obyło się oczywiście bez problemów. Nie było nas na liście pasażerów, a samolot miał komplet rezerwacji. Wstrzymaliśmy kolejkę na dobre 30 minut. Ostatecznie udało się i zasiedliśmy w niewygodnych fotelach. Po ponad 10godzinach nocnego lotu z potwornie gadatliwym Niemcem jako sąsiadem wylądowaliśmy po prawie 8 miesiącach w Europie. Z bardzo mieszanymi uczuciami. Trochę obaw przed tym jak to będzie, jak my się odnajdziemy. Trochę ogólnej niechęci. Trochę tęsknoty za smokiem. I wreszcie trochę radości, że zobaczymy już wkrótce naszych polskich przyjaciół i rodziny. Nasze fotki z Salvadoru możecie zobaczyć tu:

Salvador de Bahia

22 maja 2010

More than the steaming green
More than the hidden hills
More than the concrete Christ
More than a distant land
Over a shining sea

Strange taste of a tropical fruit
Romantic language of the portuguese
Melody on a wooden flute
Somba floating in the summer breeze


James Taylor



Autobusem z Foz do Iguacu do Rio jechaliśmy całą noc i kolejny dzień - łącznie 22 godziny, co jest wynikiem gigantycznej odległości, zatrzymywania w większych i wielkich (Sao Paolo) miastach, a także co raz bardziej pagórkowatej rzeźby terenu (wreszcie jakieś zakręty). Krajobrazy bardzo urozmaicone, roślinność soczyście zielona, a ziemia - jeszcze od krańców Argentyny - koloru czerwonego. Wielka zmiana w porównaniu do tego co widzieliśmy w ostatnim czasie. A że wyciągneliśmy wnioski z poprzedniej jazdy autobusowej i na zimną noc (klimatyzacja jakby nie miała regulacji) przygotowaliśmy śpiwory, do Rio dojechaliśmy bez większych problemów.

Problemy zaczęły się w Rio. Nasz hostel, który wybraliśmy kierując się ceną (najtańszy nocleg jaki znaleźliśmy w internecie - a i tak około 10 dolarów za osobę w pokoju 20-osobowym!), położony był 20 metrów od jednej ze stacji metra. Problem tylko taki, że na dworcu nie ma informacji, która linia autobusowa prowadzi do linii metra. Żadnej informacji. Nikt nie mówi po angielsku czy hiszpańsku. Wreszcie jakaś osoba wskazała nam, w którym kierunku mamy iść by taki autobus złapać. 500 metrów, pytamy mieszkańca kamienicy. Ten zaprzecza i zawraca nas na dworzec. Nienawidze pytac sie ludzi o droge, a juz zwlaszcza jak wedrujemy z ciezkimi plecakami. To wracamy. Na dworcu podchodzimy do pierwszego lepszego autobusu i pytamy czy do metra dojeżdża. - A do jakiej stacji?? - Obojetne! Dwójka Francuzów krzyczy z tyłu autobusu, że damy radę dostać się do metra. To jedziemy.

W brazylijskich autobusach miejskich jest taki system, że kierowca skupia się w 100% na jeździe, a bilety sprzedaje dodatkowa osoba. Kierowcy jadą na łeb na szyje, jakby im płacono od spalonego paliwa, a nie od stopnia zadowolenia pasażerów. Jeden z nich jechał tak, jakby zmieniając biegi nie wciskał sprzęgła ani nie zdejmował nogi z gazu. Sprzedawca biletów siedzi natomiast na krzesełku ustawionym prostopadle do osi pojazdu i sprzedaje bilety. Każda osoba przechodzi przez bardzo wąski kołowrotek. Osoba otyła czy z plecakiem musi mocno się przeciskać by przejść.

Do metra dojechaliśmy, choć ledwo znaleźliśmy wejście. Dziura w ziemi, żadnych znaków nad wejściem - logo metra, nazwy stacji itd. Potem już prosto. Tyle że drogo. Autobusy i metro kosztują mniej więcej 6 razy tyle co w Buenos Aires. Każdy bilet to jakieś 5,5 złotego na osobę. Przeszliśmy się więc po Rio jeszcze więcej niż po Buenos.

Hostel znaleziony, choć znów drzwi do niego tak wąskie, że ledwo plecak przecisneliśmy. Na drzwiach hostelu nie ma żadnej tabliczki, na recepcji mówią, że to dla bezpieczeństwa. Legendarne są w Rio opowieści o zbrojnych napadach na hostele. Ostatnie miejsce naszego spoczynku przed powrotem. Następnym razem z plecakami pomkniemy bezpośrednio na lotnisko.

Nie wiem co się Wam kojarzy z Rio de Janeiro oprócz Pomniku Chrystusa i karnawału. Trzeba mieć szczęście, żeby akurat przypadkowo trafić na karnawał, jednak trzeba mieć pecha, żeby akurat trafić na remont pomnika, który podczas naszego pobytu obstawiony był całkowicie rusztowaniami. Zapamiętamy więc Rio inaczej.

Na zwiedzanie Rio mieliśmy 2,5 dnia - piątek, sobotę i niedzielę. I dlatego zaczęliśmy zwiedzać Rio od centrum miasta, w którym skupia się życie miasta w dniach roboczych, a weekend spędziliśmy bliżej plaż i najbardziej znanych atrakcji turystycznych Rio.



Centrum Rio jest bardzo niejednorodne. Znajdują się tutaj wielkie biurowce, jak również kolonialne niskie domki. Centrum biznesowe graniczy z wielkim bazarem. Elegancko ubrani ludzie idą po chodniku obok drzemiących bezdomnych. Mnóstwo ludzi na ulicach, życie tętni z wielką siłą. Nie widać jednak nadmiernego pośpiechu, za to można usłyszeć wiele osób podśpiewujących sobie w oczekiwaniu na autobus. Przez otwarte na oścież drzwi można zajrzeć do szkoły tańca, czynnej w samo południe. Inni ludzie w tym czasie jedzą lancz w najstarszym barze Rio dzialajacym bez przerwy od konca XIX wieku, tyle ze II Wojna Swiatowa zmienila nazwe baru z Adolf na Luiz. Ucieklismy z baru w poplochu jak wyczytalismy z karty, ze surowka ziemniaczana i kotlet sa najtanszymi pozycjami w menu i kosztuja 100 zl. Jedzenie w knajpach jest zreszta w Rio tak drogie, ze przez te kilka dni zywilismy sie glownie w McDonaldsie, gdzie i tak zestaw kosztowal 30zl.

W Centrum Rio jest kilka miejsc wartych uwagi. Piekne stare koscioly, ale i kilka modernistycznych budowli, takich jak katedra czy biurowiec tutejszego Orlenu. Odsylam do naszego albumu ze zdjeciami.



Podczas gdy centrum Rio jest plaskie, okoliczne dzielnice leza na zboczach okolicznych wzgorz. To sprawia, ze Rio jest niesamowicie spektakularne, jesli chodzi o widoki. Zawsze jest sie blisko wody, wzgorz i zieleni. A same dzielnice plynnie ze soba sie mieszaja. Na przeciwko slumsowego wzgorza lezy dzielnica zamieniajaca sie weekendami w kulturowe serce miasta. Zreszta nawet slumsy te nie sa takie jak w Buenos, gdzie ludzie mieszkali w domkach zrobionych z byle czego. Tutaj domki sa murowane, trwale, a miasto prowadzi mnostwo projektwo, ktore maja na celu nie wyeleminowac czy odgrodzic slumsy od reszty miasta, lecz je zintegrowac.

Rio jest rowniez mieszanka ras. Europejczycy, Indianie i Afrykanie przez lata znacznie się ze sobą wymieszali, widać więc pełną gamę kolorów skóry - od czystej białej do pełnej czerni, z dominacją osób gdzieś pośrodku. Laczy ich jednak radosc zycia, milosc do muzyki i aktywny tryb zycia, nie wspominajac o fanatycznym stosunku do pilki noznej. Takie przynajmniej sa nasze wnioski z obserwacji Rio, kontynuowanych przez weekend.



W sobote wybraliśmy się zobaczyc Rio z Głowy Cukru (Pao de Acucar). Jest to skaliste wzniesienie, na którego szczyt można się wspiąć lub też wyjechać kolejką linową. Bilet dla jednej osoby kosztuje ok. 90 zł, więc postanowiliśmy że pojedzie Madziula, ja zaś kolejnego dnia na Corcovado do Pomnika Chrystusa.

Wjazd na Pao de Azucar podzielony jest na dwie części. Pierwsza to wjazd na wysokość 220 metrów do kilku punktów widokowych, z których większość zwrócona jest w stronę centrum Rio. Bardzo fajnie wyglądały samoloty, które podchodziły do lądowania na pobliskim lotnisku krajowym. Zawracały nad wodą tuż koło platformy widokowej. Ujęcie wprost do folderu linii lotniczej. Spektakularność i zachwyt nad położeniem Rio wzrasta jednak wraz z wyjazdem o kolejne 200 metrów, skąd panorama obejmuje zarówno Copacabanę jak i centrum miasta. Ocean, złote plaże, morze pagórków i zieleni, wciśnięta między to wszystko miejska zabudowa. Ciężko przywołać mi w pamięci miasto piękniej położone...



Ze szczytu Pan de Azucar mała ścieżka prowadzi do kilku punktów widokowych skierowanych na Ocean Atlantycki. Nie jest to to samo, co podziwianie wielkiego Rio, ale warto się przejść.



Ja zaś, zostawszy na dole obserwowałem ludzi bawiących się na pięknej plaży, gdzie piasek w konsystencji przypominał całkowicie cukier, wspinaczy zmagających się ze stromymi okolicznymi zboczami, a także maluteńkie małpki tamaryny (mico sagui), o długim ogonie, i śmiesznych białych włoskach odchodzących na boki od uszu.

Jak tylko wróciła Madziula, pojechaliśmy na Copacabanę. Przed naszą podróżą wiele słyszałem o Copacabanie, ale nigdy nie wiedziałem co to jest w zasadzie. Później w Boliwii, przy granicy z Peru, byliśmy w Copacabanie w drodzę na Wyspę Słońca na jeziorze Titicaca. Ale to nie o tę Copacabanę chodziło. Ta z Rio rzezczywiście pochodzi od tej z Boliwii, ale teraz żyje własnym życiem. Kilkumetrowa złota plaża jest miejscem gdzie ściągają tłumy Cariocas (mieszkańcy Rio) i oczywiście turyści. Na plaży ludzie odpoczywają, w wodzie surfują, wzdłuż niej joggują, na niej też grają w piłkę nożną, siatkową, a również w ich mieszankę, siatkonogę - siatkówka, gdzie piłkę odbija się nogami. Dominuje jednak piłka nożna. Pewien pan bawi innych podrzucając piłkę nogami, barkami, głową. Piłka klei mu się podczas skłonów do pleców, potrafi ją utrzymać nieruchomo na karku czy też nosie. Właściwie, zabawa może nie mieć końca. W innym miejscu chłopak z dziewczyną podają sobie naprzemiennie piłkę tak by nie dotknęła ziemi: stopami, kolanami, czy główkami. Na plaży jest również ciąg boisk, gdzie grają ze sobą na bosaka amatorskie zespoły. Sędzia z gwizdkiem, liniowi z chorągiewkami, dbają o ład i porządek - gwiżdżą faule, wręczają kartki żółte i czerwone, czy też pozwalają na zmiany. Piłkarze oczywiście w jednorodnych koszulkach. Gdyby nie to, że mecz rogrywany jest na piasku i bez butów, sądzilibyśmy, że to w pełni profesjonalne rozgrywki. Brazylia kocha piłkę. Miłość totalna. Futbol może i narodził się w Europie i z całą pewnością ma tam swoich oddanych, wiernych fanów, ale to w Ameryce Południowej budzi on tak fanatycznie skrajnie stany emocjonalne i przybiera wręcz boski, mistyczny wymiar. Brazylijczykom futbol płynie w żyłach i jeśli mielibyśmy kiedyś gdzieś w świecie zobaczyć kilka meczy Mistrzostw Świata na stadionie - bardzo byśmy chcieli, żeby była to właśnie Brazylia. Za 4 lata tu wracamy!



Profesjonalny mecz było nam dane zobaczyć w innym miesjcu. Tydzień wcześniej nie udało nam się dostać biletów na Bocę Juniors w Buenos Aires. Tym razem kupiliśmy bilety w przedsprzedaży na mecz Fluminense - Atletico Goianiense. Jeden z nich zajmuje 16.te miesjce w lidze, drugi gra w niej po raz pierwszy od kilkudziesieciu sezonów. Także nie był to wielki szlagier. Ale to nie było istotne. Ważne było miejsce - Marcana. Fanom futbolu nie trzeba przybliżać historii tego miejsca. Wystarczy powiedzieć że zbierało się na nim kiedyś ponad 200 tyś kibiców, a na mundialu w 1950roku na kluczowym meczu z udziałem reprezentacji Brazylii według oficjalnych statystyk zjawiło się 200 000 osób - według nieoficjalnych i prawdopodobnie bliższych prawdy - piłkarzom Brazylii kibicowało 250 000. Jest to do dziś nie pobity rekord. Trybuny wokół stadionu są stosunkowo płaskie, więc bardzo rozłożyste, za to mniej wysokie. Obecnie stadiony budowane są tak, by każdy siedział możliwie blisko boiska. Ale widok mieliśmy doskonały. Trybuny były zapewnione może w 20%, można więc było odnieść wrażenie, że to trening czy sparing, a nie mecz o stawkę. Na szczęscie doping kibiców pozbawiał nas tego wrazenia. Mlodsi kibice, zgrupowani zwarcie w jednym miejscu wyspiewywali piosenki i tanczyli od pierwszej do ostatniej minuty. Starsi zas obserwowali bardziej rozpierzchnieci, reagując bardzo emocjonalnie na kazde zagrania - dobre nagradzajac brawami, zle glosnymi komentarzami. Kazdy swojemu sasiadowi komentowal sytuacje, czy tez wykrzykiwal, starajac sie pouczyc bezposrednio zawodnika. Dodatkowo większość miała odbiornik radiowy przy uszach, coby dodatkowo słuchać relacji z meczu z komentarzem... Ci fani przychodza pewnie od kilkudziesieciu lat niezaleznie od formy zespolu.
Nie wiedzielismy czego sie spodziewac i w obawie zeby w ostatni wieczor nie stracic glupio aparatu, na mecz poszlismy bez jakiejkolwiek cennej rzeczy. Teraz oczywiscie zalujemy, bo nie mamy fotografii zadnej dokumentujacej to wydarzenie. Kolejny raz, kiedy przydalby sie nasz maly aparacik, ktorego stracilismy 2 miesiace temu.
Ostatecznie Fluminense wygralo 1:0. Jesli chcecie zobaczyc Maracane to warto wiedziec ze od sierpnia stadion bedzie zamkniety ze wzgledu na przebudowe z okazji organizowanych tu Mistrzostw Swiata w 2014.



Niedzielę spędziliśmy w dzielnicy Ipanema. Po pierwsze, tutejsza plaża jest piękniejsza od Copacabany. A że tym razem byliśmy przed południem, a nie przed zachodem słońca, widzieliśmy ją w pełni życia. Tak się nam ono udzieliło, że nie mogłem sobie odmówić ostatniej przed wylotem kąpieli w cieplutkiej wodzie Atlantyku. W Ipanemie weekendami ma miejsce mały targ hipisowski, z którego mamy kilka zdjęć i opaskę na głowę dla Madziuli.



Kilka przecznic dzielnicy oddziela Ocean od małego jeziorka. Jest tu dużo spokojniej niż na plaży i można w spokoju się napić wody kokosowej - wielki kokos kosztuje 6 zł. Tak bardzo nam się tam spodobało, że ustalilismy, ze przy tak zamglonym niebie i biorac pod uwage fakt, ze pomnik Chrystusa jest w remoncie, spedzilismy tam juz reszte naszego czasu, zostawiajac sobie pocztowkowy widok na przyszla wizyte w Rio.



Nasza wizyta w Rio byla krotka, jednak na tyle dluga, ze poczulismy to miasto. Spektakularnie polozone, zroznicowane, oferujace mnostwo atrakcji typowo miejskich, jednak rowniez egzotyczno-tropikalnych. Mieszkańcy wyraźnie cieszą się życiem, choć nie dla wszystkich jest ono rajem. My bylismy bardzo ostrozni ze wzgledu na to co wyczytalismy na temat bezpieczenstwa w Rio, jednak ani przez chwile nie czulismy jakiegokolwiek zagrozenia. Zrezygnowalismy z nocnych wycieczek na plaze, uwazalismy na aparat a plecak w tlocznych miejscach od razu ladowal na brzuchu.

Przyszedl czas wreszcie na pozegnanie sie z miastem. Nasz powrot zaczynalismy krajowym lotem Gola do Salwadoru (trzecie najwieksze miasto Brazylii), jednak odlot z lotniska miedzynarodowego. Kursuje na nie specjalny autobus. Nie ma nigdzie informacji na temat trasy czy rozkladu jazdy, wiadomo jedynie ze jezdzi co 40 minut. O malo co bysmy nie przegapili tego autobusu, bo kolo naszego hotelu przebiegaly trzy drogi rownolegle jedna obok drugiej, kazda z nich wielopasmowa i bez przejscia dla pieszych. Lokalni wskazali nam poczatkowo zly przystanek, wiec po 15 minutach czekania sprzedawczyni gum do zucia spytawszy dokad chcemy jechac odeslala nas na wlasciwy. Schemat linii mozna za to znalezc w metrze, jest on jednak nieprawdziwy (juz albo jeszcze nieaktualny), czym powoduje osłupienie obcych. Oczywiscie juz sie pogodzilismy z faktem ze jezyk inny niz portugalski jest rzadko spotykany w Brazylii.

W drodze na lotnisko moglismy zobaczyc, jak wielka czesc tego miasta to slumsy - zorganizowane, murowane, nawet kolorowe, ale jednak slumsy. Do Rio z pewnoscia kiedys wrocimy, jednak siedzac w busiku i obserwujac zachod slonca przede wszystkim myslelismy o tym, ze to ostatnie nasze minuty ze sloncem w Ameryce Poludniowej. Ze wlasnie konczy sie to, co zaczelismy ponad siedem miesiecy temu. Wracaly wiec rozne wspomnienia i refleksje. Postaramy sie zamiescic dodatkowy wpis podsumowujacy nasza podroz. Ale jadac na lotnisko myslelismy tez i o tym co czeka nas w nastepnych dniach, na co sie bardzo cieszylismy. Przede wszystkim dlatego, ze z pewnoscia to nie koniec naszego podrozowania przed emerytura :)

Zachecam do przejrzenia zdjec z Rio:

Rio de Janeiro


Pozdrawiamy serdecznie

Michal

20 maja 2010



Jako że z motorem rozstaliśmy się, tym razem nieodwołalnie w Tigre, do Iguazu przyszło nam po raz pierwszy przejechać się legendarnymi autobusami.

Lonely Planet uznaje jazdę nocnym autobusem za jedno z najlepszych doświadczeń, jakie można zaznać w Argentynie. Jest to oczywiście gruba przesada, aczkolwiek przyznać trzeba, że Argentyńczycy zaszli naprawdę w daleko w zapewnianiu autokarowych komfortów i w pewnym sensie luksusu. Otóż na większości tras kursują trzy typy dwupoziomowych autobusów - semi-cama, cama i cama suite (od najgorszego do najlepszego). Semi-cama wygląda z grubsza jak dwupiętrowy europejski autobus. Siedzenia ustawione są jednak znacznie rzadziej i bardzo daleko się rozkładają, a pod nogami można rozłożyć sobie pochylnię. Wszystko to sumarycznie sprawia, że w nocy można spać całkiem komfortowo z pozycji półleżącej. Dodatkowo, żeby zminimalizować czas przejazdu serwowane jest śniadanie i kolacja w wersji typowo samolotowej, które można popić kawką prosto z ekspresu znajdującego się na drugim piętrze. Bus Cama jest lepszy. Siedzenia są znacznie szersze - w każdym rzędzie znajdują się zaledwie 3, i rozkładają się jeszcze bardziej. Camę suite widziałam tylko na zdjęciach - właściwie łózka zupełne.

Kupiliśmy bilety na opcję najtańszą - stwierdziliśmy, ze to i tak niezły luksus. Ku naszej wielkiej radości przypadły nam miejsca nad kierowcą na piętrze - piękna perspektywa!!!!

Do Puerto Iguazu przyjechaliśmy po 18 godzinach jazdy ok 8 rano. Mieliśmy więc chwilę na znalezienie hotelu i na zorientowanie się na temat możliwości dojazdu do Rio już z Puerto Iguazu. Oferowane nam bilety wydawały nam się jednak dosyć drogie, ustaliliśmy wiec, że Micho pojedzie wieczorem do Brazylii kupić nam bilety do Rio, a w międzyczasie ja zajmę się kolacją.

Z dworca autobusowego w Puerto Iguazu autobusy do wodospadów odjeżdżają co ok. 20 minut. Pogoda zupełnie nie zachęcała do przebywania na świeżym powietrzu, a tym bardziej zwiedzania, ale tym razem nie mieliśmy wyjścia - albo tego dnia albo w ogóle. Nasza podróż dobiega (niestety!) końca, wszystko musi odbywać tak jak w grafiku zaplanowano...



Ciężkie chmury spowijały całe niebo, deszcz czuć było w powietrzu. I było zimno. Bardzo przejmujące, wilgotne zimno. Szok. Wydawało nam się w tak tropikalnym miejscu jest zawsze ciepło, tymczasem my wybraliśmy się na zwiedzanie w swetrach, kurtkach i jeszcze żałowaliśmy, że czegoś nie dołożyliśmy... Sweter, kurtka i dżungla.

Nigdy wielką fanką wodospadów nie byłam, wodospady Iguazu są jednak takim przykładem cudu natury, że nie podobać się nie mogą. Dochodząc do każdego kolejnego punktu widokowego słyszy się dobiegające ze wszystkich stron językowo uniwersalne odgłosy ochów, achów i łałów. I samemu, chcąc nie chcąc, dołącza się do tego masowego zachwytu.



Większa część wodospadów znajduje się po stronie argentyńskiej. Platformy widokowe są tak perfekcyjnie poustawiane, że w wielu miejscach można podejść pod sam wodospad. W niektórych miejscach - szczególnie po deszczu, a my byliśmy tam właśnie niedługo po deszczu, spadająca woda tworzy taką bryzę, że nie sposób pozostać suchym. W innych z kolei można podejść do samego progu i obserwować ten ułamek sekundy, w którym każda kropla wody rozpoczyna swoje spadanie.

Po przejściu dwóch ścieżek pod i nad wodospadami pojechaliśmy mini kolejką do ostatniego wodospadu - Garganta del Diablo. Tony wody spadające ze wszystkich stron. Huk. Tumany wzbijającej się bryzy. Potęga nie do opisania słowami.



W czasie powrotu zaczęło się rozpogadzać, wyszły pierwsze promienie i w ciągu zaledwie pół godziny niebo zrobiło się zupełnie błękitne... Mimo, że po całej nocy jazdy i prawie całym już dniu łażenia mieliśmy już trochę dość, chęć zobaczenia tęczy przy wodospadach zwyciężyła.



Przemieszczaliśmy się pomiędzy kolejnymi punktami biegiem nie wierząc, że może być jeszcze piękniej! Czy nie mogło być tak od rana...? W słonecznym dniu wszędzie lata podobno masa kolorowych motyli i ptaków, my zobaczyliśmy zaledwie jednego ptaka. Motyle gdzieś się zaszyły, sporo było natomiast ostronosów. Nie można mieć wszystkiego, ważne, że udało nam się zobaczyć wodospady w lepszej pogodzie choć przez chwilę.





Po powrocie z wodospadów Michał pojechał do Brazylii kupić bilety. Wrócił po trzech godzinach z pustymi rękami. Autobusami pomiędzy Puerto Iguazu a Foz do Iguazu jeżdżą głównie lokalni ludzie. Nie przechodzą oni przez żadną kontrolę migracyjną, przez co jeśli autobusem jedzie jakiś obcokrajowiec, kierowca wysadza go na granicy i każe czekać na kolejny. A czeka się godzinę, o czym oczywiście nie informuje. Dojechanie do Foz do Iguazu zajęło więc Michałowi 2h. Na miejscu natomiast okazało się, że autobus nie zatrzymuje się na dworcu autobusowym, jedzie przez jedna z głównych ulic miasta do mostu na granicy z Paragwajem. I tak wysiadł Micho w centrum miasta, biegał w rozpadających się klapkach szukając dworca autobusowego i nie mogąc z nikim się skomunikować - bo portugalski w wymowie naprawdę NIJAK się ma do hiszpańskiego. W końcu przez to, że za chwilę miał odjechać ostatni autobus do Argentyny, wrócił zrezygnowany na przystanek, żeby się na niego załapać.

Bilety musieliśmy więc kupić następnego dnia rano. Spakowaliśmy plecaki i we dwójkę z całym dobytkiem pojechaliśmy do Foz do Iguazu. Scenariusz z porzuceniem nas na granicy się niestety powtórzył. Czekanie w tym przenikającym zimnie dłużyło się niemiłosiernie. Nie było gdzie się schować, nie było gdzie usiąść, staliśmy więc tuż koło plecaków, chodziliśmy dookoła nich i coraz bardziej się wkurzaliśmy.

Po ponad godzinie autobus przyjechał, zawiózł nas na przystanek komunikacji miejskiej w centrum Foz, a tam z wielkim wysiłkiem dowiedzieliśmy się, co na dworzec jedzie. Dworzec okazał się być położony poza miastem, na zupełnych obrzeżach, nic więc dziwnego, że trudno go było dzień wcześniej Michałowi znaleźć. Tam lekkie zdziwienie - do Rio jadą zaledwie dwie firmy przewozowe i obie oferują bilety w cenie równej tej z Puerto Iguazu - czyli jedyne 350 zł od osoby - dwa razy tyle co z Buenos do Puerto Iguazu, odległość ta sama, standard bez porównania niższy... EH. Gdybyśmy to wcześniej wiedzieli, kupilibyśmy bilet na samolot. W TAMie lub GOLu można znaleźć bez większego problemu bilety w cenie niewiele przekraczającej 100USD. A jeśli nie samolotem, to już lepiej z Argentyńskiego Puerto Iguazu pojechać z firmą Crucero del Norte za mniejsze pieniądze i w wyższym standardzie.

Bilety kupiliśmy na wieczór, mieliśmy więc wciąż ok 6 godzin. Michaśkowi bardzo zależało na zobaczeniu wielkiej tamy Itaipu, ja skłaniałam się bardziej ku zobaczeniu raz jeszcze wodospadów Iguazu - tym razem od strony brazylijskiej. Jako że jednak w Brazylii trzeba znowu wejście do wodospadów jest bardzo drogie, pojechaliśmy zobaczyć tamę. Nie dało się jednak zobaczyć jej w prosty sposób. Micho uparł się, żeby zobaczyć ją od strony paragwajskiej, a ja miałam jakiś wyjątkowo bierny dzień i nie miałam ochoty na jakiekolwiek próby przekonywania i argumentacji. Pojechaliśmy więc autobusem do Paragwaju. Korek do granicy masakryczny. Godzina w autobusie. Na granicy bałagan nieziemski. Znowu musieliśmy wysiadać i iść przez granicę na piechotę, autobus pojechał dalej. W Ciudad del Este, czyli pierwszym mieście Paragwaju tuż za mostem, strefa wolnocłowa. Wracają wspomnienia azjatyckie. Miliony handlarzy, brud, chaos, sklepy z drogą elektroniką, pod którymi jedzą żebracy, cinkciarz garście banknotów trzyma i krzyczy, Brazylijki przeciskają się z kupionymi właśnie w hurtowych ilościach chińskimi kocami, ktoś ulicę zamiata, inny na nią sika, policjant się przeciąga i wszyscy gadają po portugalsku - mimo, że w hiszpańskojęzycznym Paragwaju jesteśmy!!!



Zanim dogadaliśmy się, skąd odjeżdża autobus do Itaipu, zanim swoje odczekaliśmy i do tamy dojechaliśmy minęły conajmniej 2h. A tam okazało się, ze tamy nie można tak po prostu zobaczyć, trzeba na tour poczekać, który będzie dopiero o 14.30, a że w Paragwaju przestawia się zegarek o godzinę w tył, oznaczało to dla nas, że musimy czekać 2,5 godziny i prawdopodobieństwo jest spore, że spóźnimy się na autobus do Rio. Nie nasz dzień.

Powrót zajął nam znowu bardzo długo. Komunikacja z ludźmi w Brazylii jest bardzo trudna. Dopiero po opuszczeniu Argentyny uświadomiliśmy sobie jak łatwo podróżowało nam się, jak swobodnie czuliśmy się w pytaniu o cokolwiek, ile łatwiejsze jest podróżowanie jak można o wszystko spytać i wszystko mniej lub więcej się rozumie. Wiadomo - bez języka też się da, przećwiczyliśmy to już nie raz w Azji, ale możliwość rozmowy zarówno prostej - czysto informacyjnej jak i tej bardziej skomplikowanej - kulturo-poznawczej jest wielkim plusem Ameryki Południowej jako destynacji podróżniczej.

Tymczasem dojechaliśmy na dworzec, odebraliśmy bagaże z przechowalni i wsiedliśmy do Rio de Janeiro, ostatniego miejsca naszej podróży.

Wodospady Iguazu


Pozdrawiamy serdecznie

Madziula

14 maja 2010



Długo czekaliśmy na zobaczenie dużego miasta z prawdziwie wielkomiejskim klimatem, z charakterystyczną tylko dla tego miejsca duszą. Miasta pociągającego i wciągającego. Trochę przytłaczającego. Buenos Aires takie właśnie według nas jest. Nie zawiodło. Bo oprócz swojej wielkomiejskości, szybkiego życia, ma też mnóstwo niezwykle klimatycznych miejsc i dużo niepowtarzalności. Tango wciąż żywe, dużo kawiarenek tętniących życiem, dużo zielonych placów pełnych ludzi. Naprawdę ciepła atmosfera.

Dzięki znakomicie rozbudowanej sieci kolei podmiejskiej i nienajgorszej sieci metra postanowiliśmy zostać na trzy nocy – do soboty – w Tigre u Pierra i Laurance. Spodobało nam się to łódkowe życie, nasze świetne łóżko na dziobie, codzienne pływanie małą dingy do Sailing Clubu, żeby stamtąd wziąć łódkę większą, która woziła wszystkich członków klubu i mieszkańców łódek na brzeg.



Mimo, że mieszkaliśmy jakieś 40km od centrum dojazd do samego „serca” Buenos zajmował nam 45-50 minut. Nie było więc to jakoś bardzo męczące, a tym bardziej drogie (1,35 peso = ok. 1zł) i pewnie zostalibyśmy w Tigre do końca naszego pobytu, gdyby nie fakt, że chęć powrotu po północy była bardzo skomplikowana, a my chcieliśmy zobaczyć miasto w akcji w sobotnią noc. Ustaliliśmy, że w sobotę robimy wielkiego grilla, po czym na wieczór przeprowadzamy się do centrum.

Centrum Buenos jest tak wielkie, że podzieliliśmy je sobie na fragmenty, które chcieliśmy zejść w poszczególne dni. Bo na tym właśnie polega „zwiedzanie” Buenos – na włóczeniu się po różnych dzielnicach centrum, spektakularnych zabytków nie ma za wiele, chodzi bardziej o kwintesencję miasta samą w sobie.

Pierwszego dnia postanowiliśmy skupić się na Microcentro. Po dojściu na dworzec kolejowy okazało się jednak, że jest strajk maszynistów kolei podmiejskiej… Do 14. Walter ostrzegał nas wcześniej, że Buenos to miasto ciągłych strajków – przekonaliśmy się o tym pierwszego dnia… Jazda kolejką to właściwie niekończące się miasto. Dzielnice biedne i bogate, mieszkalne i bardziej komercyjne. Ciągłe życie. Buenos jest wielkie! W kolejce odchodzi ciągły handel. Gumy do żucia, skarpety, USB. Ale też bardzo pozytywni grajkowie na harmonii, gitarze, pięknie śpiewające babeczki.



Microcentro to najbardziej żywa i zróżnicowana dzielnica Buenos Aires. To tu wielkie drapacze chmur – siedziby wielkich korporacji mieszają się ze starymi, ważnymi historycznie budynkami. Deptak – Avenida Florida niezależnie od godziny i dnia tygodni tętni życiem. Pędzący ludzie w garniturach mieszają się tu z tymi, którzy po prostu wybrali się na zakupy lub do kawiarni i z turystami. Dalej Plaza de Mayo – najważniejsze historycznie miejsce - z La Casa Rosada - siedzibą rządu oraz mało ciekawą katedrą. Z Plaza de Mayo wiąże się ciekawa historia Las Madres de la Plaza de Mayo. W 1977 roku po kilkunastu miesiącach krwawych rządów reżimu wojskowego, 14 matek, których dzieci zaginęły w ramach walki z opozycją, wyszło na główny plac Buenos Aires, domagając się informacji o swoich córkach i synach. Z czasem kobiet zaczęło przybywać, pomimo zakazu demonstracji i jakichkolwiek form sprzeciwu. Ich legendarnym obecnie znakiem rozpoznawczym były noszone na głowach białe chustki. Po upadku reżimu, kolejne rządy niewiele robiły, aby ujawnić wszystkie informacje. Matki kontynuowały więc swoje coczwartkowe marsze, które zostały przerwane dopiero w 2006 roku.

Wracając wieczorem na dworzec Retiro natknęliśmy się na kilka pokazów tangowych. Wszystkie miały charakter zrobionego dla turystów show, niektórzy tancerze byli jednak naprawdę świetni. Brakowało nam jednak tego co w tangu najważniejsze – intymności, męsko-damskiej gry, postanowiliśmy więc pójść w sobotni wieczór do klubu, na milongę z prawdziwego zdarzenia.

Do Tigre dotarliśmy ok. 23. Jako że lódka do Sailing Clubu pływa do 20, Pierre dał nam wcześniej numer do operatora tejże łódki, co by do niego zadzwonić i poprosić o zawiezienie nas na Mangaię. Nie mogliśmy się jednak dodzwonić. Wrzucaliśmy różne ilości monet, testowaliśmy różne kombinacje numeru i nic. I kiedy tak medytowaliśmy co by tu zrobić, podjechał jeep, wysadził 3 osoby, a chwilę później płynęła już po nas łódka klubu kajakowego, który znajdował się po drugiej stronie rzeki – tuż koło naszego :) Tam znaleźliśmy Guillermo, który odpalił drugą łódkę i zawiózł nas na Mangaię.



W piątek celem naszych spacerów było Palermo – dzielnica kawiarni, restauracji, trendy butików i podobno najlepszych w mieście klubów. Mały Paryż. Bogate, korzystające z życia i pełnego portfela Buenos. Każda kamienica miała coś ciekawego do zaoferowania. Kawiarnie i restauracje prześcigały się w ciekawych wystrojach, a butiki w oryginalnym, wyspecjalizowanym i luksusowym asortymencie. Sklepy tylko z gadżetami do pokoju dziecięcego, tylko z butami dla dzieci, tylko z krzesłami, ręcznie wyszywanymi T-shirtami, włóczkowymi szalikami itp. itd. Po kilku godzinach spaceru i wrzuceniu w siebie parillady dla 4 osób doturlaliśmy się do Muzeum Latynoamerykańskiej Sztuki Współczesnej – MALBA. Na sporej przestrzeni w dosyć ciekawy i przejrzysty sposób przedstawione są kolejne trendy w tutejszej sztuce XX wieku. Dominują obrazy, jest też jednak trochę rzeźb i ciekawych instalacji. SUPER!!!!



Sobota była dniem parillady, czyli grillowania. Normalnie takim dniem w Argentynie jest niedziela – tak też jest w Sailing Clubie. Jako, że jednak w planie mieliśmy przemieszczenie się na wieczór do centrum, Pierre i Laurance zorganizowali grillowanie w sobotę. Na grillu oprócz nas i naszych Francuzów pojawiło się całe mnóstwo innych Francuzów z łódek sąsiednich. Niesamowite jest to jak dużo ludzi podróżuje po świecie łódkami. Właściwie nie podróżuje, a żyje w podróży, bo nikt z poznanych przez nas ludzi nie planuje powrotu do kraju, a dom ma na łódce. Jeszcze bardziej jednak niesamowite jest to, że tą grupę podróżników zdecydowanie dominują Francuzi. Pierre tłumaczy to tym, że w latach 70-tych została we Francji wydana książka o podróży dookoła świata łódką, która to książka odniosła wielki sukces i stała się inspiracją dla kolejnych pokoleń żeglarzy. I tak na grillu poznaliśmy min dwie 70-letnie siostry, które od 30 mieszkają na swojej łodzi żaglowej. Ziemię okrążyły już 4 razy, jedna jest malarką, druga nauczycielką matematyki, a dorabiają pracując w rozsianych po świecie francuskich terytoriach – Gujanie, Martynice, Polinezji Francuskiej itp. itd. Obie w naprawdę imponującej kondycji fizycznej – w siatkę z nami grały i niezłego powera miały! Poznaliśmy też parę Francuzów, którzy podróżują od 3 lat z małym Erykiem. Jest to drugie poznane przez nas dziecko, które wychowuje się w podróży i nie wiem na ile jest to regułą, a na ile przypadkiem, ale obaj chłopcy byli tak niesamowicie otwarci, kompletnie bezkompleksowi i nieznający pojęcia nieśmiałość, że szczena opada.



Nie chciało się tego grilla kończyć. Ale słońce zaczęło zachodzić, a my ciągle niespakowani na łódce w Tigre. Niełatwe było spakowanie się powrotem do dwóch plecaków. Żadnych bocznych toreb, żadnych dodatkowych miejsc do upchnięcia milionów wożonych przez nas pierdółek. Jakoś daliśmy radę, ale nasze plecaki są takimi wieżami, że mocno obawiamy się o ich stan kilogramowy. Wszystko okaże się przed wejściem do samolotu :P

Dziwnie było nam maszerować na dworzec z plecakami. Bez opcji powrotu na motor. Sentymentalnie i smutno się zrobiło. Zaczęliśmy się jednak pocieszać nadchodzącą perspektywą nocy w Buenos, wodospadów Iguazu i pięknego podobno Rio.
Po dojeździe do centrum poszliśmy do polecanego przez kanadyjskich sąsiadów Pierra i Laurance hotelu Tourismo na ulico Viamonte, dwie przecznice od deptaku Florida. Tam naprawdę przyzwoity pokój, co prawda bez okna, ale z kablówką dostaliśmy za 60 pesos za pokój! Świetna opcja cenowa jak na Buenos Aires, polecamy!
Przebraliśmy się, znaleźliśmy w LP klub z sobotnimi milongami stosunkowo niedaleko od nas – bo jedyne 14 przecznic (dla zilustrowania odległości w tym monstrualnym mieście) i poszliśmy na obserwację nocnego życia. Mimo że dochodziła północ kawiarnie i restauracje pękały w szwach. Tak tu właśnie jest, że do 2 siedzi się przy kawie, steku albo pizzy, po czym po 2 przenosi się do klubu. Milongi zaczynają się jednak wcześniej z reguły ok. 11, jak już doszliśmy wszystko było mocno rozkręcone.

Milonga w klubie El Beso była jednym z najciekawszych i najpiękniejszych argentyńskich doświadczeń. Totalny autentyzm, niesamowicie było cały ten rytuał obserwować i podziwiać piękno tangowych ruchów. Szkoda tylko, że my wszystko właściwie zapomnieliśmy i jedyne buty jakie mieliśmy to te do trekingu :P
W klubie centralnym miejscem był oczywiście parkiet, wokół którego ustawiony były w dwóch rzędach stoliki, a między nimi po 2 krzesła – również równolegle do parkietu. W taki sposób nikt nie siedział do tańczących tyłem. Dlaczego? Bynajmniej nie dlatego, żeby wygodniej było biernym gapiom – czyli nam, bo byliśmy jedynymi nietańczącymi. Wszystko po to, żeby mężczyznom łatwiej było wyhaczać ładne i dobrze tańczące kobiety! Par siedzących przy stolikach było niewiele – dominowali single i singielki, siedzący naprzeciwko siebie, po przeciwnych stronach parkietu. Tangowa muzyka podzielona była na 5-7 minutowe sety, przedzielone minutą muzyki w zupełnie innym stylu, w czasie której wszyscy wracali na swoje miejsca. Po minucie przerwy mężczyźni podchodzili do kobiet lub na odległość prosili je do tańca intensywnym spojrzeniem i skinięciem głowy. Parkiet zapełniał się natychmiastowo. 1,5 minuty tańca, koniec piosenki, wszyscy przestawali tańczyć w tej samej sekundzie. Od razu rozpoczynała się kolejna piosenka, nikt nie zaczynał jednak tańczyć! Przez pierwsze sekundy wszyscy po prostu rozmawiali. I wyglądali na tak zajętych rozmową, jakby znali się od lat. A jestem pewna, że niektórzy nie znali się w ogóle! I tak w kółko. Nie tylko jednak ten „rytuał” był niezwykły. Wielkie wrażenie robili ludzie będący uczestnikami tejże milongi. Średnia wieku oscylowała wokół 50 lat – co oznacza, że było całe mnóstwo starszych ludzi, szczególnie starszych panów. Większość siwiusieńka, wszyscy z włosami elegancko zaczesanymi do tyłu, w garniturach. Tacy starsi, klasyczni, tradycyjni mieszkańcy Buenos Aires, którzy pewnie obserwowali swoich rodziców tańczących tango na ulicach w czasie II wojny światowej. Siedzieliśmy na kanapie i obserwowaliśmy to wszystko jak zaczarowani… W pamięci zapisał nam się jednak przede wszystkim Terminator. 50-latek, w super eleganckim garniturze, białej koszuli i krawacie, wyglądający trochę jakby przeszedł ostrą służbę wojskową w amerykańskiej armii a obecnie zajmujący wysokie menadżerskie stanowisko w Ernście jakimś. Zrywał się na baczność w pierwszej sekundzie nowego tangowego setu, maszerował żołnierskim krokiem w kierunku wybranej wcześniej kobiety i jako pierwszy zaczynał tańczyć - ABSOLUTNIE za każdym razem!!!! Po skończonym tańcu odprowadzał kobitkę do stolika, tą samą ręką i tą samą białą chusteczką przecierał czoło i wracał do swojej wielkiej butelki szampana…

Na niedzielę zostawiliśmy sobie najbardziej tradycyjną część Buenos Aires – La Boca i San Telmo. A wszystko przez to, ze chcieliśmy zobaczyć mecz na stadionie Bombonera (znajdującym się właśnie w La Boca) z Boca Juniors w roli głównej. Niestety okazało się, że bilety rozeszły się w godzinę, a my byliśmy przy kasach dwie godziny później… Koniki chciały taką kasę za wejściówki na najtańsze trybuny, że podziękowaliśmy… Trudno, postaramy się wybrać na mecz na jeszcze bardziej legendarny stadion Maracana w Rio.

La Boca to stara dzielnica robotnicza. To tu osiedlała się większość imigrantów z Hiszpanii i Włoch w połowie XIX wieku. Sławę zdobyła dzięki kolorowo pomalowanym domom – do ich malowania używane były resztki farby, które zostały z malowania statków. Obecnie kolorowe domy zajmują jedynie 3 ulice, wszędzie restauracje, sklepy z pamiątkami i ludzi tańczący tango. Lepszy klimat jest podobno w ciągu tygodnia, w weekend tysiące turystów.



San Telmo to najbardziej urokliwa i najbardziej klimatyczna dzielnica Buenos Aires. Mnóstwo tu starych kamieniczek, brukowanych ulic, stylowych, starych kawiarenek, sklepów z antykami, choć i ta dzielnica zaczyna się zmieniać, na swoją niekorzyść. W niedzielę na głównym placu San Telmo odbywa się targ staroci, który przyciąga tłumy zarówno turystów jak i lokalnych. Stare telefony, monety, banknoty, koronki, ciuszki i wszechobecne tango :)



Na poniedziałek zostawiliśmy sobie jedno z najpiękniejszych miejsc – stary cmentarz La Recoleta. Jest tu pochowanych wiele sławnych osób – min Eva Peron, zwana Evitą. Jej grób jako jedyny obłożony był grubą warstwą wiązanek – to chyba najlepsze świadectwo o wciąż żywej pamięci o postaci byłej Prezydentowej. Oboje uważamy, że jest to najbardziej niezwykły cmentarz jaki w życiu widzieliśmy. Plątanina wąskich uliczek, wzdłuż których ustawione są grobowce – wszystkie w formie zminiaturyzowanych kamienic, pałacyków. Trumny leżą na ziemi, często jedna na drugiej – wnętrza grobowców można zobaczyć przez szyby. Czasami też przy odpowiedniej szybie i odpowiednim kącie w szybach można zobaczyć widoki następujące:



Bardzo bardzo magiczne miejsce.



To by było na tyle jeśli chodzi o Buenos Aires. W poniedziałek w południe wsiedliśmy a autobus w kierunku Iguazu.

Zdjęcia z Buenos Aires:

Buenos Aires


Madziula