Mrozy u nas!!! - słyszymy głosy z Polski. Ciężko nam sobie to wyobrazić było, więc postanowiliśmy poszukać żeby móc Wam lepiej współczuć.
Z La Paz najbliżej mrozy można znaleźć w górach. Pamiętaliśmy, że w drodze z Jeziora Titicaca do La Paz po lewej stronie mieliśmy łańcuch ośnieżonych wierzchołków, więc miejsce odpowiednie do szukania zimnych temperatur. Łańcuch nazywa się Cordillera Real (Kordyliera Królewska) i kilka jego wierzchołków przekracza magiczną barierę 6 kilometrów wysokości. Najpopularniejszą górą jest Huayna Potosi. Najłatwiejszy sześciotysięcznik. Ale nie technicznie - istnieją łatwiejsze szczyty. Najłatwiejsza, bo łatwo do niej dojechać - jedynie 2h z centrum La Paz do początku szlaku, po drugie, bo początek szlaku zaczyna się dopiero na 4700m, a po trzecie: bo aklimatyzację można spokojnie przeprowadzić w La Paz. Spróbować więc warto, skoro tak wygodnie.
W La Paz istnieje wiele biur podróży oferujących wycieczki na Huayna Potosi. Pytanie, w jaki sposób dokonać wyboru pomiędzy konkurencyjnymi ofertami. U nas o wszystkim zarządził zbieg okoliczności. Kilka tygodni temu, po przyjezdzie do La Paz z Peru, mialem ogromny problem, żeby znależć czynną w niedzielę pralnię - a w poniedziałek już chcieliśmy jechać do Chile. Tak spacerując po mieście z godzinę z workiem brudów pod pachą wszedłem do agencji turystycznej, sądząc że może orientują się gdzie taką pralnię znajdę. I rzeczywiście wskazali odpowiednie miejsce, więc od razu zagadałem o wycieczkę na Huayna Potosi. Pani wszystko ładnie wyjaśniła i przedstawiła informację na firmowym papierze, co mi przypomniało, że właśnie tą agencję rekomendowali nam Jacek i Rebecca!
Teraz więc kiedy wróciliśmy do La Paz od razu wiedzieliśmy gdzie sie udać. Dla celów porównawczych poszliśmy jednak do konkurencji, która owszem, była skłonna jechać w góry choćby następnego dnia, jednak przyznała, że aktualnie żadnych grup w następnych dniach nie ma w planie - teraz martwy sezon, turystów w La Paz. W naszej agencji okazało się, że turyści jednak są - właśnie wyruszyła jedna grupa, a za dwa dni już kolejna się wybiera, z dwójką Austriaków (Kristian i Edith). Tośmy dołączyli. Właściciel agencji dowiedziawszy się przyleciał z zaplecza, kiedy usłyszał, że nowi klienci to Polacy. Wziął nas ze sobą do jego pokoju, posadził przed komputerem i pokazał artykuł na stronach rzeczpospolitej. Otóż przed dwoma dniami ukazał się właśnie tekst Polki, która wybrała się na Huayna Potosi właśnie z tym biurem. Właściciel bardzo dumny, że akurat tak świeży artykuł może nam jako rekomendację pokazać. My pozytywnie zaskoczeni. Zachęcamy więc i Was do przeczytania artykułu, który aktualnie znajduje się pod tym adresem.
Kiedy 2 dni póżniej stawiliśmy się z plecakami w biurze agencji, okazało się, że grupa rozrosła się o Włocha (Alessandro), Francuza (Pierre) i Australijczyka (Justin). Wszyscy z innej parafii: niektórzy wyglądający na rzadko schodzących z gór na niziny, inni, w trampkach, jakby prosto z ulicy. Kiedy poszliśmy na dobór sprzętu (raki, czekany, kurtki i spodnie wodoodporne itd) okazało się, że były osoby które potrzebowały nie tylko latarek czołówek, okularów przeciwsłonecznych czy śpiworów, ale nawet kaleson czy skarpet. Wszystko to jednak firma wypożyczyła i ruszyliśmy w drogę.
W dwie godziny szutrowymi drogami przemieściliśmy się busikiem z La Paz (3600) do pierwszego schroniska, należącego do naszego organizatora (4700). Im bliżej gór, tym szczelniejsza pokrywa chmur, i tym częściej spadały krople deszczu. W schronisku szybko zajęliśmy miejsca do spania na materacach na antresoli nad kuchnią rezygnując z łóżek w pokojach. Kominek w jadłodajni obiecywał ciepłą noc. Tymczasem tuż po obiedzie wybraliśmy się w kierunku czoła lodowca na ćwiczenia z rakami i czekanem. Droga do lodowca zajęła nam godzinę i z powodu gęstych chmur widokami nie została urozmaicona. Lodowiec zobaczyliśmy więc nieco zaskoczeni dopiero z najbliższej odległości. Obwiązaliśmy skorupy rakami, chwyciliśmy czekan w dłoń i ruszyliśmy na lodowiec.
Dla chyba wszystkich z nas były to pierwsze w życiu tego typu doświadczenia. Podzieleni w dwie grupy uczyliśmy się wchodzić, schodzić, trawersować, po stosunkowo płaskim jak i bardzo stromym terenie. Powiązani liną, naśladując przewodnika, stopniowo oswajaliśmy się z lodowcowym sprzętem. Jak się pewnie spodziewacie, dla mnie te ćwiczenia stanowiły atrakcję samą w sobie, a i Madziuli się bardzo podobały. Machanie czekanem okazało się łatwiejsze niż się spodziewała, jednak wymagało dużo więcej sił, niż Madziulka dysponowała - następnego dnia w prezencie zakwasy kilku mięśni. Z czasem nawet pogoda się trochę poprawiła i można było pokusić się o fotografię czy też krótki filmik:
Ćwiczenia miały na celu przygotować nas na użycie sprzętu podczas atakowania szczytu, nie zaś na zbyt wielkie wymęczenie organizmu, więc po dwóch godzinkach zeszliśmy z lodu i wróciliśmy do schroniska. Po kolacji zasiedliśmy wszyscy do kominka i wspólnie spędziliśmy wieczór. Rozmowa była podobna do ogniska - tliła się, podsycana naszymi podmuchami, jednak nie przerodziła się w żywiołową dyskusję. Może po prostu nasi towarzysze, trzymając w rękach gorący kubek herbaty byli już skoncentrowani na czekającym nas gwoździu programu?
Czekanie zaś było konieczne, żeby się odpowiednio zaaklimatyzować. Temu miała służyć więc pierwsza noc spędzona kilometr powyżej La Paz, a także dzień kolejny. Podejście do kolejnego schroniska zaczęliśmy dopiero koło południa. Około 600 metrów przewyższenia nie jest wielką sprawą, zajęło nam koło 3 godzin. Doświadczony przewodnik wyznaczył bardzo powolne tempo, które umożliwiło nam swobodny, niemęczący transfer pomiędzy schroniskami. Droga była bardzo ciekawa, prowadziła po zmieniających się formacjach stworzonych przez cofający się obecnie lodowiec. Schronisko umiejscowione było na skale, otoczone ze wszystkich stron przez jęzory lodowca - raki więc założymy od początkowych metrów ataku na szczyt, jak tylko wypoczniemy. Drugie schronisko oferowało już bardziej spartańskie warunki: po prostu materace do spania ułożone obok siebie w dwóch poziomach, i do tego małe pomieszczenie w przedsionku służące za kuchnię. Przewodnicy ugotowali nam zupkę z makaronem na pierwsze i makaron z parówkami na drugie. Pobudka wyznaczona została na północ, wszyscy więc tuż po kolacji o 17tej położyli się próbując zasnąć. My z Madziulką, która świadoma swoich możliwością osiągnęła już swój cel wycieczki, z każdą chwilą czuliśmy się co raz gorzej. 600 metrów różnicy wysokości w stosunku do poranka okazało się kluczowe. Madziula zaczęła się skarżyć na ból głowy, brzucha, skoczyła jej temperatura, serce łomotało. Ja również czułem, jakby ktoś założył mi na głowę metalową obręcz i powoli dokręcał śrubę. Serce waliło co raz szybciej, mimo, że leżałem bez ruchu na materacu. Starałem się zasnąć, jednak jak tylko zapadałem się w sen, budziłem się z wielkim i łapczywym wdechem, jakby mnie ktoś przed chwilą przydusił. Każde z nas się bardzo męczyło. Organizm Madziuli zignorował kompletnie tabletkę Ibupromu. Zbudziła mnie koło 21szej, ja zaś przewodnika, który powinien mieć doświadcznie z takiego typu problemami. Przewodnik zaś wyglądał na dosyć przerażonego stanem Madziuli. Doradził byśmy wzięli specjalną tabletkę od choroby wysokościowej, którą dostaliśmy od Alessandro i obserwowali rozwój wydarzeń. A było to istotne z tego względu, że jeśli okazałoby się konieczne, aby jeden z trzech przewodników (po 2 turystów na 1 przewodnika) musiał zejść z Madziulą do poprzedniego schroniska, na 6 osób przypadało by wtedy tylko 2 przewodników. Jeśli wtedy by ktoś zasłabł podczas drogi, ostatni przewodnik musiałby odpowiadać za piątkę ludzi. Ale na szczęście tabletka stopniowo uśmierzyła nieco ból głowy i zbiła gorączkę. Sam zaś miałem nadzieję, że do północy mój organizm się przyzwyczai do wysokości i stan mój się poprawi. Czułem też, że leżący koło mnie pozostali kompani również śpią z przerwami.
O północy głównodowodzący przewodnik Jesus nie musiał się wysilać, żeby nas wszystkich przebudzić. Rozpoczęło się pakowanie, przygotowywanie do wyjścia, zjedzenie lekkiego śniadania, wypicie ciepłej herbaty. Szczerze mówiąc, czułem się beznadziejnie. Ale to sytuacja niepowtarzalna, w której nic nie tracę, jeśli spróbuję. Zwłaszcza że Alessandro, z którym miałem iśc w grupie dowodzonej przez Eduardo, również nie czuł się najlepiej - najwyżej więc wrócimy razem. Bez przekonania połknąłem tabletkę Ibupromu, pożegnałem się z Madziulą i upewniwszy się że nie będzie zła jeśli wrócę niedługo, wyszedłem ze schroniska.
Była 01.15. Prószył śnieg, wysoko na niebie wisiały jednak gwiazdy, a w oddali biła łuna znad La Paz. Świerze powietrze było przyjemnie chłodne. Założyliśmy na nogi raki, związaliśmy się liną i rozpoczęliśmy marsz na szczyt. Z początku trasa nie była zbyt stroma, jednak Eduardo nadawał oczywiście spokojne, wolne tempo. Głowa bolała, serce waliło, to jak mogę sądzić, że 700 metrów wyżej będzie lepiej? Idziemy jednak po świeżym śniegu, po bokach widząc światła innych grup, ruszających z innych schronisk. Na szczęście jestem zamykam stawkę, będąc ostatnim w ostatniej z trzech naszych grup, więc osiem osób przede mną choć trochę uklepuje mi drogę. Bardzo szybko dostrzegam, że Alessandro co jakiś czas, jak tylko przystajemy wbija czekan w śnieg i zginając się w pół szuka na nim oparcia. Nie zyskaliśmy jeszcze 50 metrów wysokości, kiedy mówi, że chyba musi zawrócić. Eduardo w bardzo niemiły sposób wypomina Włochowi, że zapowiadał mu, że lepiej zostać w schronisku niż wracać się po 15 minut marszu. Alessandro jednak ignorował komentarze przewodnika i po złapaniu oddechu zdecydował się kontynuować drogę. Szliśmy powoli, jednak równo. Chmury zasłoniły niebo i śnieg prószył co raz intensywniej. Wkrótce nastąpiło przetasowanie w grupach: Alessandro zamienił się na miejsca z Krystianem. W ten sposób walczący Alessandro przywiązany został do Edith, która czuła się bardzo dobrze, jednak brakowało jej sił przy stromszych podejściach. Alessandro z Edith szli więc na końcu, ja zaś z Kristianem powędrowaliśmy na początek i w ten oto sposób trasa stała się dla mnie wyraźnie trudniejsza: puch zapadał się pod nogami, intuicyjne podpieranie się na czekanie było zaś z góry przegraną walką, jako że stylisko wkłuwało się w śnieg aż po głowicę. Maszerowaliśmy jednak wytrwale krok po kroku wspinając się co raz wyżej. Niekiedy po bez mała płaskim otwartym terenie, czasem zaś przechodząc po wąskich lodowych mostkach ponad szczelinami lodowca, innym zaś razem wspinając się po stromej ścianie utrzymując się jedynie dzięki czekanowi i przednim zębom raków. I w miarę jak podchodziliśmy co raz wyżej, czułem się co raz lepiej. Ból głowy ustąpił, serce wciąż dudniło, jednak tym razem nie zaś w panice lecz efektywnie, rozprowadzając w po organizmie tlen, łapczywie zasysany pełną buzią. Co raz mniej świateł widzieliśmy za sobą, co raz więcej przerw robiliśmy. Podczas każdej piłem wodę i przegryzałem kawałek czekolady. I sprawdzałem naszą wysokość na GPSie. I zacząłem wierzyć, że może się udać. Stopniowo zbliżaliśmy się do magicznej granicy 6000metrów. I w końcu udało się nam dojść do ostatniego odcinka naszej drogi. Powoli robiło się widno, jednak było oczywiste, że z powodu chmur żadnego widoku na górze nie będzie. A w bezchmurny dzień taki widok jest nadzwyczaj inspirujący:
My zaś doszliśmy do miejsca, gdzie wchodzi się na grań, prowadzącą już bezpośrednio na szczyt. Idzie się wąziutkiej grani, z przepaścią po lewej jak i prawej stronie, przykrytej warstwą śniegu, na której leży niezmącona warstwa puchu. Nasz przewodnik skraca linę pomiędzy nami i stawia bardzo ostrożnie kroki. Dobrze że mamy szczęście i nie wieje wiatr, inaczej byłoby niezwykle trudno utrzymać równowagę. Jestem oczywiście ostrożny, ale widok majaczącego w szarościach świtu wierzchołka, tak upragnionego naszego celu wyzwala dodatkowe porcje energii, tak że czuję się zupełnie niezmęczony. Po kilku minutach delikatnego stąpania możemy już wszyscy się cieszyć na szczycie z odniesionego sukcesu - swoją drogą z trudem się mieścimy na szczycie, tak tu mało miejsca.
Jest zimno, wokół chmury. Nic nie widać. Odpoczywamy chwilę, nie bardzo wiedząc nawet co już powinniśmy zrobić jak już się udało tu wejść. Pamiątkowe zdjęcie wygląda dokładnie tak, jakby je zrobić w każdym innym zamglonym miejscu. Przewodnicy nie pozwalają nam na zbyt długi odpoczynek. Zarządzają odwrót, mimo że chmury zdają się rozpraszać. Serce mówi, żeby posiedzieć i poczekać, jednak rozum podpowiada, że koniecznie musimy schodzić na dół. Musimy zdążyć opuścić śniegi, zanim zdąży je rozpuścić ostre słońce, co często powoduje tu schodzenie porannych lawin ze świeżego śniegu.
Kiedy wstajemy, żeby rozpocząć schodzenie, spotykamy Francuza, który właśnie zdobył szczyt ze swoim przewodnikiem. Nikomu innemu tego dnia się nie udało.
Radość ze zdobycia szczytu mam chyba największą. Może to dlatego, że 5 godzin wcześniej nie wydawało mi się możliwe wykonanie jakiejkolwiek czynności fizycznej. Tak więc zaskoczenie samym sobą. Wszyscy wokół wydają się zbyt zmęczeni, żeby się cieszyć, choć na pewno i oni czują ogromną satysfakcję. Musimy się mocno skoncentrować, żeby nie zrobić głupiego ruchu w takiej sytuacji podczas schodzenia po wąskiej grani. Zwłaszcza że widoki się przecierają, jest się więc gdzie zagapić. Im dalej schodzimy, tym piękniej. Widzimy drogę, którą szliśmy w ciemności. Widzimy szczeliny, nad którymi przeskakiwaliśmy i długie sople, które nieświadomie mijaliśmy. Wychodzi słońce i widoki zaczynają przechodzić same siebie. Puch jak z reklamy jakiegoś alpejskiego ośrodka narciarskiego, ścieżka zrobiona przez nas w nocy, słońce i chmury gdzieś tam w dole. To jest prawdziwa wielka nagroda za trud włożony w zdobycie góry.
Przewodnik pogania, my zaś staramy się uchwycić choć kilka ujęć, nie przestając schodzić. Szybko sięgamy po okulary słoneczne czując jak mocno świeci słońce, którego promienie były silnie wzmacniane przez warstwę śniegu. Każdy metr wysokości pokonany w nocy tracimy teraz trzykrotnie szybciej. I szybko widoki się kończą, my zaś wchodzimy w warstwę chmur. I idzie się co raz ciężej - śnieg przechodzi z sypkiego w mokry i niesamowicie lepi się do butów - dwa kroki i mam z 15 centymetrową warstwę śniegu pod butem. Co chwila ktoś z nas się ślizga i wywraca w kopnym śniegu, ale to nie ma już wielkiego znaczenia. Idę niesiony jak na skrzydłach. Teraz ja prowadzę naszą grupę w raźnym tempie, które odpowiada bardzo przewodnikowi, za to Krystian co chwila gubi nogi próbując nadążyć. Madziula jest zaskoczona, kiedy pukamy do drzwi schroniska. Cieszymy się wspólnie. Zaczynamy po chwili opowiadać sobie co u każdego z nas się działo. Madziuli się udało zasnąć po naszym wyruszeniu w stronę szczytu, więc w sumie dopiero od półgodziny jest na nogach. Otworzyła jeszczę drzwi Alessandro i Edith, którzy zawrócili w połowie drogi. Przyznała się, że spodziewała się że to mi te drzwi otwiera - tak źle w nocy wyglądałem.
Schronisko opuściliśmy po herbatce i spakowaniu rzeczy. Ruszyliśmy w dół do naszej pierwszej bazy. Madziula, co by tu nie mówić, ledwo szła. Była tak zmęczona przez zmaganie z chorobą wysokościową, że szybko zostaliśmy daleko w tyle za resztą grupy. Brak siły, trudność w odpowiednim oddychaniu. W końcu przewodnik zamykający stawkę wziął od Madziuli jej plecak i narzucił na swój, żeby chociaż w ten sposbó jej pomóc. I w miarę jak traciliśmy wysokość, Madziula odzyskiwała sprawność. Niesamowite, jak wyraźnie było widać tę zależność. Zanim doszliśmy do schroniska, zdążyliśmy dogonić grupę i wręcz prześcignąć połowę osób. Również ja poczułem zmianę wysokości - zacząłem odzyskiwać apetyt. Zjedliśmy lekki obiad, postraszyliśmy nową grupę, która dziś szykowała się do przejścia do drugiego schroniska (a w nocy do ataku szczytu), i zapakowaliśmy się do minibusu. Droga zleciała nam jak z bicza strzelił, chyba tylko kierowca nie spał. O drugiej w południe bylismy juz w centrum miasta. Aż niewiarygodne, jak można szybko się znaleźć w kompletnie innym miejscu w tak szybkim czasie.
Warto było spróbować. Pogoda nie sprzyjała, widoków nie było. Ale to było wiadome - na czyste niebo można tu liczyć od czerwca do września. Ale jak się podróżuje w porze deszczowej to trzeba się liczyć ze złą pogodą i my się wręcz do tego już zdążyliśmy przyzwyczaić. Krótki wypad z góry był dla nas wielką lekcją na temat swoich możliwości - do tej pory byliśmy wielokrotnie na dużych wysokościach i dobrze te warunki znosiliśmy. Być może granica 5000 metrów jest dla nas jednak barierą możliwości naszych organizmów. Wysokością, powyżej której trudno nam się będzie zaaklimatyzować. Ja zaś oczywiście miałem wielką satysfakcję z własnego sukcesu. Bo choć przyznaję, że góra sama w sobie nie należy do trudnych technicznie, wysokość, na której trzeba popracować te kilka godzin, naprawdę radykalnie zmienia trudność zmagań. Polecam każdemu, kto będzie w okolicach La Paz, przetestować samego siebie.
Polecam zobaczyć tych kilka pięknych momentów, które udało mi się uchwycić:
Huayna Potosi (6088) |
Pozdrawiam!
Michał
P.S. Informacje praktyczne:
1. Nasza agencja nazywała się bardzo oryginalnie: Huayna Potosí Travel Agency, http://www.huayna-potosi.com/
2. Zapis trasy na podstawie danych z GPS zamieszczone w serwisie EveryTrail:
Huayna Potosi in January
Map your trip with EveryTrail