22 maja 2010

More than the steaming green
More than the hidden hills
More than the concrete Christ
More than a distant land
Over a shining sea

Strange taste of a tropical fruit
Romantic language of the portuguese
Melody on a wooden flute
Somba floating in the summer breeze


James Taylor



Autobusem z Foz do Iguacu do Rio jechaliśmy całą noc i kolejny dzień - łącznie 22 godziny, co jest wynikiem gigantycznej odległości, zatrzymywania w większych i wielkich (Sao Paolo) miastach, a także co raz bardziej pagórkowatej rzeźby terenu (wreszcie jakieś zakręty). Krajobrazy bardzo urozmaicone, roślinność soczyście zielona, a ziemia - jeszcze od krańców Argentyny - koloru czerwonego. Wielka zmiana w porównaniu do tego co widzieliśmy w ostatnim czasie. A że wyciągneliśmy wnioski z poprzedniej jazdy autobusowej i na zimną noc (klimatyzacja jakby nie miała regulacji) przygotowaliśmy śpiwory, do Rio dojechaliśmy bez większych problemów.

Problemy zaczęły się w Rio. Nasz hostel, który wybraliśmy kierując się ceną (najtańszy nocleg jaki znaleźliśmy w internecie - a i tak około 10 dolarów za osobę w pokoju 20-osobowym!), położony był 20 metrów od jednej ze stacji metra. Problem tylko taki, że na dworcu nie ma informacji, która linia autobusowa prowadzi do linii metra. Żadnej informacji. Nikt nie mówi po angielsku czy hiszpańsku. Wreszcie jakaś osoba wskazała nam, w którym kierunku mamy iść by taki autobus złapać. 500 metrów, pytamy mieszkańca kamienicy. Ten zaprzecza i zawraca nas na dworzec. Nienawidze pytac sie ludzi o droge, a juz zwlaszcza jak wedrujemy z ciezkimi plecakami. To wracamy. Na dworcu podchodzimy do pierwszego lepszego autobusu i pytamy czy do metra dojeżdża. - A do jakiej stacji?? - Obojetne! Dwójka Francuzów krzyczy z tyłu autobusu, że damy radę dostać się do metra. To jedziemy.

W brazylijskich autobusach miejskich jest taki system, że kierowca skupia się w 100% na jeździe, a bilety sprzedaje dodatkowa osoba. Kierowcy jadą na łeb na szyje, jakby im płacono od spalonego paliwa, a nie od stopnia zadowolenia pasażerów. Jeden z nich jechał tak, jakby zmieniając biegi nie wciskał sprzęgła ani nie zdejmował nogi z gazu. Sprzedawca biletów siedzi natomiast na krzesełku ustawionym prostopadle do osi pojazdu i sprzedaje bilety. Każda osoba przechodzi przez bardzo wąski kołowrotek. Osoba otyła czy z plecakiem musi mocno się przeciskać by przejść.

Do metra dojechaliśmy, choć ledwo znaleźliśmy wejście. Dziura w ziemi, żadnych znaków nad wejściem - logo metra, nazwy stacji itd. Potem już prosto. Tyle że drogo. Autobusy i metro kosztują mniej więcej 6 razy tyle co w Buenos Aires. Każdy bilet to jakieś 5,5 złotego na osobę. Przeszliśmy się więc po Rio jeszcze więcej niż po Buenos.

Hostel znaleziony, choć znów drzwi do niego tak wąskie, że ledwo plecak przecisneliśmy. Na drzwiach hostelu nie ma żadnej tabliczki, na recepcji mówią, że to dla bezpieczeństwa. Legendarne są w Rio opowieści o zbrojnych napadach na hostele. Ostatnie miejsce naszego spoczynku przed powrotem. Następnym razem z plecakami pomkniemy bezpośrednio na lotnisko.

Nie wiem co się Wam kojarzy z Rio de Janeiro oprócz Pomniku Chrystusa i karnawału. Trzeba mieć szczęście, żeby akurat przypadkowo trafić na karnawał, jednak trzeba mieć pecha, żeby akurat trafić na remont pomnika, który podczas naszego pobytu obstawiony był całkowicie rusztowaniami. Zapamiętamy więc Rio inaczej.

Na zwiedzanie Rio mieliśmy 2,5 dnia - piątek, sobotę i niedzielę. I dlatego zaczęliśmy zwiedzać Rio od centrum miasta, w którym skupia się życie miasta w dniach roboczych, a weekend spędziliśmy bliżej plaż i najbardziej znanych atrakcji turystycznych Rio.



Centrum Rio jest bardzo niejednorodne. Znajdują się tutaj wielkie biurowce, jak również kolonialne niskie domki. Centrum biznesowe graniczy z wielkim bazarem. Elegancko ubrani ludzie idą po chodniku obok drzemiących bezdomnych. Mnóstwo ludzi na ulicach, życie tętni z wielką siłą. Nie widać jednak nadmiernego pośpiechu, za to można usłyszeć wiele osób podśpiewujących sobie w oczekiwaniu na autobus. Przez otwarte na oścież drzwi można zajrzeć do szkoły tańca, czynnej w samo południe. Inni ludzie w tym czasie jedzą lancz w najstarszym barze Rio dzialajacym bez przerwy od konca XIX wieku, tyle ze II Wojna Swiatowa zmienila nazwe baru z Adolf na Luiz. Ucieklismy z baru w poplochu jak wyczytalismy z karty, ze surowka ziemniaczana i kotlet sa najtanszymi pozycjami w menu i kosztuja 100 zl. Jedzenie w knajpach jest zreszta w Rio tak drogie, ze przez te kilka dni zywilismy sie glownie w McDonaldsie, gdzie i tak zestaw kosztowal 30zl.

W Centrum Rio jest kilka miejsc wartych uwagi. Piekne stare koscioly, ale i kilka modernistycznych budowli, takich jak katedra czy biurowiec tutejszego Orlenu. Odsylam do naszego albumu ze zdjeciami.



Podczas gdy centrum Rio jest plaskie, okoliczne dzielnice leza na zboczach okolicznych wzgorz. To sprawia, ze Rio jest niesamowicie spektakularne, jesli chodzi o widoki. Zawsze jest sie blisko wody, wzgorz i zieleni. A same dzielnice plynnie ze soba sie mieszaja. Na przeciwko slumsowego wzgorza lezy dzielnica zamieniajaca sie weekendami w kulturowe serce miasta. Zreszta nawet slumsy te nie sa takie jak w Buenos, gdzie ludzie mieszkali w domkach zrobionych z byle czego. Tutaj domki sa murowane, trwale, a miasto prowadzi mnostwo projektwo, ktore maja na celu nie wyeleminowac czy odgrodzic slumsy od reszty miasta, lecz je zintegrowac.

Rio jest rowniez mieszanka ras. Europejczycy, Indianie i Afrykanie przez lata znacznie się ze sobą wymieszali, widać więc pełną gamę kolorów skóry - od czystej białej do pełnej czerni, z dominacją osób gdzieś pośrodku. Laczy ich jednak radosc zycia, milosc do muzyki i aktywny tryb zycia, nie wspominajac o fanatycznym stosunku do pilki noznej. Takie przynajmniej sa nasze wnioski z obserwacji Rio, kontynuowanych przez weekend.



W sobote wybraliśmy się zobaczyc Rio z Głowy Cukru (Pao de Acucar). Jest to skaliste wzniesienie, na którego szczyt można się wspiąć lub też wyjechać kolejką linową. Bilet dla jednej osoby kosztuje ok. 90 zł, więc postanowiliśmy że pojedzie Madziula, ja zaś kolejnego dnia na Corcovado do Pomnika Chrystusa.

Wjazd na Pao de Azucar podzielony jest na dwie części. Pierwsza to wjazd na wysokość 220 metrów do kilku punktów widokowych, z których większość zwrócona jest w stronę centrum Rio. Bardzo fajnie wyglądały samoloty, które podchodziły do lądowania na pobliskim lotnisku krajowym. Zawracały nad wodą tuż koło platformy widokowej. Ujęcie wprost do folderu linii lotniczej. Spektakularność i zachwyt nad położeniem Rio wzrasta jednak wraz z wyjazdem o kolejne 200 metrów, skąd panorama obejmuje zarówno Copacabanę jak i centrum miasta. Ocean, złote plaże, morze pagórków i zieleni, wciśnięta między to wszystko miejska zabudowa. Ciężko przywołać mi w pamięci miasto piękniej położone...



Ze szczytu Pan de Azucar mała ścieżka prowadzi do kilku punktów widokowych skierowanych na Ocean Atlantycki. Nie jest to to samo, co podziwianie wielkiego Rio, ale warto się przejść.



Ja zaś, zostawszy na dole obserwowałem ludzi bawiących się na pięknej plaży, gdzie piasek w konsystencji przypominał całkowicie cukier, wspinaczy zmagających się ze stromymi okolicznymi zboczami, a także maluteńkie małpki tamaryny (mico sagui), o długim ogonie, i śmiesznych białych włoskach odchodzących na boki od uszu.

Jak tylko wróciła Madziula, pojechaliśmy na Copacabanę. Przed naszą podróżą wiele słyszałem o Copacabanie, ale nigdy nie wiedziałem co to jest w zasadzie. Później w Boliwii, przy granicy z Peru, byliśmy w Copacabanie w drodzę na Wyspę Słońca na jeziorze Titicaca. Ale to nie o tę Copacabanę chodziło. Ta z Rio rzezczywiście pochodzi od tej z Boliwii, ale teraz żyje własnym życiem. Kilkumetrowa złota plaża jest miejscem gdzie ściągają tłumy Cariocas (mieszkańcy Rio) i oczywiście turyści. Na plaży ludzie odpoczywają, w wodzie surfują, wzdłuż niej joggują, na niej też grają w piłkę nożną, siatkową, a również w ich mieszankę, siatkonogę - siatkówka, gdzie piłkę odbija się nogami. Dominuje jednak piłka nożna. Pewien pan bawi innych podrzucając piłkę nogami, barkami, głową. Piłka klei mu się podczas skłonów do pleców, potrafi ją utrzymać nieruchomo na karku czy też nosie. Właściwie, zabawa może nie mieć końca. W innym miejscu chłopak z dziewczyną podają sobie naprzemiennie piłkę tak by nie dotknęła ziemi: stopami, kolanami, czy główkami. Na plaży jest również ciąg boisk, gdzie grają ze sobą na bosaka amatorskie zespoły. Sędzia z gwizdkiem, liniowi z chorągiewkami, dbają o ład i porządek - gwiżdżą faule, wręczają kartki żółte i czerwone, czy też pozwalają na zmiany. Piłkarze oczywiście w jednorodnych koszulkach. Gdyby nie to, że mecz rogrywany jest na piasku i bez butów, sądzilibyśmy, że to w pełni profesjonalne rozgrywki. Brazylia kocha piłkę. Miłość totalna. Futbol może i narodził się w Europie i z całą pewnością ma tam swoich oddanych, wiernych fanów, ale to w Ameryce Południowej budzi on tak fanatycznie skrajnie stany emocjonalne i przybiera wręcz boski, mistyczny wymiar. Brazylijczykom futbol płynie w żyłach i jeśli mielibyśmy kiedyś gdzieś w świecie zobaczyć kilka meczy Mistrzostw Świata na stadionie - bardzo byśmy chcieli, żeby była to właśnie Brazylia. Za 4 lata tu wracamy!



Profesjonalny mecz było nam dane zobaczyć w innym miesjcu. Tydzień wcześniej nie udało nam się dostać biletów na Bocę Juniors w Buenos Aires. Tym razem kupiliśmy bilety w przedsprzedaży na mecz Fluminense - Atletico Goianiense. Jeden z nich zajmuje 16.te miesjce w lidze, drugi gra w niej po raz pierwszy od kilkudziesieciu sezonów. Także nie był to wielki szlagier. Ale to nie było istotne. Ważne było miejsce - Marcana. Fanom futbolu nie trzeba przybliżać historii tego miejsca. Wystarczy powiedzieć że zbierało się na nim kiedyś ponad 200 tyś kibiców, a na mundialu w 1950roku na kluczowym meczu z udziałem reprezentacji Brazylii według oficjalnych statystyk zjawiło się 200 000 osób - według nieoficjalnych i prawdopodobnie bliższych prawdy - piłkarzom Brazylii kibicowało 250 000. Jest to do dziś nie pobity rekord. Trybuny wokół stadionu są stosunkowo płaskie, więc bardzo rozłożyste, za to mniej wysokie. Obecnie stadiony budowane są tak, by każdy siedział możliwie blisko boiska. Ale widok mieliśmy doskonały. Trybuny były zapewnione może w 20%, można więc było odnieść wrażenie, że to trening czy sparing, a nie mecz o stawkę. Na szczęscie doping kibiców pozbawiał nas tego wrazenia. Mlodsi kibice, zgrupowani zwarcie w jednym miejscu wyspiewywali piosenki i tanczyli od pierwszej do ostatniej minuty. Starsi zas obserwowali bardziej rozpierzchnieci, reagując bardzo emocjonalnie na kazde zagrania - dobre nagradzajac brawami, zle glosnymi komentarzami. Kazdy swojemu sasiadowi komentowal sytuacje, czy tez wykrzykiwal, starajac sie pouczyc bezposrednio zawodnika. Dodatkowo większość miała odbiornik radiowy przy uszach, coby dodatkowo słuchać relacji z meczu z komentarzem... Ci fani przychodza pewnie od kilkudziesieciu lat niezaleznie od formy zespolu.
Nie wiedzielismy czego sie spodziewac i w obawie zeby w ostatni wieczor nie stracic glupio aparatu, na mecz poszlismy bez jakiejkolwiek cennej rzeczy. Teraz oczywiscie zalujemy, bo nie mamy fotografii zadnej dokumentujacej to wydarzenie. Kolejny raz, kiedy przydalby sie nasz maly aparacik, ktorego stracilismy 2 miesiace temu.
Ostatecznie Fluminense wygralo 1:0. Jesli chcecie zobaczyc Maracane to warto wiedziec ze od sierpnia stadion bedzie zamkniety ze wzgledu na przebudowe z okazji organizowanych tu Mistrzostw Swiata w 2014.



Niedzielę spędziliśmy w dzielnicy Ipanema. Po pierwsze, tutejsza plaża jest piękniejsza od Copacabany. A że tym razem byliśmy przed południem, a nie przed zachodem słońca, widzieliśmy ją w pełni życia. Tak się nam ono udzieliło, że nie mogłem sobie odmówić ostatniej przed wylotem kąpieli w cieplutkiej wodzie Atlantyku. W Ipanemie weekendami ma miejsce mały targ hipisowski, z którego mamy kilka zdjęć i opaskę na głowę dla Madziuli.



Kilka przecznic dzielnicy oddziela Ocean od małego jeziorka. Jest tu dużo spokojniej niż na plaży i można w spokoju się napić wody kokosowej - wielki kokos kosztuje 6 zł. Tak bardzo nam się tam spodobało, że ustalilismy, ze przy tak zamglonym niebie i biorac pod uwage fakt, ze pomnik Chrystusa jest w remoncie, spedzilismy tam juz reszte naszego czasu, zostawiajac sobie pocztowkowy widok na przyszla wizyte w Rio.



Nasza wizyta w Rio byla krotka, jednak na tyle dluga, ze poczulismy to miasto. Spektakularnie polozone, zroznicowane, oferujace mnostwo atrakcji typowo miejskich, jednak rowniez egzotyczno-tropikalnych. Mieszkańcy wyraźnie cieszą się życiem, choć nie dla wszystkich jest ono rajem. My bylismy bardzo ostrozni ze wzgledu na to co wyczytalismy na temat bezpieczenstwa w Rio, jednak ani przez chwile nie czulismy jakiegokolwiek zagrozenia. Zrezygnowalismy z nocnych wycieczek na plaze, uwazalismy na aparat a plecak w tlocznych miejscach od razu ladowal na brzuchu.

Przyszedl czas wreszcie na pozegnanie sie z miastem. Nasz powrot zaczynalismy krajowym lotem Gola do Salwadoru (trzecie najwieksze miasto Brazylii), jednak odlot z lotniska miedzynarodowego. Kursuje na nie specjalny autobus. Nie ma nigdzie informacji na temat trasy czy rozkladu jazdy, wiadomo jedynie ze jezdzi co 40 minut. O malo co bysmy nie przegapili tego autobusu, bo kolo naszego hotelu przebiegaly trzy drogi rownolegle jedna obok drugiej, kazda z nich wielopasmowa i bez przejscia dla pieszych. Lokalni wskazali nam poczatkowo zly przystanek, wiec po 15 minutach czekania sprzedawczyni gum do zucia spytawszy dokad chcemy jechac odeslala nas na wlasciwy. Schemat linii mozna za to znalezc w metrze, jest on jednak nieprawdziwy (juz albo jeszcze nieaktualny), czym powoduje osłupienie obcych. Oczywiscie juz sie pogodzilismy z faktem ze jezyk inny niz portugalski jest rzadko spotykany w Brazylii.

W drodze na lotnisko moglismy zobaczyc, jak wielka czesc tego miasta to slumsy - zorganizowane, murowane, nawet kolorowe, ale jednak slumsy. Do Rio z pewnoscia kiedys wrocimy, jednak siedzac w busiku i obserwujac zachod slonca przede wszystkim myslelismy o tym, ze to ostatnie nasze minuty ze sloncem w Ameryce Poludniowej. Ze wlasnie konczy sie to, co zaczelismy ponad siedem miesiecy temu. Wracaly wiec rozne wspomnienia i refleksje. Postaramy sie zamiescic dodatkowy wpis podsumowujacy nasza podroz. Ale jadac na lotnisko myslelismy tez i o tym co czeka nas w nastepnych dniach, na co sie bardzo cieszylismy. Przede wszystkim dlatego, ze z pewnoscia to nie koniec naszego podrozowania przed emerytura :)

Zachecam do przejrzenia zdjec z Rio:

Rio de Janeiro


Pozdrawiamy serdecznie

Michal

20 maja 2010



Jako że z motorem rozstaliśmy się, tym razem nieodwołalnie w Tigre, do Iguazu przyszło nam po raz pierwszy przejechać się legendarnymi autobusami.

Lonely Planet uznaje jazdę nocnym autobusem za jedno z najlepszych doświadczeń, jakie można zaznać w Argentynie. Jest to oczywiście gruba przesada, aczkolwiek przyznać trzeba, że Argentyńczycy zaszli naprawdę w daleko w zapewnianiu autokarowych komfortów i w pewnym sensie luksusu. Otóż na większości tras kursują trzy typy dwupoziomowych autobusów - semi-cama, cama i cama suite (od najgorszego do najlepszego). Semi-cama wygląda z grubsza jak dwupiętrowy europejski autobus. Siedzenia ustawione są jednak znacznie rzadziej i bardzo daleko się rozkładają, a pod nogami można rozłożyć sobie pochylnię. Wszystko to sumarycznie sprawia, że w nocy można spać całkiem komfortowo z pozycji półleżącej. Dodatkowo, żeby zminimalizować czas przejazdu serwowane jest śniadanie i kolacja w wersji typowo samolotowej, które można popić kawką prosto z ekspresu znajdującego się na drugim piętrze. Bus Cama jest lepszy. Siedzenia są znacznie szersze - w każdym rzędzie znajdują się zaledwie 3, i rozkładają się jeszcze bardziej. Camę suite widziałam tylko na zdjęciach - właściwie łózka zupełne.

Kupiliśmy bilety na opcję najtańszą - stwierdziliśmy, ze to i tak niezły luksus. Ku naszej wielkiej radości przypadły nam miejsca nad kierowcą na piętrze - piękna perspektywa!!!!

Do Puerto Iguazu przyjechaliśmy po 18 godzinach jazdy ok 8 rano. Mieliśmy więc chwilę na znalezienie hotelu i na zorientowanie się na temat możliwości dojazdu do Rio już z Puerto Iguazu. Oferowane nam bilety wydawały nam się jednak dosyć drogie, ustaliliśmy wiec, że Micho pojedzie wieczorem do Brazylii kupić nam bilety do Rio, a w międzyczasie ja zajmę się kolacją.

Z dworca autobusowego w Puerto Iguazu autobusy do wodospadów odjeżdżają co ok. 20 minut. Pogoda zupełnie nie zachęcała do przebywania na świeżym powietrzu, a tym bardziej zwiedzania, ale tym razem nie mieliśmy wyjścia - albo tego dnia albo w ogóle. Nasza podróż dobiega (niestety!) końca, wszystko musi odbywać tak jak w grafiku zaplanowano...



Ciężkie chmury spowijały całe niebo, deszcz czuć było w powietrzu. I było zimno. Bardzo przejmujące, wilgotne zimno. Szok. Wydawało nam się w tak tropikalnym miejscu jest zawsze ciepło, tymczasem my wybraliśmy się na zwiedzanie w swetrach, kurtkach i jeszcze żałowaliśmy, że czegoś nie dołożyliśmy... Sweter, kurtka i dżungla.

Nigdy wielką fanką wodospadów nie byłam, wodospady Iguazu są jednak takim przykładem cudu natury, że nie podobać się nie mogą. Dochodząc do każdego kolejnego punktu widokowego słyszy się dobiegające ze wszystkich stron językowo uniwersalne odgłosy ochów, achów i łałów. I samemu, chcąc nie chcąc, dołącza się do tego masowego zachwytu.



Większa część wodospadów znajduje się po stronie argentyńskiej. Platformy widokowe są tak perfekcyjnie poustawiane, że w wielu miejscach można podejść pod sam wodospad. W niektórych miejscach - szczególnie po deszczu, a my byliśmy tam właśnie niedługo po deszczu, spadająca woda tworzy taką bryzę, że nie sposób pozostać suchym. W innych z kolei można podejść do samego progu i obserwować ten ułamek sekundy, w którym każda kropla wody rozpoczyna swoje spadanie.

Po przejściu dwóch ścieżek pod i nad wodospadami pojechaliśmy mini kolejką do ostatniego wodospadu - Garganta del Diablo. Tony wody spadające ze wszystkich stron. Huk. Tumany wzbijającej się bryzy. Potęga nie do opisania słowami.



W czasie powrotu zaczęło się rozpogadzać, wyszły pierwsze promienie i w ciągu zaledwie pół godziny niebo zrobiło się zupełnie błękitne... Mimo, że po całej nocy jazdy i prawie całym już dniu łażenia mieliśmy już trochę dość, chęć zobaczenia tęczy przy wodospadach zwyciężyła.



Przemieszczaliśmy się pomiędzy kolejnymi punktami biegiem nie wierząc, że może być jeszcze piękniej! Czy nie mogło być tak od rana...? W słonecznym dniu wszędzie lata podobno masa kolorowych motyli i ptaków, my zobaczyliśmy zaledwie jednego ptaka. Motyle gdzieś się zaszyły, sporo było natomiast ostronosów. Nie można mieć wszystkiego, ważne, że udało nam się zobaczyć wodospady w lepszej pogodzie choć przez chwilę.





Po powrocie z wodospadów Michał pojechał do Brazylii kupić bilety. Wrócił po trzech godzinach z pustymi rękami. Autobusami pomiędzy Puerto Iguazu a Foz do Iguazu jeżdżą głównie lokalni ludzie. Nie przechodzą oni przez żadną kontrolę migracyjną, przez co jeśli autobusem jedzie jakiś obcokrajowiec, kierowca wysadza go na granicy i każe czekać na kolejny. A czeka się godzinę, o czym oczywiście nie informuje. Dojechanie do Foz do Iguazu zajęło więc Michałowi 2h. Na miejscu natomiast okazało się, że autobus nie zatrzymuje się na dworcu autobusowym, jedzie przez jedna z głównych ulic miasta do mostu na granicy z Paragwajem. I tak wysiadł Micho w centrum miasta, biegał w rozpadających się klapkach szukając dworca autobusowego i nie mogąc z nikim się skomunikować - bo portugalski w wymowie naprawdę NIJAK się ma do hiszpańskiego. W końcu przez to, że za chwilę miał odjechać ostatni autobus do Argentyny, wrócił zrezygnowany na przystanek, żeby się na niego załapać.

Bilety musieliśmy więc kupić następnego dnia rano. Spakowaliśmy plecaki i we dwójkę z całym dobytkiem pojechaliśmy do Foz do Iguazu. Scenariusz z porzuceniem nas na granicy się niestety powtórzył. Czekanie w tym przenikającym zimnie dłużyło się niemiłosiernie. Nie było gdzie się schować, nie było gdzie usiąść, staliśmy więc tuż koło plecaków, chodziliśmy dookoła nich i coraz bardziej się wkurzaliśmy.

Po ponad godzinie autobus przyjechał, zawiózł nas na przystanek komunikacji miejskiej w centrum Foz, a tam z wielkim wysiłkiem dowiedzieliśmy się, co na dworzec jedzie. Dworzec okazał się być położony poza miastem, na zupełnych obrzeżach, nic więc dziwnego, że trudno go było dzień wcześniej Michałowi znaleźć. Tam lekkie zdziwienie - do Rio jadą zaledwie dwie firmy przewozowe i obie oferują bilety w cenie równej tej z Puerto Iguazu - czyli jedyne 350 zł od osoby - dwa razy tyle co z Buenos do Puerto Iguazu, odległość ta sama, standard bez porównania niższy... EH. Gdybyśmy to wcześniej wiedzieli, kupilibyśmy bilet na samolot. W TAMie lub GOLu można znaleźć bez większego problemu bilety w cenie niewiele przekraczającej 100USD. A jeśli nie samolotem, to już lepiej z Argentyńskiego Puerto Iguazu pojechać z firmą Crucero del Norte za mniejsze pieniądze i w wyższym standardzie.

Bilety kupiliśmy na wieczór, mieliśmy więc wciąż ok 6 godzin. Michaśkowi bardzo zależało na zobaczeniu wielkiej tamy Itaipu, ja skłaniałam się bardziej ku zobaczeniu raz jeszcze wodospadów Iguazu - tym razem od strony brazylijskiej. Jako że jednak w Brazylii trzeba znowu wejście do wodospadów jest bardzo drogie, pojechaliśmy zobaczyć tamę. Nie dało się jednak zobaczyć jej w prosty sposób. Micho uparł się, żeby zobaczyć ją od strony paragwajskiej, a ja miałam jakiś wyjątkowo bierny dzień i nie miałam ochoty na jakiekolwiek próby przekonywania i argumentacji. Pojechaliśmy więc autobusem do Paragwaju. Korek do granicy masakryczny. Godzina w autobusie. Na granicy bałagan nieziemski. Znowu musieliśmy wysiadać i iść przez granicę na piechotę, autobus pojechał dalej. W Ciudad del Este, czyli pierwszym mieście Paragwaju tuż za mostem, strefa wolnocłowa. Wracają wspomnienia azjatyckie. Miliony handlarzy, brud, chaos, sklepy z drogą elektroniką, pod którymi jedzą żebracy, cinkciarz garście banknotów trzyma i krzyczy, Brazylijki przeciskają się z kupionymi właśnie w hurtowych ilościach chińskimi kocami, ktoś ulicę zamiata, inny na nią sika, policjant się przeciąga i wszyscy gadają po portugalsku - mimo, że w hiszpańskojęzycznym Paragwaju jesteśmy!!!



Zanim dogadaliśmy się, skąd odjeżdża autobus do Itaipu, zanim swoje odczekaliśmy i do tamy dojechaliśmy minęły conajmniej 2h. A tam okazało się, ze tamy nie można tak po prostu zobaczyć, trzeba na tour poczekać, który będzie dopiero o 14.30, a że w Paragwaju przestawia się zegarek o godzinę w tył, oznaczało to dla nas, że musimy czekać 2,5 godziny i prawdopodobieństwo jest spore, że spóźnimy się na autobus do Rio. Nie nasz dzień.

Powrót zajął nam znowu bardzo długo. Komunikacja z ludźmi w Brazylii jest bardzo trudna. Dopiero po opuszczeniu Argentyny uświadomiliśmy sobie jak łatwo podróżowało nam się, jak swobodnie czuliśmy się w pytaniu o cokolwiek, ile łatwiejsze jest podróżowanie jak można o wszystko spytać i wszystko mniej lub więcej się rozumie. Wiadomo - bez języka też się da, przećwiczyliśmy to już nie raz w Azji, ale możliwość rozmowy zarówno prostej - czysto informacyjnej jak i tej bardziej skomplikowanej - kulturo-poznawczej jest wielkim plusem Ameryki Południowej jako destynacji podróżniczej.

Tymczasem dojechaliśmy na dworzec, odebraliśmy bagaże z przechowalni i wsiedliśmy do Rio de Janeiro, ostatniego miejsca naszej podróży.

Wodospady Iguazu


Pozdrawiamy serdecznie

Madziula

14 maja 2010



Długo czekaliśmy na zobaczenie dużego miasta z prawdziwie wielkomiejskim klimatem, z charakterystyczną tylko dla tego miejsca duszą. Miasta pociągającego i wciągającego. Trochę przytłaczającego. Buenos Aires takie właśnie według nas jest. Nie zawiodło. Bo oprócz swojej wielkomiejskości, szybkiego życia, ma też mnóstwo niezwykle klimatycznych miejsc i dużo niepowtarzalności. Tango wciąż żywe, dużo kawiarenek tętniących życiem, dużo zielonych placów pełnych ludzi. Naprawdę ciepła atmosfera.

Dzięki znakomicie rozbudowanej sieci kolei podmiejskiej i nienajgorszej sieci metra postanowiliśmy zostać na trzy nocy – do soboty – w Tigre u Pierra i Laurance. Spodobało nam się to łódkowe życie, nasze świetne łóżko na dziobie, codzienne pływanie małą dingy do Sailing Clubu, żeby stamtąd wziąć łódkę większą, która woziła wszystkich członków klubu i mieszkańców łódek na brzeg.



Mimo, że mieszkaliśmy jakieś 40km od centrum dojazd do samego „serca” Buenos zajmował nam 45-50 minut. Nie było więc to jakoś bardzo męczące, a tym bardziej drogie (1,35 peso = ok. 1zł) i pewnie zostalibyśmy w Tigre do końca naszego pobytu, gdyby nie fakt, że chęć powrotu po północy była bardzo skomplikowana, a my chcieliśmy zobaczyć miasto w akcji w sobotnią noc. Ustaliliśmy, że w sobotę robimy wielkiego grilla, po czym na wieczór przeprowadzamy się do centrum.

Centrum Buenos jest tak wielkie, że podzieliliśmy je sobie na fragmenty, które chcieliśmy zejść w poszczególne dni. Bo na tym właśnie polega „zwiedzanie” Buenos – na włóczeniu się po różnych dzielnicach centrum, spektakularnych zabytków nie ma za wiele, chodzi bardziej o kwintesencję miasta samą w sobie.

Pierwszego dnia postanowiliśmy skupić się na Microcentro. Po dojściu na dworzec kolejowy okazało się jednak, że jest strajk maszynistów kolei podmiejskiej… Do 14. Walter ostrzegał nas wcześniej, że Buenos to miasto ciągłych strajków – przekonaliśmy się o tym pierwszego dnia… Jazda kolejką to właściwie niekończące się miasto. Dzielnice biedne i bogate, mieszkalne i bardziej komercyjne. Ciągłe życie. Buenos jest wielkie! W kolejce odchodzi ciągły handel. Gumy do żucia, skarpety, USB. Ale też bardzo pozytywni grajkowie na harmonii, gitarze, pięknie śpiewające babeczki.



Microcentro to najbardziej żywa i zróżnicowana dzielnica Buenos Aires. To tu wielkie drapacze chmur – siedziby wielkich korporacji mieszają się ze starymi, ważnymi historycznie budynkami. Deptak – Avenida Florida niezależnie od godziny i dnia tygodni tętni życiem. Pędzący ludzie w garniturach mieszają się tu z tymi, którzy po prostu wybrali się na zakupy lub do kawiarni i z turystami. Dalej Plaza de Mayo – najważniejsze historycznie miejsce - z La Casa Rosada - siedzibą rządu oraz mało ciekawą katedrą. Z Plaza de Mayo wiąże się ciekawa historia Las Madres de la Plaza de Mayo. W 1977 roku po kilkunastu miesiącach krwawych rządów reżimu wojskowego, 14 matek, których dzieci zaginęły w ramach walki z opozycją, wyszło na główny plac Buenos Aires, domagając się informacji o swoich córkach i synach. Z czasem kobiet zaczęło przybywać, pomimo zakazu demonstracji i jakichkolwiek form sprzeciwu. Ich legendarnym obecnie znakiem rozpoznawczym były noszone na głowach białe chustki. Po upadku reżimu, kolejne rządy niewiele robiły, aby ujawnić wszystkie informacje. Matki kontynuowały więc swoje coczwartkowe marsze, które zostały przerwane dopiero w 2006 roku.

Wracając wieczorem na dworzec Retiro natknęliśmy się na kilka pokazów tangowych. Wszystkie miały charakter zrobionego dla turystów show, niektórzy tancerze byli jednak naprawdę świetni. Brakowało nam jednak tego co w tangu najważniejsze – intymności, męsko-damskiej gry, postanowiliśmy więc pójść w sobotni wieczór do klubu, na milongę z prawdziwego zdarzenia.

Do Tigre dotarliśmy ok. 23. Jako że lódka do Sailing Clubu pływa do 20, Pierre dał nam wcześniej numer do operatora tejże łódki, co by do niego zadzwonić i poprosić o zawiezienie nas na Mangaię. Nie mogliśmy się jednak dodzwonić. Wrzucaliśmy różne ilości monet, testowaliśmy różne kombinacje numeru i nic. I kiedy tak medytowaliśmy co by tu zrobić, podjechał jeep, wysadził 3 osoby, a chwilę później płynęła już po nas łódka klubu kajakowego, który znajdował się po drugiej stronie rzeki – tuż koło naszego :) Tam znaleźliśmy Guillermo, który odpalił drugą łódkę i zawiózł nas na Mangaię.



W piątek celem naszych spacerów było Palermo – dzielnica kawiarni, restauracji, trendy butików i podobno najlepszych w mieście klubów. Mały Paryż. Bogate, korzystające z życia i pełnego portfela Buenos. Każda kamienica miała coś ciekawego do zaoferowania. Kawiarnie i restauracje prześcigały się w ciekawych wystrojach, a butiki w oryginalnym, wyspecjalizowanym i luksusowym asortymencie. Sklepy tylko z gadżetami do pokoju dziecięcego, tylko z butami dla dzieci, tylko z krzesłami, ręcznie wyszywanymi T-shirtami, włóczkowymi szalikami itp. itd. Po kilku godzinach spaceru i wrzuceniu w siebie parillady dla 4 osób doturlaliśmy się do Muzeum Latynoamerykańskiej Sztuki Współczesnej – MALBA. Na sporej przestrzeni w dosyć ciekawy i przejrzysty sposób przedstawione są kolejne trendy w tutejszej sztuce XX wieku. Dominują obrazy, jest też jednak trochę rzeźb i ciekawych instalacji. SUPER!!!!



Sobota była dniem parillady, czyli grillowania. Normalnie takim dniem w Argentynie jest niedziela – tak też jest w Sailing Clubie. Jako, że jednak w planie mieliśmy przemieszczenie się na wieczór do centrum, Pierre i Laurance zorganizowali grillowanie w sobotę. Na grillu oprócz nas i naszych Francuzów pojawiło się całe mnóstwo innych Francuzów z łódek sąsiednich. Niesamowite jest to jak dużo ludzi podróżuje po świecie łódkami. Właściwie nie podróżuje, a żyje w podróży, bo nikt z poznanych przez nas ludzi nie planuje powrotu do kraju, a dom ma na łódce. Jeszcze bardziej jednak niesamowite jest to, że tą grupę podróżników zdecydowanie dominują Francuzi. Pierre tłumaczy to tym, że w latach 70-tych została we Francji wydana książka o podróży dookoła świata łódką, która to książka odniosła wielki sukces i stała się inspiracją dla kolejnych pokoleń żeglarzy. I tak na grillu poznaliśmy min dwie 70-letnie siostry, które od 30 mieszkają na swojej łodzi żaglowej. Ziemię okrążyły już 4 razy, jedna jest malarką, druga nauczycielką matematyki, a dorabiają pracując w rozsianych po świecie francuskich terytoriach – Gujanie, Martynice, Polinezji Francuskiej itp. itd. Obie w naprawdę imponującej kondycji fizycznej – w siatkę z nami grały i niezłego powera miały! Poznaliśmy też parę Francuzów, którzy podróżują od 3 lat z małym Erykiem. Jest to drugie poznane przez nas dziecko, które wychowuje się w podróży i nie wiem na ile jest to regułą, a na ile przypadkiem, ale obaj chłopcy byli tak niesamowicie otwarci, kompletnie bezkompleksowi i nieznający pojęcia nieśmiałość, że szczena opada.



Nie chciało się tego grilla kończyć. Ale słońce zaczęło zachodzić, a my ciągle niespakowani na łódce w Tigre. Niełatwe było spakowanie się powrotem do dwóch plecaków. Żadnych bocznych toreb, żadnych dodatkowych miejsc do upchnięcia milionów wożonych przez nas pierdółek. Jakoś daliśmy radę, ale nasze plecaki są takimi wieżami, że mocno obawiamy się o ich stan kilogramowy. Wszystko okaże się przed wejściem do samolotu :P

Dziwnie było nam maszerować na dworzec z plecakami. Bez opcji powrotu na motor. Sentymentalnie i smutno się zrobiło. Zaczęliśmy się jednak pocieszać nadchodzącą perspektywą nocy w Buenos, wodospadów Iguazu i pięknego podobno Rio.
Po dojeździe do centrum poszliśmy do polecanego przez kanadyjskich sąsiadów Pierra i Laurance hotelu Tourismo na ulico Viamonte, dwie przecznice od deptaku Florida. Tam naprawdę przyzwoity pokój, co prawda bez okna, ale z kablówką dostaliśmy za 60 pesos za pokój! Świetna opcja cenowa jak na Buenos Aires, polecamy!
Przebraliśmy się, znaleźliśmy w LP klub z sobotnimi milongami stosunkowo niedaleko od nas – bo jedyne 14 przecznic (dla zilustrowania odległości w tym monstrualnym mieście) i poszliśmy na obserwację nocnego życia. Mimo że dochodziła północ kawiarnie i restauracje pękały w szwach. Tak tu właśnie jest, że do 2 siedzi się przy kawie, steku albo pizzy, po czym po 2 przenosi się do klubu. Milongi zaczynają się jednak wcześniej z reguły ok. 11, jak już doszliśmy wszystko było mocno rozkręcone.

Milonga w klubie El Beso była jednym z najciekawszych i najpiękniejszych argentyńskich doświadczeń. Totalny autentyzm, niesamowicie było cały ten rytuał obserwować i podziwiać piękno tangowych ruchów. Szkoda tylko, że my wszystko właściwie zapomnieliśmy i jedyne buty jakie mieliśmy to te do trekingu :P
W klubie centralnym miejscem był oczywiście parkiet, wokół którego ustawiony były w dwóch rzędach stoliki, a między nimi po 2 krzesła – również równolegle do parkietu. W taki sposób nikt nie siedział do tańczących tyłem. Dlaczego? Bynajmniej nie dlatego, żeby wygodniej było biernym gapiom – czyli nam, bo byliśmy jedynymi nietańczącymi. Wszystko po to, żeby mężczyznom łatwiej było wyhaczać ładne i dobrze tańczące kobiety! Par siedzących przy stolikach było niewiele – dominowali single i singielki, siedzący naprzeciwko siebie, po przeciwnych stronach parkietu. Tangowa muzyka podzielona była na 5-7 minutowe sety, przedzielone minutą muzyki w zupełnie innym stylu, w czasie której wszyscy wracali na swoje miejsca. Po minucie przerwy mężczyźni podchodzili do kobiet lub na odległość prosili je do tańca intensywnym spojrzeniem i skinięciem głowy. Parkiet zapełniał się natychmiastowo. 1,5 minuty tańca, koniec piosenki, wszyscy przestawali tańczyć w tej samej sekundzie. Od razu rozpoczynała się kolejna piosenka, nikt nie zaczynał jednak tańczyć! Przez pierwsze sekundy wszyscy po prostu rozmawiali. I wyglądali na tak zajętych rozmową, jakby znali się od lat. A jestem pewna, że niektórzy nie znali się w ogóle! I tak w kółko. Nie tylko jednak ten „rytuał” był niezwykły. Wielkie wrażenie robili ludzie będący uczestnikami tejże milongi. Średnia wieku oscylowała wokół 50 lat – co oznacza, że było całe mnóstwo starszych ludzi, szczególnie starszych panów. Większość siwiusieńka, wszyscy z włosami elegancko zaczesanymi do tyłu, w garniturach. Tacy starsi, klasyczni, tradycyjni mieszkańcy Buenos Aires, którzy pewnie obserwowali swoich rodziców tańczących tango na ulicach w czasie II wojny światowej. Siedzieliśmy na kanapie i obserwowaliśmy to wszystko jak zaczarowani… W pamięci zapisał nam się jednak przede wszystkim Terminator. 50-latek, w super eleganckim garniturze, białej koszuli i krawacie, wyglądający trochę jakby przeszedł ostrą służbę wojskową w amerykańskiej armii a obecnie zajmujący wysokie menadżerskie stanowisko w Ernście jakimś. Zrywał się na baczność w pierwszej sekundzie nowego tangowego setu, maszerował żołnierskim krokiem w kierunku wybranej wcześniej kobiety i jako pierwszy zaczynał tańczyć - ABSOLUTNIE za każdym razem!!!! Po skończonym tańcu odprowadzał kobitkę do stolika, tą samą ręką i tą samą białą chusteczką przecierał czoło i wracał do swojej wielkiej butelki szampana…

Na niedzielę zostawiliśmy sobie najbardziej tradycyjną część Buenos Aires – La Boca i San Telmo. A wszystko przez to, ze chcieliśmy zobaczyć mecz na stadionie Bombonera (znajdującym się właśnie w La Boca) z Boca Juniors w roli głównej. Niestety okazało się, że bilety rozeszły się w godzinę, a my byliśmy przy kasach dwie godziny później… Koniki chciały taką kasę za wejściówki na najtańsze trybuny, że podziękowaliśmy… Trudno, postaramy się wybrać na mecz na jeszcze bardziej legendarny stadion Maracana w Rio.

La Boca to stara dzielnica robotnicza. To tu osiedlała się większość imigrantów z Hiszpanii i Włoch w połowie XIX wieku. Sławę zdobyła dzięki kolorowo pomalowanym domom – do ich malowania używane były resztki farby, które zostały z malowania statków. Obecnie kolorowe domy zajmują jedynie 3 ulice, wszędzie restauracje, sklepy z pamiątkami i ludzi tańczący tango. Lepszy klimat jest podobno w ciągu tygodnia, w weekend tysiące turystów.



San Telmo to najbardziej urokliwa i najbardziej klimatyczna dzielnica Buenos Aires. Mnóstwo tu starych kamieniczek, brukowanych ulic, stylowych, starych kawiarenek, sklepów z antykami, choć i ta dzielnica zaczyna się zmieniać, na swoją niekorzyść. W niedzielę na głównym placu San Telmo odbywa się targ staroci, który przyciąga tłumy zarówno turystów jak i lokalnych. Stare telefony, monety, banknoty, koronki, ciuszki i wszechobecne tango :)



Na poniedziałek zostawiliśmy sobie jedno z najpiękniejszych miejsc – stary cmentarz La Recoleta. Jest tu pochowanych wiele sławnych osób – min Eva Peron, zwana Evitą. Jej grób jako jedyny obłożony był grubą warstwą wiązanek – to chyba najlepsze świadectwo o wciąż żywej pamięci o postaci byłej Prezydentowej. Oboje uważamy, że jest to najbardziej niezwykły cmentarz jaki w życiu widzieliśmy. Plątanina wąskich uliczek, wzdłuż których ustawione są grobowce – wszystkie w formie zminiaturyzowanych kamienic, pałacyków. Trumny leżą na ziemi, często jedna na drugiej – wnętrza grobowców można zobaczyć przez szyby. Czasami też przy odpowiedniej szybie i odpowiednim kącie w szybach można zobaczyć widoki następujące:



Bardzo bardzo magiczne miejsce.



To by było na tyle jeśli chodzi o Buenos Aires. W poniedziałek w południe wsiedliśmy a autobus w kierunku Iguazu.

Zdjęcia z Buenos Aires:

Buenos Aires


Madziula

12 maja 2010



Kiedy dojechaliśmy do Tigre, było już ciemno. Pierre i Laurance od dawna nas zapraszali do siebie na łódkę. Tyle że ostatnio jakoś nie odpowiadali na nasze maile. Napisaliśmy, kiedy mniej więcej będziemy, potem jeszcze raz, kiedy to okazało się że będziemy wcześniej niż sądziliśmy. I zero odpowiedzi. Cały czas mieliśmy nadzieję, że Pierre wreszcie odpowie. Ale tak się nie stało.
Pamiętacie jeszcze nasz problem z amortyzatorem? Pod koniec lutego uszkodził nam się tylny amortyzator, i od tej pory jechaliśmy jedynie na nietłumionej sprężynie. Zamówiony ze Stanów amortyzator nie poleciał do Mendozy, ponieważ firma nie zauważyła naszej wpłaty na koncie. W końcu zdecydowaliśmy, aby amortyzator został wysłany do Pierra. I w ten sposób mieliśmy adres, który nam podał na potrzeby wysyłki.

Pod wskazanym adresem w centrum Tigre znaleźliśmy sekretariat Tigre Sailing Club. Tam nam powiedziano, gdzie mieści się port klubu. Pojechaliśmy według wskazówek, i zupełnie nie mogliśmy go znaleźć. Widzieliśmy większe łódki zacumowane przy nabrzeżach kanału. Widzieliśmy też suche parkingi łódek, przechowywanych piętrowo jedne nad drugimi. Zajechaliśmy na stację benzynową, szukając nadziei w Internecie: wciąż nie było wieści od Pierra, a zdjęć żadnych z Tigre, po których moglibyśmy rozpoznać lokalizację portu, na swoim blogu nie zamieścił. Pytani ludzie znów odsyłali w to samo miejsce.

Po jakichś prawie 3 godzinach szukania, a właściwie kręcenia się wciąż wkółko i zagadywania coraz to innych ludzi już mieliśmy się poddać. Zaczęliśmy szukać noclegu. Tylko że w pobliżu nie było ani kempingu, ani taniego hostelu, w którym moglibyśmy się schować na noc, a te hotele, które znaleźliśmy były zdecydowanie za drogie. Coś mnie podkusiło i wróciliśmy do sekretariatu klubu. Było już naprawdę późno i dobre 10 minut waliliśmy w bramę, zanim nam otworzono. Tym razem zastaliśmy nieobecną wcześniej panią prowadzącą sekretariat. Okazało się, że zna Pierra! Wytłumaczyła nam dokładnie, w którym miejscu jest marina, ale i nie zapomniała dodać, że jest ona po drugiej stronie rzeki! To dlatego jej nie widzieliśmy. Szybko zadzwoniła do mariny, i poleciła przekazać Pierrowi, że ma gości. Nam natomiast, żeby jechać na miejsce, bo zaraz po nas przypłynie łódka.

Nie trzeba mówić, że humory nam się poprawiły natychmiastowo. W kilka minut byliśmy w umówionym miejscu i nie musieliśmy czekać 2 minut, jak z drugiego brzegu płynęła do nas łódka, a na niej postać wymachująca przyjaźnie. Pierre nie dowierzał, że nas widzi: „jak nas znaleźliście?”. „oczekiwaliśmy Was dopiero za kilka dni…”. Szybko przerzuciliśmy bagaże na klubową łódkę, motor odprowadziliśmy na lokalny parking, i po kilku minutach znaleźliśmy się na pokładzie Mangai. Laurance nie dowierzała własnym oczom, zdumieni byli Christian i Olga z sąsiedniej łódki, akurat z wizytą u naszych Francuzów. Oczywiście szybko okazało się, że Pierre nie przeczytał naszego ostatniego maila o wcześniejszym przybyciu. Tak więc też nie słyszał o naszym planie na następne dni. Ale że scenariusz mają bardzo elastyczny, udało się go przedstawić i zaakceptować.



Po pierwsze, co najważniejsze, Pierre podtrzymał gotowość kupna motoru. Ma plan pojechać nim z Laurance przez kraje dobrze nam już znane aż do Kolumbii – tak więc Smok łatwego życia nie ma, czeka go kolejny (czwarty?) kurs na tej trasie. Na łódce jeszcze dokończy remont w maju i od czerwca postarają się dotrzeć do Kolumbiii przed końcem roku, kiedy to wrócą samolotem do Buenos Aires i stąd popłyną wokół przylądka Horn do Valparaiso.

Motoru jednak nie mogliśmy od tak sobie przekazać. Pierre wyjeżdżając nim z Argentyny zostanie poproszony przez służby celne o pokazanie tzw. zezwolenia na czasowy wwóz do kraju, wydawanego przy wjeździe do kraju. A że jest ono wystawione na konkretną osobę, musieliśmy sobie jakoś z tym poradzić. Na szczęście, po drugiej stronie wielkiej rzeki Platy leży Urugwaj. Tak więc ustaliliśmy, że my z Madziulą pojedziemy do Urugwaju pierwszym możliwym przejściem granicznym i spotkamy się w miasteczku Colonia del Sacramento. Stamtąd wrócimy do Buenos Aires promem. My wywieziemy motor z Urugwaju, a oni jako nowi właściciele wjadą nim do Argentyny. W ten sposób Pierre będzie miał legalne dokumenty wwozowe.



Następnego dnia, jak już odespaliśmy nieco nerwy wczorajszego wieczora, zapakowaliśmy się w jeden plecak i ruszyliśmy w stronę Urugwaju. Do Colonii mieliśmy 450 km, więc umówiliśmy się na spotkanie pod latarnią morską dopiero na 15tą następnego dnia. Mając poczucie, że nie mamy zbyt wiele drogi przed sobą, oczywiście zbyt późno wyruszyliśmy w drogę. A była ona ciekawa, mimo że ciągle na wprost i po płaskim terenie. Przejeżdżaliśmy przez deltę rzeki Parany, po wielkich i wysokich mostach przerzuconych przez dwie żeglowne potoki jej wód. Jechaliśmy przez tereny podmokłe lub też całkowicie zalane wodą. Krowy i konie stojące po brzuch w wodzie wyglądały jakoś strasznie śmiesznie. Piękne ptaki, zielone rośliny. Pięknie.
Piękny również zachód słońca. Droga którą jechaliśmy łączy Buenos Aires z Brazylią, a od Urugwaju dzieliła nas jedynie rzeka, Urugwaj zresztą. Od zjazdu z drogi do przejścia granicznego jest już tylko 60km, postanowiliśmy więc ostatni raz zatankować benzynę, która ponoć u sąsiadów jest droższa. I tutaj dowiedzieliśmy się rzeczy niezwykłej. Fińska firma papiernicza Botnia po drugiej stronie rzeki wybudowała swój zakład papierniczy, co wywołało protesty Argentyńczyków. Zyski dla Urugwaju, a zanieczyszczenie środowiska dla obu krajów. Zablokowano most do odwołania, o czym nie mieliśmy pojęcia. Następny most Colon/Paysandu to dodatkowe 100km na północ. Zwątpliliśmy. Już mieliśmy nadzieję na koniec jazdy dzisiejszego dnia.

Nie trzeba było robić wielkich obliczeń żeby dojść do wniosku, że mamy przed sobą w tym momencie 450 km do Colonii (200km więcej niż początkowo planowaliśmy), i nie mamy jak przesunąć naszego spotkania z Francuzami o 15tej. Słońce właśnie zachodziło, ale nie mieliśmy wyjścia. Ustawiliśmy sobie za cel przejazd do Urugwaju i nocleg w pierwszym mieście, z którego rano mielibyśmy do Colonii 300 km.
Nie była to przyjemna jazda. Wraz z zachodem słońca ruch niesamowicie zgęstniał. Potok tirów i autobusów w obu kierunkach, dla których jazda w nocy jest lepsza niż w dzień – nie ma osobówek ani ciągników. Tyle że i autobusy i tiry były szybsze od nas. Co chwilę byliśmy wyprzedzani przez jakiś samochód, to znów ktoś siedział nam ogonie. W razie złapania przez nas gumy mógłby nie zdążyć wyhamować. Nie było to przyjemne, ale trudno, nie było innej rady.

Granicę pokonaliśmy dosyć szybko. W odróżnieniu od każdej z dotychczas pokonanych granic, tutaj kierowcy jadąc do sąsiada nie muszą wypełniać formularzy celnych. A to powoduje, że jedynie zagraniczne pojazdy muszą to zrobić, więc celnicy nie mają wprawy w obsłudze. W Argentynie w ogóle nas nie spytali o dokument, tak że sam musiałem szukać celnika, żeby móc go wręczyć. To nam uświadomiło, że równie dobrze mógł tutaj przyjechać Pierre!!! Z drugiej strony urzędnik w Urugwaju wypełniał odręcznie swój dokument (bez żadnego wpisywania danych do systemu komputerowego) w takim tempie, jakby nie robił tego od roku.

Do Paysandu zajechaliśmy ok. 22. Noclegi okazały się nadzwyczaj drogie, na szczęście miejski kemping był darmowy. Rano pierwszy raz w historii obudziliśmy się i wstaliśmy przed wschodem słońca, czując presję czasu. Mokry od rosy namiot szybko zwinęliśmy i ruszyliśmy przed siebie. Brrr, jak zimno. Poranne mgły przez kilka godzin nie chciały ustąpić, za to do szpiku kości przenikając przez nasze ciała. Ale z każdą godziną było co raz cieplej, a i my widzieliśmy, że kontrolujemy czas, zdążymy.

Przejechaliśmy ciut ponad 300 kilometrów przez Urugwaj. Nie chcemy generalizować, ale postaramy się zaprezentować kilka spostrzeżeń. Tereny delikatnie pofalowane, całkowicie rolnicze. Bydło, różnego rodzaju uprawy, zboża, owoców, między innymi winogron. Zabudowa sprawia wrażenie trochę zaniedbanej podupadłej. Zaprzęgi konne, wiele czterdziestoletnich amerykańskich aut, niby wszystko jak w Argentynie, tylko z 20 lat wstecz. Często dodaje to dużo wdzięku, uroku i sielskości tym miejscom. Ale widzieliśmy też i slumsy w niewielkiej miejscowości, czego nie doświadczyliśmy u sąsiada.



Przed wjazdem do Colonii de Sacramento co raz bardziej ogarniało nas, a na pewno mnie, uczucie docierania do niewidocznej mety. Ostatnie kilometry nie były jakkolwiek inne niż setki podobnych w ostatnich dniach, a jednak mieliśmy świadomość tego, że są ostatnimi w ogóle. Tutaj kończy się nasza droga. Pipczeliśmy sobie klaksonem w cały świat, jechaliśmy węzykiem od prawej do lewej. Po 199 dniach od wyjazdu z Medellinu, i przemierzonych 21774 km (wg. moich obliczeń), dojechaliśmy do kresu naszej drogi. Nie chce się wierzyć, że to może się w ogóle skończyć.
Colonii nie zwiedziliśmy prawie w ogóle, a szkoda, bo miasteczko jest bardzo urodziwe. Założone przez Portugalczyków przez moment było konkurencją dla Buenos Aires. Po przejściu we władanie Hiszpanów straciło rację bytu i podupadło. Dziś można tu spotkać setki Amerykanów, jak również Portenos (mieszkańców Buenos), przechadzających się po wybrukowanych kocimi łbami uliczkach w cieniu platanów.
My zaś po spotkaniu Pierra i Laurance w umówionym miejscu z miejsca udaliśmy się do portu, gdzie załapaliśmy się na prom, którym w godzinę dopłynęliśmy do portu w Buenos Aires.



Na promie przekazaliśmy Pierrowi kluczyki do motoru i kaski, po czym jako zwykli turyści wyszliśmy na ląd. Buenos Aires od strony portu bardziej przypomina Sydney ze swoimi drapaczami chmur niż to co każdemu się kojarzy z Buenos – wąskie uliczki, nieco podupadłe, ale z wielkim klimatem.

Dziwnie było patrzeć na nasz motor, pilnowany przez Laurance,kiedy Pierre załatwiał celne formalności. Dziwnie było iść z plecakiem przez centrum, żeby pociągiem dojechać do Tigre. Wciąż w kurtkach motocyklowych, ale już jak niemotocykliści. Bezpowrotnie. W tej podróży oczywiście.



Na łodzi uczciliśmy dzień i nasz kres wspólnej tułaczki ze Smokiem przepyszną kolacją w czwórkę. Wszystkim się udzieliła atmosfera rozluźnienia i tematy inspirujących rozmów się nie kończyły. Miłe zakończenie nerwowych dwóch dni.
Na szczęście, następnego dnia jeszcze nie wsiądziemy na samolot do domu. Przed nami jeszcze 10 dni podróży i zobaczenie trzech wspaniałych miejsc: dwóch wielkich miast Argentyny i Brazylii i leżących na granicy między tymi krajami wodospadów Iguazu. Będzie więc mocne zwieńczenie podróży.

Podsumowanie całej podróży zostawimy sobie na koniec, tymczasem dokonaliśmy rachuby kilometrów i już wiemy, gdzie najwięcej ich przemierzyliśmy:
1. Argentyna – 5.068
2. Peru – 4.467
3. Boliwia – 4.012
4. Chile – 3.180
5. Kolumbia – 2.517
6. Ekwador – 2.203
7. Urugwaj – 327

Pozdrawiamy bardzo serdecznie!

Tigre - Colonia - Tigre


Michał

10 maja 2010



Wizyta w Bariloche była naszym ostatnim etapem prawdziwego zwiedzania: nieśpiesznego, swobodnego, beztroskiego. Chcieliśmy jeszcze wybrać się na ostatnią wycieczkę w pobliskie góry, ale pogoda pogorszyła się na tyle, że postanowiliśmy nieco wcześniej opuścić region jezior i obrać kierunek bardzo prosty: Buenos Aires.
Założyliśmy, że odcinek między Bariloche i Buenos Aires nie będzie zupełnie ciekawy, i potraktowaliśmy go tranzytowo. Autobusy łączące te miejsca potrzebują mniej niż dobę na tę trasę, dla nas pokonanie odcinka prawie 1700 km oznaczało 4,5 dnia ciągłej jazdy. Prawie 400 km każdego dnia przy maksymalnej prędkości, zbliżonej zresztą do średniej wynoszącej 70km/h wymagało 6 godzin jazdy. Schemat każdego dnia podobny – w miarę szybkie zebranie się z rana, przejazd pierwszych 100 km za jednym razem, potem już przerw co raz więcej, w tym długa obiadowa. Na wieczór zawsze dojeżdżaliśmy do obranego wcześniej miejsca, i zawsze udało się znaleźć miejsce kempingowe – wszystkie darmowe ze stanowiskami do grillowania, łazienką z gorącą wodą, niektóre nawet z bezprzewodowym Internetem.



Można by powiedzieć, że podczas przejazdu nie zwiedziliśmy żadnego miasta, nie zboczyliśmy do żadnej atrakcji turystycznej, czy też nie widzieliśmy nic nadzwyczajnego. Mimo wszystko jest kilka rzeczy wartych wspomnienia.
Po pierwsze, była to dla nas bardzo ciekawa lekcja geografii. Podczas tych 5 dni z jednej strony mieliśmy wrażenie monotonii i niezmienności krajobrazu (proste jak od linijki drogi i skąpe strawska po stronach obu), z drugiej strony, pomimo całkowicie płaskich terenów mogliśmy zauważać stopniowe zmiany – w końcu podczas gdy pierwszą połowę trasy przejechaliśmy wśród całkowicie pustych i nieprzystępnych terenów (czasami przez 200-300 kilometrów nie było naprawdę nic), druga połowa była zdominowana przez pola uprawne – a na nich krowy lub zboże. Ogólnie na monotonnie niektórych części kraju Argentyna mogłaby spokojnie rywalizować z Australią i szczerze mówiąc wydanie sprawiedliwego werdyktu byłoby bardzo trudne.
Niesamowita była zmiana temperatur – wyjeżdżając z Bariloche pierwszy dzień jechaliśmy przemarznięci i pozakładaliśmy wszystko co tylko na sobie mieliśmy, podczas kolejnych dni codziennie zdejmowaliśmy po jednym ciuchu – kurtka przeciwdeszczowa, polar, sweter. Skoki ciepła były niesamowite, biorąc pod uwagę fakt, że dziennie nie zmienialiśmy naszej pozycji o więcej niż 400 km, a i nie było żadnych gór, które mogłyby fizycznie oddzielać masy powietrza ciepłe od zimnych.
Tak więc poczyniliśmy pewne obserwacje przyrodnicze. Ale też i społeczne. Po pierwsze, utwierdziliśmy się w przekonaniu, że Argentyńczycy są niesamowicie socjalnym narodem. Łączy ich oczywiście piłka nożna, ale to tylko jedno zamiłowanie. Pierwszy maja tutaj w Argentynie znany jest jako Dia de los Trabajodores, czyli Dzień Pracowników, z tej okazji oczywiście cały kraj miał wolne. Ciężko było to stwierdzić jadąc przez pustki, gdzie odległości między niewielkimi najbliższymi miasteczkami sięgały 160km, jednak na wieczór dojechaliśmy do niedużej miejscowości na granicy Pampy pustynnej i uprawnej – Santa Rosy. Tam chcieliśmy przenocować na miejskim kempingu położonym nad jeziorkiem, czy też miejskim zalewem. I tak jak dzień wcześniej, w piątek, na pobliskim kempingu, byliśmy jedynymi turystami, za to wśród 16 osób zatrudnionych przez samorząd do utrzymywania kempingu (samorząd czerpie zyski z hydroelektrowni, a bardziej sensownych miejsc pracy nie ma, stąd mnogość sprzątaczek, ogrodników etc), tak w Santa Rosie chyba każdy z 80 tysięcy mieszkańców tego dnia pojawił się nad zalewem. Oczywiście w ruch poszły tykwy z mate i termosy z wrzątkiem, coby sobie dolewać gorącej wody i pić pić pić, i rytualne w każdą niedzielę grile, więc ledwo wypatrzyliśmy zalew wśród dymu z palenisk, jednak było coś więcej: tego dnia miejski kemping był miejscem, w którym trzeba było się pokazać - małomiasteczkowy lans jakich mało. Samochody z głośną muzyką, buczące skutery, tłumy pieszych. Do tego nad zalewem – specjalnie wydzielone na wysepkach wielkie place zabaw dla dzieci z kombinacją zjeżdżalni, przejść, miejsc do wspinania się i tarzania (jak w Walencji!!!). Z tego dziecięcego raju korzystały DOSŁOWNIE tysiące dzieciaków w ieku różnym. Nie wyobrażaliśmy sobie trochę, jak w takim tłumie znaleźć odpowiednie miejsce na rozbicie namiotu. Oczywiście znalazł się pewien motocyklista, który kazał jechać za nim i tak wskazał nam miejsce blisko łazienek, grillów, ale i bramy wjazdowej. Wszyscy na wieczór rozjechali się do domów, my zaś mieliśmy świetny nocleg, z darmowym Internetem bezprzewodowym w namiocie. Za darmo. Nie przewiedzieliśmy tylko, że to będzie ostatni!



Następnego dnia bowiem, będąc w połowie drogi między Santa Rosą a Buenos Aires, mając już rozbity namiot na kempingu Argentyńskiego Związku Motorowego, kiedy aktualizowaliśmy na pobliskiej stacji benzynowej naszego bloga, zagadał do nas Walter. Wielokrotnie już byliśmy zaczepiani przez mieszkańców i aż głupio powiedzieć, ale się do tego przyzwyczailiśmy. Tyle że zazwyczaj każdy ma ten sam zestaw 5 pytań, więc czasem, kiedy jesteśmy czymś pochłonięci, nie za bardzo mamy ochotę na rozmowę, jako że wiemy, że na głęboką wymianę zdań nie ma szans: skąd jesteście? i z Polski motorem? czy Argentyna się Wam podoba? etc. Znamy na pamięć taki scenariusz. Acha, tyle że śmiesznie się porobiło, bo im bliżej Buenos Aires, tym co raz częściej wszyscy z góry zakładali, że jesteśmy Brazylijczykami (nie wiem jak to świadczy o naszym hiszpańskim…) – bo to szlak którym wielu z nich jeździ na południe Argentyny. Wcześniej byliśmy Francuzami.

Wracając do Waltera. Walter jest rolnikiem. Zadawał wiele pytań i nie poprzestał na tych pierwszych. Widać, że oczy mu się świeciły, kiedy opowiadaliśmy mu o naszej podróży. Po czym po 15 minutach powiedział, że o ile mamy ochotę, to zaprasza nas do siebie na nocleg. W takich momentach nie można dać się przezwyciężyć lenistwu – dopiero co się rozbiliśmy, a tu znów wszystko zwijać, pakować, przywiązywać, po czym po kilku kilometrach znów rozbierać. Zwłaszcza że deszczu ani zimna w nocy nie będzie. Ale warto się przemóc. Walter okazał się być szefem wielkiego przedsiębiorstwa rolniczego. Tak zamożnego rolnika w życiu nie widzieliśmy. Swoją drogą bardzo to zdrowe, że w każdej gałęzi gospodarki można się nieźle dorobić. W wielkim domu Waltera dostaliśmy własny wielki pokój z własną łazienką. Na łóżku czekały już na nas komplety białych ręczników, a przy łóżku woda w małych buteleczkach. Po kąpieli zeszliśmy do salonu porozmawiać, a tam czekały specjalnie dla nas kupione butelki schłodzonego piwa…


Pod przeszklonym blatem stołu w salonie leżały stosy atlasów i książek podróżniczych – powód zagadania nas na stacji stał się więc jasny. Walter, starszy od nas o kilkanaście lat, wychowujący z żoną dwie córeczki, dzielił z nami pasję podróżniczą. Za miesiąc rusza w podróż swoją nowiutką terenową Toyotą. W 3 miesiące chce dojechać do Alaski. Zobowiązania służbowe nie umożliwiają mu dokonanie tego w bardziej swobodnym czasie. Dzieliliśmy się więc dotychczasowymi doświadczeniami, pokazywaliśmy zdjęcia, jednak rozmowy z czasem zataczały bardzo różne kręgi. Gdyby nie zmęczenie i konieczność wstania kolejnego dnia, z pewnością rozmawialibyśmy dłużej niż do pierwszej w nocy. Kolejnego dnia Walter poszedł do pracy dopiero wtedy, kiedy zjedliśmy razem śniadanie i mógł nas osobiście pożegnać i odprowadzić do głównej drogi. Naprawdę, mieliśmy niezwykłe szczęście poznać Waltera – od czerwca będziemy śledzić jego podróż na www.hastaalaskaentoyota.com.ar. W głowie nam się ta serdeczność, gościnność i otwartość Argentyńczyków nie mieści. A Walter i Sirvina przebili te i tak wysokie standardy argentyńskiej gościnności o poziomów tysiąc. VIVA ARGENTINA!!!!!!!!!!!!!!!!



A że od Waltera wyjechaliśmy skandalicznie późno, do Buenos Aires dojechaliśmy pod wieczór. Aglomeracja Buenos Aires jest gigantyczna, mieszka w niej co trzeci Argentyńczyk. Ruch gęstnieje, co chwilę jakieś rozjazdy, wielkie centra handlowe. A między nimi slumsy, jakich nie widzieliśmy od czasów Limy. Tyle że tutaj kontrast jest jeszcze większy. Zbudowane z byle czego domki, między nimi dzieci, palące kosze na śmieci. Autostrada natomiast kilkupasmowa, pełna samochodowych „nówek-sztuk”.
W Buenos Aires planowaliśmy zatrzymać się u Pierra i Laraunce, poznanych w grudniu podczas trekkingu w Peru, którzy podróżują po świecie na łódce. Już 6 miesięcy temu zaprosili nas do siebie. A w międzyczasie wyrazili chęć kupna naszego motoru, aby pojechać nim do Kolumbii. Pierre i Laraunce zatrzymali się łódką w Tigre, tam więc pojechaliśmy. Ale o tym już w następnym odcinku. A działo się, owszem, działo. Nawet nie mieliśmy czasu cieszyć się, że udało się bez przeszkód (deszczu, zmiany koła, awarii gaźnika itp.) po pięciu dniach od Bariloche szczęśliwie dojechać. Tym samym osiągnęliśmy cel naszej motocyklowej podróży!!!

Bariloche - Buenos Aires


Pozdrawiamy serdecznie!

Michał i Madziula

3 maja 2010



W Bariloche, czyli takim naszym Zakopcu, spędziliśmy trzy dni. Początkowo planowaliśmy zostać tu nieco krócej, ale pokus było za wiele, żeby im nie ulec. Po pierwsze w naszym małym pokoju hotelowym mieliśmy kaloryfer i prawdziwe centralne ogrzewanie (!!!), które w dzień nie było zupełnie przydatne, w nocy jednak owszem. Docenialiśmy to nasze spanie w bluzce z krótkim rękawkiem pod cienkim kocem BARDZO. Poprzedniej nocy – tej, kiedy jeszcze przed zaśnięciem cały nasz namiot był jedną wielką skorupą lodową – miałam większość rzeczy, które posiadam na sobie – 2 T-shirty, 2 bluzki bawełniane, 2 swetry wełniane, kurtkę, czapkę, getry, spodnie i 2 pary skarpet ( w tym jedne polarowe). Różnica znaczna :)



Po drugie – Bariloche słynie z produkcji czekolady. Nie byle jakiej czekolady. Czekolady, która według mnie może konkurować z najlepszymi produkcjami europejskimi. Wchodzi człowiek do takiego sklepu i naprawdę nie wie, gdzie oczy podziać… Setki smaków, kształtów, rodzajów. Nadzienia owocowe, alkoholowe, orzechowe, kremowe, musy. Owoce wszelakie w czekoladowych polewach, podobnie orzechy, migdały. Czekolada biała, mleczna, gorzka. Całe bloki czekoladowe lub malutkie, kunsztownie zrobione a’la bombonierkowe. Micho uratował nas przed wydaniem fortuny. A i jemu ciężko było się oprzeć i za każdym razem wydawaliśmy co najmniej 25zł. Większość znikała zanim znaleźliśmy się w hostelu…



Po trzecie – Bariloche jest naprawdę pięknie położone i szczególnie w okolicy jest co robić. Samo miasto zupełnie nam się nie podobało. Dużo fajniejsza atmosfera panowała w San Martin de los Andes – tam też można wypożyczyć samochód, więc jeśli ktoś planuje zatrzymać się w tym regionie na dni kilka zdecydowanie polecamy San Martin, a nie Bariloche. Centrum Bariloche to głównie sklepy z czekoladami (te są też w San Martin :) ) i lansiarskim sprzętem narciarskim oraz snowboardowym, a wszystko przez to, że niedaleko znajdują się jedne z najważniejszych argentyńskich ośrodków sportów zimowych. Widok na Bariloche z drugiej strony jeziora:



Wycieczki zrobiliśmy sobie dwie. Za pierwszym razem przejechaliśmy motorem tzw Ciruito Chico, czyli 70 kilometrową pętlę po lokalnym mini półwyspie. Pod względem widoków takie trochę przedłużenie Ruty de los 7 Lagos. Mnóstwo małych zatoczek z plażami obrośniętymi dookoła drzewami w kolorach jesiennych. Żółć, czerwień, gdzieniegdzie wciąż żywa zieleń, a wszystko na tle niebieskiego nieba. Jeśli tylko trafi się z pogodą, a nam się to wyjątkowo udało, jesień jest najlepszą porą roku do zwiedzania argentyńskiego regionu jezior.



Drugim razem wybraliśmy się na Cerro Otto, coby zobaczyć Bariloche z góry. Na szczyt można wjechać teleferico, my jednak zdecydowaliśmy się na 5-godzinny spacer. Nie była to najbardziej spektakularna część naszej wyprawy, ale widoki z góry były naprawdę świetne. No i zmęczyliśmy się trochę, dzięki czemu przyjemniej się mecz na kanapie oglądało :P I tak przechodzimy do powodu czwartego – najbardziej błahego a i najbardziej istotnego zarazem. Zdecydowaliśmy się na zostanie w Bariloche, coby mecze Ligi Mistrzów zobaczyć.

29. kwietnia zdecydowaliśmy się na rozpoczęcie naszego przejazdu do Buenos, kończąc tym samym po części naszą podróż. Już więcej na południe nie pojedziemy. Już więcej zatrzymywać się na zdjęcia, spacery nie będziemy. Jeszcze tylko 1600kilometrów na smoku i koniec. Dziwnie– mieliśmy do tej pory bardzo długo uczucie takiej nieskończoności naszej podróży. Koniec motocyklowy nie oznacza jednak końca absolutnego!!! Wciąż mamy 2 tygodnie w Ameryce Połuniowej i 3 hajlajty przed nami – Buenos, wodospady Iguazu i wielkie Rio!!

To by właściwie było na tyle. Mój najkrótszy blogowy wpis. A tu zdjecia:

Bariloche i okolice


Madziula