More than the hidden hills
More than the concrete Christ
More than a distant land
Over a shining sea
Strange taste of a tropical fruit
Romantic language of the portuguese
Melody on a wooden flute
Somba floating in the summer breeze
James Taylor
Autobusem z Foz do Iguacu do Rio jechaliśmy całą noc i kolejny dzień - łącznie 22 godziny, co jest wynikiem gigantycznej odległości, zatrzymywania w większych i wielkich (Sao Paolo) miastach, a także co raz bardziej pagórkowatej rzeźby terenu (wreszcie jakieś zakręty). Krajobrazy bardzo urozmaicone, roślinność soczyście zielona, a ziemia - jeszcze od krańców Argentyny - koloru czerwonego. Wielka zmiana w porównaniu do tego co widzieliśmy w ostatnim czasie. A że wyciągneliśmy wnioski z poprzedniej jazdy autobusowej i na zimną noc (klimatyzacja jakby nie miała regulacji) przygotowaliśmy śpiwory, do Rio dojechaliśmy bez większych problemów.
Problemy zaczęły się w Rio. Nasz hostel, który wybraliśmy kierując się ceną (najtańszy nocleg jaki znaleźliśmy w internecie - a i tak około 10 dolarów za osobę w pokoju 20-osobowym!), położony był 20 metrów od jednej ze stacji metra. Problem tylko taki, że na dworcu nie ma informacji, która linia autobusowa prowadzi do linii metra. Żadnej informacji. Nikt nie mówi po angielsku czy hiszpańsku. Wreszcie jakaś osoba wskazała nam, w którym kierunku mamy iść by taki autobus złapać. 500 metrów, pytamy mieszkańca kamienicy. Ten zaprzecza i zawraca nas na dworzec. Nienawidze pytac sie ludzi o droge, a juz zwlaszcza jak wedrujemy z ciezkimi plecakami. To wracamy. Na dworcu podchodzimy do pierwszego lepszego autobusu i pytamy czy do metra dojeżdża. - A do jakiej stacji?? - Obojetne! Dwójka Francuzów krzyczy z tyłu autobusu, że damy radę dostać się do metra. To jedziemy.
W brazylijskich autobusach miejskich jest taki system, że kierowca skupia się w 100% na jeździe, a bilety sprzedaje dodatkowa osoba. Kierowcy jadą na łeb na szyje, jakby im płacono od spalonego paliwa, a nie od stopnia zadowolenia pasażerów. Jeden z nich jechał tak, jakby zmieniając biegi nie wciskał sprzęgła ani nie zdejmował nogi z gazu. Sprzedawca biletów siedzi natomiast na krzesełku ustawionym prostopadle do osi pojazdu i sprzedaje bilety. Każda osoba przechodzi przez bardzo wąski kołowrotek. Osoba otyła czy z plecakiem musi mocno się przeciskać by przejść.
Do metra dojechaliśmy, choć ledwo znaleźliśmy wejście. Dziura w ziemi, żadnych znaków nad wejściem - logo metra, nazwy stacji itd. Potem już prosto. Tyle że drogo. Autobusy i metro kosztują mniej więcej 6 razy tyle co w Buenos Aires. Każdy bilet to jakieś 5,5 złotego na osobę. Przeszliśmy się więc po Rio jeszcze więcej niż po Buenos.
Hostel znaleziony, choć znów drzwi do niego tak wąskie, że ledwo plecak przecisneliśmy. Na drzwiach hostelu nie ma żadnej tabliczki, na recepcji mówią, że to dla bezpieczeństwa. Legendarne są w Rio opowieści o zbrojnych napadach na hostele. Ostatnie miejsce naszego spoczynku przed powrotem. Następnym razem z plecakami pomkniemy bezpośrednio na lotnisko.
Nie wiem co się Wam kojarzy z Rio de Janeiro oprócz Pomniku Chrystusa i karnawału. Trzeba mieć szczęście, żeby akurat przypadkowo trafić na karnawał, jednak trzeba mieć pecha, żeby akurat trafić na remont pomnika, który podczas naszego pobytu obstawiony był całkowicie rusztowaniami. Zapamiętamy więc Rio inaczej.
Na zwiedzanie Rio mieliśmy 2,5 dnia - piątek, sobotę i niedzielę. I dlatego zaczęliśmy zwiedzać Rio od centrum miasta, w którym skupia się życie miasta w dniach roboczych, a weekend spędziliśmy bliżej plaż i najbardziej znanych atrakcji turystycznych Rio.
Centrum Rio jest bardzo niejednorodne. Znajdują się tutaj wielkie biurowce, jak również kolonialne niskie domki. Centrum biznesowe graniczy z wielkim bazarem. Elegancko ubrani ludzie idą po chodniku obok drzemiących bezdomnych. Mnóstwo ludzi na ulicach, życie tętni z wielką siłą. Nie widać jednak nadmiernego pośpiechu, za to można usłyszeć wiele osób podśpiewujących sobie w oczekiwaniu na autobus. Przez otwarte na oścież drzwi można zajrzeć do szkoły tańca, czynnej w samo południe. Inni ludzie w tym czasie jedzą lancz w najstarszym barze Rio dzialajacym bez przerwy od konca XIX wieku, tyle ze II Wojna Swiatowa zmienila nazwe baru z Adolf na Luiz. Ucieklismy z baru w poplochu jak wyczytalismy z karty, ze surowka ziemniaczana i kotlet sa najtanszymi pozycjami w menu i kosztuja 100 zl. Jedzenie w knajpach jest zreszta w Rio tak drogie, ze przez te kilka dni zywilismy sie glownie w McDonaldsie, gdzie i tak zestaw kosztowal 30zl.
W Centrum Rio jest kilka miejsc wartych uwagi. Piekne stare koscioly, ale i kilka modernistycznych budowli, takich jak katedra czy biurowiec tutejszego Orlenu. Odsylam do naszego albumu ze zdjeciami.
Podczas gdy centrum Rio jest plaskie, okoliczne dzielnice leza na zboczach okolicznych wzgorz. To sprawia, ze Rio jest niesamowicie spektakularne, jesli chodzi o widoki. Zawsze jest sie blisko wody, wzgorz i zieleni. A same dzielnice plynnie ze soba sie mieszaja. Na przeciwko slumsowego wzgorza lezy dzielnica zamieniajaca sie weekendami w kulturowe serce miasta. Zreszta nawet slumsy te nie sa takie jak w Buenos, gdzie ludzie mieszkali w domkach zrobionych z byle czego. Tutaj domki sa murowane, trwale, a miasto prowadzi mnostwo projektwo, ktore maja na celu nie wyeleminowac czy odgrodzic slumsy od reszty miasta, lecz je zintegrowac.
Rio jest rowniez mieszanka ras. Europejczycy, Indianie i Afrykanie przez lata znacznie się ze sobą wymieszali, widać więc pełną gamę kolorów skóry - od czystej białej do pełnej czerni, z dominacją osób gdzieś pośrodku. Laczy ich jednak radosc zycia, milosc do muzyki i aktywny tryb zycia, nie wspominajac o fanatycznym stosunku do pilki noznej. Takie przynajmniej sa nasze wnioski z obserwacji Rio, kontynuowanych przez weekend.
W sobote wybraliśmy się zobaczyc Rio z Głowy Cukru (Pao de Acucar). Jest to skaliste wzniesienie, na którego szczyt można się wspiąć lub też wyjechać kolejką linową. Bilet dla jednej osoby kosztuje ok. 90 zł, więc postanowiliśmy że pojedzie Madziula, ja zaś kolejnego dnia na Corcovado do Pomnika Chrystusa.
Wjazd na Pao de Azucar podzielony jest na dwie części. Pierwsza to wjazd na wysokość 220 metrów do kilku punktów widokowych, z których większość zwrócona jest w stronę centrum Rio. Bardzo fajnie wyglądały samoloty, które podchodziły do lądowania na pobliskim lotnisku krajowym. Zawracały nad wodą tuż koło platformy widokowej. Ujęcie wprost do folderu linii lotniczej. Spektakularność i zachwyt nad położeniem Rio wzrasta jednak wraz z wyjazdem o kolejne 200 metrów, skąd panorama obejmuje zarówno Copacabanę jak i centrum miasta. Ocean, złote plaże, morze pagórków i zieleni, wciśnięta między to wszystko miejska zabudowa. Ciężko przywołać mi w pamięci miasto piękniej położone...
Ze szczytu Pan de Azucar mała ścieżka prowadzi do kilku punktów widokowych skierowanych na Ocean Atlantycki. Nie jest to to samo, co podziwianie wielkiego Rio, ale warto się przejść.
Ja zaś, zostawszy na dole obserwowałem ludzi bawiących się na pięknej plaży, gdzie piasek w konsystencji przypominał całkowicie cukier, wspinaczy zmagających się ze stromymi okolicznymi zboczami, a także maluteńkie małpki tamaryny (mico sagui), o długim ogonie, i śmiesznych białych włoskach odchodzących na boki od uszu.
Jak tylko wróciła Madziula, pojechaliśmy na Copacabanę. Przed naszą podróżą wiele słyszałem o Copacabanie, ale nigdy nie wiedziałem co to jest w zasadzie. Później w Boliwii, przy granicy z Peru, byliśmy w Copacabanie w drodzę na Wyspę Słońca na jeziorze Titicaca. Ale to nie o tę Copacabanę chodziło. Ta z Rio rzezczywiście pochodzi od tej z Boliwii, ale teraz żyje własnym życiem. Kilkumetrowa złota plaża jest miejscem gdzie ściągają tłumy Cariocas (mieszkańcy Rio) i oczywiście turyści. Na plaży ludzie odpoczywają, w wodzie surfują, wzdłuż niej joggują, na niej też grają w piłkę nożną, siatkową, a również w ich mieszankę, siatkonogę - siatkówka, gdzie piłkę odbija się nogami. Dominuje jednak piłka nożna. Pewien pan bawi innych podrzucając piłkę nogami, barkami, głową. Piłka klei mu się podczas skłonów do pleców, potrafi ją utrzymać nieruchomo na karku czy też nosie. Właściwie, zabawa może nie mieć końca. W innym miejscu chłopak z dziewczyną podają sobie naprzemiennie piłkę tak by nie dotknęła ziemi: stopami, kolanami, czy główkami. Na plaży jest również ciąg boisk, gdzie grają ze sobą na bosaka amatorskie zespoły. Sędzia z gwizdkiem, liniowi z chorągiewkami, dbają o ład i porządek - gwiżdżą faule, wręczają kartki żółte i czerwone, czy też pozwalają na zmiany. Piłkarze oczywiście w jednorodnych koszulkach. Gdyby nie to, że mecz rogrywany jest na piasku i bez butów, sądzilibyśmy, że to w pełni profesjonalne rozgrywki. Brazylia kocha piłkę. Miłość totalna. Futbol może i narodził się w Europie i z całą pewnością ma tam swoich oddanych, wiernych fanów, ale to w Ameryce Południowej budzi on tak fanatycznie skrajnie stany emocjonalne i przybiera wręcz boski, mistyczny wymiar. Brazylijczykom futbol płynie w żyłach i jeśli mielibyśmy kiedyś gdzieś w świecie zobaczyć kilka meczy Mistrzostw Świata na stadionie - bardzo byśmy chcieli, żeby była to właśnie Brazylia. Za 4 lata tu wracamy!
Profesjonalny mecz było nam dane zobaczyć w innym miesjcu. Tydzień wcześniej nie udało nam się dostać biletów na Bocę Juniors w Buenos Aires. Tym razem kupiliśmy bilety w przedsprzedaży na mecz Fluminense - Atletico Goianiense. Jeden z nich zajmuje 16.te miesjce w lidze, drugi gra w niej po raz pierwszy od kilkudziesieciu sezonów. Także nie był to wielki szlagier. Ale to nie było istotne. Ważne było miejsce - Marcana. Fanom futbolu nie trzeba przybliżać historii tego miejsca. Wystarczy powiedzieć że zbierało się na nim kiedyś ponad 200 tyś kibiców, a na mundialu w 1950roku na kluczowym meczu z udziałem reprezentacji Brazylii według oficjalnych statystyk zjawiło się 200 000 osób - według nieoficjalnych i prawdopodobnie bliższych prawdy - piłkarzom Brazylii kibicowało 250 000. Jest to do dziś nie pobity rekord. Trybuny wokół stadionu są stosunkowo płaskie, więc bardzo rozłożyste, za to mniej wysokie. Obecnie stadiony budowane są tak, by każdy siedział możliwie blisko boiska. Ale widok mieliśmy doskonały. Trybuny były zapewnione może w 20%, można więc było odnieść wrażenie, że to trening czy sparing, a nie mecz o stawkę. Na szczęscie doping kibiców pozbawiał nas tego wrazenia. Mlodsi kibice, zgrupowani zwarcie w jednym miejscu wyspiewywali piosenki i tanczyli od pierwszej do ostatniej minuty. Starsi zas obserwowali bardziej rozpierzchnieci, reagując bardzo emocjonalnie na kazde zagrania - dobre nagradzajac brawami, zle glosnymi komentarzami. Kazdy swojemu sasiadowi komentowal sytuacje, czy tez wykrzykiwal, starajac sie pouczyc bezposrednio zawodnika. Dodatkowo większość miała odbiornik radiowy przy uszach, coby dodatkowo słuchać relacji z meczu z komentarzem... Ci fani przychodza pewnie od kilkudziesieciu lat niezaleznie od formy zespolu.
Nie wiedzielismy czego sie spodziewac i w obawie zeby w ostatni wieczor nie stracic glupio aparatu, na mecz poszlismy bez jakiejkolwiek cennej rzeczy. Teraz oczywiscie zalujemy, bo nie mamy fotografii zadnej dokumentujacej to wydarzenie. Kolejny raz, kiedy przydalby sie nasz maly aparacik, ktorego stracilismy 2 miesiace temu.
Ostatecznie Fluminense wygralo 1:0. Jesli chcecie zobaczyc Maracane to warto wiedziec ze od sierpnia stadion bedzie zamkniety ze wzgledu na przebudowe z okazji organizowanych tu Mistrzostw Swiata w 2014.
Niedzielę spędziliśmy w dzielnicy Ipanema. Po pierwsze, tutejsza plaża jest piękniejsza od Copacabany. A że tym razem byliśmy przed południem, a nie przed zachodem słońca, widzieliśmy ją w pełni życia. Tak się nam ono udzieliło, że nie mogłem sobie odmówić ostatniej przed wylotem kąpieli w cieplutkiej wodzie Atlantyku. W Ipanemie weekendami ma miejsce mały targ hipisowski, z którego mamy kilka zdjęć i opaskę na głowę dla Madziuli.
Kilka przecznic dzielnicy oddziela Ocean od małego jeziorka. Jest tu dużo spokojniej niż na plaży i można w spokoju się napić wody kokosowej - wielki kokos kosztuje 6 zł. Tak bardzo nam się tam spodobało, że ustalilismy, ze przy tak zamglonym niebie i biorac pod uwage fakt, ze pomnik Chrystusa jest w remoncie, spedzilismy tam juz reszte naszego czasu, zostawiajac sobie pocztowkowy widok na przyszla wizyte w Rio.
Nasza wizyta w Rio byla krotka, jednak na tyle dluga, ze poczulismy to miasto. Spektakularnie polozone, zroznicowane, oferujace mnostwo atrakcji typowo miejskich, jednak rowniez egzotyczno-tropikalnych. Mieszkańcy wyraźnie cieszą się życiem, choć nie dla wszystkich jest ono rajem. My bylismy bardzo ostrozni ze wzgledu na to co wyczytalismy na temat bezpieczenstwa w Rio, jednak ani przez chwile nie czulismy jakiegokolwiek zagrozenia. Zrezygnowalismy z nocnych wycieczek na plaze, uwazalismy na aparat a plecak w tlocznych miejscach od razu ladowal na brzuchu.
Przyszedl czas wreszcie na pozegnanie sie z miastem. Nasz powrot zaczynalismy krajowym lotem Gola do Salwadoru (trzecie najwieksze miasto Brazylii), jednak odlot z lotniska miedzynarodowego. Kursuje na nie specjalny autobus. Nie ma nigdzie informacji na temat trasy czy rozkladu jazdy, wiadomo jedynie ze jezdzi co 40 minut. O malo co bysmy nie przegapili tego autobusu, bo kolo naszego hotelu przebiegaly trzy drogi rownolegle jedna obok drugiej, kazda z nich wielopasmowa i bez przejscia dla pieszych. Lokalni wskazali nam poczatkowo zly przystanek, wiec po 15 minutach czekania sprzedawczyni gum do zucia spytawszy dokad chcemy jechac odeslala nas na wlasciwy. Schemat linii mozna za to znalezc w metrze, jest on jednak nieprawdziwy (juz albo jeszcze nieaktualny), czym powoduje osłupienie obcych. Oczywiscie juz sie pogodzilismy z faktem ze jezyk inny niz portugalski jest rzadko spotykany w Brazylii.
W drodze na lotnisko moglismy zobaczyc, jak wielka czesc tego miasta to slumsy - zorganizowane, murowane, nawet kolorowe, ale jednak slumsy. Do Rio z pewnoscia kiedys wrocimy, jednak siedzac w busiku i obserwujac zachod slonca przede wszystkim myslelismy o tym, ze to ostatnie nasze minuty ze sloncem w Ameryce Poludniowej. Ze wlasnie konczy sie to, co zaczelismy ponad siedem miesiecy temu. Wracaly wiec rozne wspomnienia i refleksje. Postaramy sie zamiescic dodatkowy wpis podsumowujacy nasza podroz. Ale jadac na lotnisko myslelismy tez i o tym co czeka nas w nastepnych dniach, na co sie bardzo cieszylismy. Przede wszystkim dlatego, ze z pewnoscia to nie koniec naszego podrozowania przed emerytura :)
Zachecam do przejrzenia zdjec z Rio:
Rio de Janeiro |
Pozdrawiamy serdecznie
Michal