|
Papiery wjazdowe do Meksyku też można zjeść! |
Meksyk zaczęliśmy poznawać od Półwyspu Kalifornijskiego,
nazywanego tutaj bardziej powszechnie Dolną Kalifornią (hiszp. Baja
California). Baja ma wiele kontrastujących z sobą oblicz. To z jednej strony
surowa pustynia, porośnięta po horyzont przeróżnymi kaktusami. A z drugiej
strony lazurowe zatoki z białym piaskiem i miliardem ciekawych muszelek. Jeden
krajobraz przechodzi bezpośrednio w drugi. Spojrzysz w lewo kaktusy i górskie
szczyty na horyzoncie, przed Tobą plaża, a po prawej krystalicznie czysta woda
np. Zatoki Kalifornijskiej i liczne, niemniej pagórowate wyspy w tle. To z
jednej strony pusta pustynia, miejsce tak urokliwe jak nieprzyjazne dla życia.
A z drugiej płaskie rolnicze tereny, wykorzystujące żyzność wulkanicznych gleb.
To Meksyk i Ameryka w jednym. Bo z jednej strony słychać tu hiszpański, wiele
ludzi mieszka w małych wioskach i wiedzie skromne życie, w z różnych stron
dobiegają meksykańskie rytmy, wzdłuż ulicy ustawione są budki z przepysznymi
rybnymi tacos i ludzie już są inni - panowie z wąsikiem w tradycyjnych
kapeluszach, a na twarzach indiańskie rysy. Z drugiej strony jednak widać
wielkie wpływy północnego sąsiada. Baja zalana jest amerykańskimi turystami
emerytami, którzy uciekają tu przed zimą i wożą się w swoich gigantycznych,
wypaśnych „motorhome’ach”, większych czasami niż autobusy międzymiastowe, ciągnąc
za sobą samochód terenowy do pokonywania trudniejszych terenów albo łódkę do
łowienia ryb lub odwiedzania przybrzeżnych wysp. W wielu miejscach kupują oni
działki i budują domy, są nawet wioski jak La Gringa, w których usłyszeć można
tylko i wyłącznie angielski.
Wszystkie te kontrasty przelewają się jeden w drugi, jadąc
przez półwysep dwoma różnymi drogami można mieć bardzo różny jego obraz. Po
przejechaniu kilkuset kilometrów główną drogą – pustą i piękną, ale i w
nadmiarze obstawioną angielskimi napisami, odjechaliśmy na bok w szutrowe drogi
poszukać trochę bardziej dziewiczych terenów i sprawdzić, jak ta nasza Toyotka
znosi nierówności podłoża. Pustynia w Meksyku podoba nam się jeszcze bardziej
niż ta z północy. Jeszcze więcej tu kaktusów, wielkich, małych, z krótkimi
kolcami i długimi, podłużnych i bardziej owalnych, ledwie odrastających od
ziemi i pnących się w górę jak wieże. Te kaktusowe wieże najbardziej dominują
krajobraz, niektóre sięgają ponad 10 metrów, u innych natomiast trudno doliczyć
dokładnej liczby odnóg, tyle ich! Żmudnie pokonywaliśmy kolejne kilometry,
przekonując się szybko, szczególnie Ci na tylnym siedzeniu, że rację miał nasz
kumpel, mówiąc, ze Toyota 4runner to taczka (pozdro Mariusz!). Ignaś fruwał na
dołach na wszystkie strony i nie bardzo mu się to podobało, nie raz został więc
wysadzony z fotelika i obserwował drogę z pozycji pasażera przedniego
siedzenia. Godzinami nie spotykaliśmy żadnych samochodów, robiliśmy przerwy na
plażach lub w wśród kaktusów i tak baaaardzo podobała nam się ta pustka.
|
Pierwszy kapeć! |
Dwa razy spotkaliśmy na tym pustkowiu ludzi. Kilometry
surowej pustki i dom człowieka, takie okoliczności przynieść niecodzienne
spotkanie. O rodzinie Gerardo usłyszeliśmy w motelu przy głównej drodze
prowadzącej przez półwysep. Jedliśmy kolację i niebieskie oczy Ignasia
przyciągnęły do nas młodego chłopaka. Proste Hola! Que tal? De donde son? Od
słowa do słowa okazało się, że chłopak mieszka ze swoimi rodzicami i siostrą
wgłębi półwyspu i opiekuje się znajdującymi tam ruinami misji. Chcieliśmy
odjechać od głównej drogi, uznaliśmy więc, że może być to ciekawy początek.
Sama historia misji San Borja, podobnie jak wszystkich w tym rejonie, jest
dosyć tragiczna. Misjonarze zakonu Jezuitów i Dominikanów przybyli na te tereny
w XVIII wieku z zamiarem nawracania Indian. Ich praca nie potrwała jednak
długo, przyniesione przez nich choroby zabiły potencjalnych wiernych, przez co
wiele misji nie działało dłużej niż 20-30 lat. Rodzina Gerardo wywodzi się z
jednego z plemion zamieszkujących te tereny. Mieszka przy kościele,
samodzielnie go odbudowuje i opiekuje się nim, oprowadzając chętnych. Droga do
San Borja jest marna, przez co wiele osób tam nie zagląda. Czasami tygodniami
żadnego turysty nie widzą. Zajmują się więc uprawą poletka. Tak, uprawą pola na
pustyni. Tuż koło misji wytryskuje spod ziemi ciepła woda. Samodzielnie
zbudowane przez nich systemy nawadniające, umożliwiają więc roślinom życie. I
tak mają palmy z daktylami, winorośla, z których produkują wino, są mangowce,
rośnie awokado, pomarańcze i cytryny. Sam kościół jak to odbudowane ruiny
małego kościółka z przełomu XVIII i XIX wieku, nie powala. Dla samego jednak
doświadczenia drogi i spotkania z rodziną Gerardo warto pojechać do San Borja.
|
W drodze do San Borja |
|
Ignaś u najmłodszej córki rodziny Gerardo |
Nasze drugie spotkanie było niespodziewane. Zupełnie
przeszacowaliśmy nasze możliwości pokonania szutrowo-kamienistego odcinka
drogi. Z pociętą w trzech miejscach i załataną oponą w zapasie nie jedzie się szybko
naszą taczką. Musieliśmy znaleźć miejsce na nocleg na dziko. Najfajniej byłoby
nad wodą, znaleźliśmy małą odbitkę do morza i dojechaliśmy na plażę, z małym
domkiem, jak się okazało. I tak poznaliśmy Francisco, a może raczej powinnam go
przedstawić jako Correcamino (ang. Roadrunner) – tak znany jest w okolicy. Żałujemy,
że tak niedoskonały jest jeszcze nasz hiszpański, nie wszystko zrozumieliśmy,
złapane przez nas fakty wystarczą jednak, żeby zarysować Wam choć trochę postać
Francisco. Correcamino miał bardzo poplątane życie. Urodził się jako jedno z 17
dzieci swoich rodziców. Jako 7 latek opuścił dom rodziców i zaczął się plątać
po Meksyku. Pracował na kontenerowcach, na których zobaczył kawałek świata, był
miedzy innymi rok w Grecji. Zatrudnił się później w firmie sprzedającej
wyposażenie hoteli. Dzięki prowizyjnemu wynagrodzeniu i dużej obrotności
dorobił się sporych pieniędzy. Miał mieszkania w różnych częściach Meksyku,
lubił bawić się, grać w kasynach, lubił kobiety i alkohol. I jak twierdzi,
przez hazard, kobiety i wino wszystko stracił. A to czego nie stracił rozdał
potrzebującym, kupił sobie kawałek ziemi na odludziu zatoki San Rafael i
mieszka tam od 28 lat. Nie potrzebuje od życia wiele. Ma kilku zaprzyjaźnionych
Amerykanów, którzy przyjeżdżają w te rejony regularnie i przywożą mu skrzynkę
jedzenia, wystarcza mu na pół roku. Ma 600 litrowy baniak z wodą, który „sąsiad”
przywozi mu raz na 6 miesięcy. Ma panel słoneczny na samodzielnie skonstruowanym
domku, a więc ma prąd. Ma też gaz, prosto wyposażoną kuchnię z kapliczką Matki
Boskiej z Guadalupe, wychodek niedaleko domu i bardzo czyste obejście, żeby
tarantule do śmieci nie przyłaziły. Chodzi spać razem ze słońcem, wstaje
wcześnie (czasami nawet o 1 w nocy), przygotowuje sobie kaweczkę i idzie na
spacer. O ruch trzeba w końcu dbać. Mówi, że jest szczęśliwy. Na takiego
wyglądał. Błogi spokój bił z jego oczu. I serdeczność wielka. Biegał za nami z
rozkładanymi krzesłami, nosił Ignasia na rękach, rozpalił nam ognisko benzyną, a
po nocy zaprosił na śniadanie – z ziemniakami i fasolą. Tak niewiele miał, a
jeszcze chciał się podzielić. Wygrzebaliśmy więc z naszych pudeł śniadaniowe
rzeczy i zrobiliśmy wspólnie przepyszne śniadanie, zostawiając mu to, czego nie
zjedliśmy. Niecodziennego minimalizmu, skromności, pogody ducha i wielkiej
serdeczności mógłby się od niego uczyć niejeden z nas, ja przynajmniej na
pewno! Niedługo możliwe, ze zmieni się życie Francisco. Carlos Slim,
najbogatszy człowiek na świecie, chce wybudować na tym terenie swój dom.
Francisco miałby być stróżem i pilnować pałacu pod nieobecność właściciela. W
miejscowości kilkadziesiąt kilometrów dalej znali Correcamino. Mówili, że jest
szalony i rzadko trzeźwy… Nie wiem, gdzie leży prawda, i które z usłyszanych
historii są prawdziwe, a które zmyślone. Nie wiem, ale to w sumie nieważne. Na
pewno spotkaliśmy człowieka o wielkiej wrażliwości i sercu, a to przecież
najważniejsze, prawda?
|
Taka zatokę wybrał do życia Correcamino |
|
Moje ulubione! To ciepłe spojrzenie... |
|
Piękne miejsce do nauki raczkowania, prawda? |
|
WIdok z sypialni |
|
Przy ognisku w świetle księżyca |
Magda
Więcej zdjęć:
Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS