22 sierpnia 2014


Czytaliście o moim marzeniu spędzenia kilku dni w chatce na pustej rajskiej karaibskiej plaży? Michał poszedł w swoich planach dalej.

Jeszcze zanim wyjechaliśmy z Polski Michał chciał zakończyć naszą podróż na żaglówce płynącej z Panamy do Kolumbii przez Wyspy San Blas. Chciał usypiać w rytmie bujających fal. Budzić się rano u brzegu pocztówkowo-pięknych wysp. Skakać do wody prosto z pokładu i płynąć na plażę z maską i rurą. Odwiedzać wioski niezależnych Indian Kuna. A wieczorami jeść świeżo złowione ryby. I nieustannie czuć na twarzy słoną morską bryzę i szum wiatru. Wydawało mi się to wtedy czystym szaleństwem. Z rocznym non-stop ruszającym się dzieckiem, na bujającym morzu w bardzo ograniczonej przestrzeni? Ze mną wymiotującą przez 5 dni przez wielką chorobę morską? Pięknie byłoby zobaczyć kilka wysp archipelagu San Blas, ale kilkudniowy rejs po morzu nie mieścił mi się wtedy w głowie. 

Do czasu.

Ignaś robi dopiero pierwsze samodzielne kroki i nie jest tak, że opanowanie go na małej przestrzeni przez kilkanaście nawet godzin wykracza poza nasze możliwości. Na łódce nie musi siedzieć przywiązany w foteliku więc i tak w sumie jest łatwiej niż bywało w samochodzie. Kajuta na łódkach morskich bywa spora, możemy siedzieć w niej w czasie płynięcia cały czas, wyeliminowując ryzyko, że Ignaś wymaszeruje za burtę. Po całodniowym transporcie łódką na Wyspy Kukurydziane przekonaliśmy się, ze choroba morska Ignasia nie dotyczy, a na mnie świetnie działają lokalne tabletki. Michała marzenie stało się w między czasie naszym wspólnym. Do pełni szczęścia brakowało nam tylko znalezienie odpowiedniej łódki.

Rejsy żaglówkami z Panamy do Kolumbii [lub z powrotem] są bardzo popularną forma przedostania się z Ameryki Centralnej do Południowej [i odwrotnie]. Po morzach podróżuje mnóstwo ludzi wykorzystując siłę wiatru, co jakiś czas zatrzymując się w miejscach, w których można dorobić. Odcinek pomiędzy Panamą i Kolumbią jest świetnym miejscem dla właścicieli łódek do podreperowania budżetu przed dalszym rejsem – Panamę oddziela od Kolumbii tzw. Darien Gap, teren zajęty przez narkoprzemytników, bez łatwo dostępnych przejść granicznych. Naturalną więc drogą jest morze lub powietrze. Najłatwiej jest znaleźć łódkę poprzez jedną z licznych agencji turystycznych operujących w Panama City lub w Cartagenie. Na wiele żaglówek zabieranych jest jednak za dużo ludzi, płynięcie na zatłoczonej łódce w klimacie wprost z najbardziej backpackarskiego hostelu było niekoniecznie tym, o czym marzyliśmy. Bardziej kameralne oferty najłatwiej jest znaleźć w porcie, do tego potrzeba jednak czasu, a my pod koniec podróży mieliśmy już dni mocno ograniczone. Nie mogliśmy znaleźć przez internet żadnej korzystnej opcji, wizja morskiego żeglowania pomiędzy karaibskimi wysepkami zaczęła się więc oddalać i byliśmy już bliscy porzucenia naszego pomysłu. Okazja spadła nam wtedy z nieba.
Kiedy okazało się, że sprzedaliśmy samochód nieoczekiwanie szybko i będziemy wkrótce w Panama City, wysłaliśmy kilka zapytań na Couchsurfingu. Jedno z nich do pary mieszkającej na łódce, która nie tylko gotowa była nas przyjąć, ale i zaoferowała nam przepłynięcie z Portobelo do Sapzurro w Kolumbii. Pełne 5 dni rejsu u bardzo doświadczonego kapitana przez Wyspy San Blas wzdłuż linii brzegowej z ominięciem wzburzonego morza w drodze do Cartageny, dokąd płynie większość łódek. IDEAŁ. Nie dość, że zobaczymy wyspy nie odwiedzane przez inne łódki, to jeszcze zakończymy nasze płynięcie w kameralnym gronie w pięknym Sapzurro, w którym rozpoczynaliśmy naszą południowo-amerykańską przygodę. Nie mogliśmy z tego nie skorzystać.

Basta zaparkowana gdzieś na San Blas

Kapitan i jego łódka

Do Portobelo dotarliśmy dzień przed wypłynięciem, byliśmy umówieni z Beatą, polską kapitanką pływającą z Panamy do Kolumbii SV Luka. Ze spotkania nic nam niestety nie wyszło, bo jej łódka odmówiła posłuszeństwa w drodze powrotnej z Cartageny. Mieliśmy więc sporo czasu na uzupełnienie braków w zapasach, spotkane z Danielem naszym francuskim kapitanem i zalogowanie się na łódce Basta, która na 5 nocy stała się naszym domem. Basta okazała się zgrabną 11-metrową żaglówką z przestrzenią wspólną i dwoma kajutami. Nam przypadła ta mniej bujająca, co by Ignaś mógł lepiej spać. Pozostali załoganci podzielili się pozostałym łóżkiem i kanapą w naszej łódkowej jadalni. Bo właśnie. Koniecznym jest dodanie, że nasze dni mieliśmy współdzielić poza kapitanem z trzema podróżującymi po świecie z plecakami chłopakami – Francuzem, Niemcem i Amerykaninem.


Daniel był, a właściwie jest, nie tylko świetnym kapitanem, ale i człowiekiem, z którym można było gadać bez końca. Ma niecałe 50 lat, jeździ po świecie pół swojego życia, głównie z pomocą żagli. Mnóstwo widział, a jeszcze więcej usłyszał, bo podobnie jak jego żona jest dziennikarzem i reporterem, łączy w swoim życiu to co kocha najbardziej – żagle, morze i podróże z wnikliwym wgryzaniem się w interesujące go tematy i pokazywaniem ich światu słowem i obrazem. Poza reportażami i publikacjami dla francuskiej gazety Le Monde Diplomatique wspólnie z Cecilią piszą książki. Napisali między innymi książkę o współczesnej Wenezueli i kryzysie w Argentynie. W obu przypadkach przenieśli się na długie miesiące przechodzące w lata do danego kraju, mnóstwo czytali, żyli z ludźmi, słuchali i pytali, żeby pokazać złożoność tematu z najróżniejszych stron. Dalej przyznał zresztą, że jego największym idolem jest Kapuściński i w swojej pracy stara się wzorować na swoim mistrzu. Poza wypełnianiem naszego czasu ciekawymi historiami, Daniel woził nas pomiędzy wyspami i raczył pysznymi potrawami, które prawie codziennie wyławiał z wody zaraz przed wrzuceniem na ogień. Nie ma to jak kapitan Francuz, kulinarny majstersztyk!

Z Portobelo na San Blas czekał nas kilkunastogodzinny nocny rejs. Mieliśmy się nie najadać bo morze bywa nie najspokojniejsze. Dzięki właściwemu nastawieniu nie tylko się nie najadłam ale i nafaszerowałam odpowiednimi medykamentami, co by nie spędzić nocy z głową za burtą. Tabletki pomogły, noc i tak jednak mieliśmy ciężką. Organizmy nie przyzwyczajone do bujania nie chciały przejść w tryb spania, Ignaś budził się jak noworodek, a do tego burza z bombowymi grzmotami i piorunami szalała cały czas nad naszymi głowami. Coś nam się jednak oczy zmrużyć udało, bo następnego dnia obudziliśmy się w innym świecie.

Otworzyłam oczy i pierwsze, co pomyślałam sobie: prawie nie buja! Z zapuchniętymi oczami wygramoliłam się z łóżka, wszyscy spali. Po cichutku poszłam więc do wyjścia zobaczyć, gdzie jesteśmy. Dookoła nas były trzy zupełnie malutkie, po części bezludne wysepki, z białymi plażami i miliardem kokosowych palm. Gdyby nie pochmurne niebo i lekka mgła unosząca się nad wodą byłby to najbardziej rajski widok od czasów Fidżi. Archipelag San Blas składa się z ponad 350 wysp, z których część w całości pokryta jest przez wioski Indian Kuna, a pozostałość tworzy wielką gromadę niezamieszkałych i zupełnie rajskich wysepek. Nasze pierwsze dni mieliśmy spędzić w tym zupełnie sielankowym fragmencie archipelagu.

Plaża, łódka, woda, plaża, łódka, woda i tak w kółko, wcale nie do znudzenia. Albo spacer dookoła wyspy po plaży, zbieranie najróżniejszych muszelek i kawałków rafy, jedzenie świeżo złowionego rybnego ceviche na pokładzie, skoki do wody z maską i rurą i podglądanie rybiego świata, po czym powrót na plażę i budowa zamków z piasku, pluskanie w wodzie i popijanie wody z kokosa. A wieczorem? Wyjazd na najmniejszą wyspę w okolicy z zaledwie jedną palmą i popijanie rumu w ciepłych promieniach zachodzącego słońca. Albo leżenie na pokładzie i patrzenie w gwiazdy i światło księżyca rzucające srebrzysty cień na nierówną taflę wody.

Na wyspie z dwoma palmami






Nasze żeglowanie mijało nam szybko i miło. Żeglowanie nie jest w sumie najlepszym słowem, bo o tej porze roku nie ma z reguły wiatru i tylko jednego dnia udało nam się płynąć z wykorzystaniem żagli. Większość godzin spędziliśmy na katarynie, nie tak być miało, ale cóż. Fale zdaniem naszego kapitana były większość czasu nieduże, wystarczyły mi jednak, żeby nabrać wielkiego podziwu dla tych, którzy na morzach spędzają długie miesiące lub też lata. Ja większość czasu spędziłam leżąc, ograniczając walkę z falami do wizyty w kibelku, a co jak trzeba na morzu normalnie żyć, gotować, sprzątać, pełnić nocne wachty? To trzeba po prostu kochać.

Z bezludnej części San Blas przenieśliśmy się na wyspę w całości zajętą przez wioskę Indian Kuna i spędziliśmy na niej półtora dnia. Dla mnie były to jedne z najlepszych chwil od wylotu z Polski, przyczyna jest prosta – na Mamitupu znaleźliśmy najczystszą w świecie serdeczność i piękną autentyczność. Indianie Kuna przybyli na karaibskie wybrzeże wschodniej Panamy z północnej Kolumbii w czasie konkwisty. Przyczyną były konflikty z Hiszpanami i innymi plemionami zamieszkującymi podobne tereny. Początkowo mieszkali na lądzie jednak plagi komarów, a może raczej chorób przez nie przenoszonych zachęciły ich do przeprowadzki na wyspy. Dzisiaj ok 50 000 Indian Kuna zamieszkuje w większość Wyspy San Blas. I pomimo że dom wybrali sobie bardzo rajski i można by się spodziewać, że zachodnia ręka będzie próbowała go zagarnąć, Indianie Kuna zachowali imponującą wprost niezależność. To oni wyznaczają zasady, a że zależy im na zachowaniu własnej kultury, jasno stawiają granice i chronią siebie samych przed homogenicznością. Źródło ich autonomii wypływa z Kanału Panamskiego. W latach 20-tych XX wieku kiedy rząd w Panamie coraz dalej posuwał się we ingerowaniu w porządek świata Kuna, Indianie wszczęli rebelię. A ponieważ ostatnią rzeczą jaką chcieli Amerykanie była wojna w okolicach kanału wymusili na panamskich politykach daleko idące ustępstwa. W społecznościach Kuna obowiązuje lokalnie ustawione prawo i tak np. nie zakazano nabywanie ziemi czy prowadzenia działalności komercyjnej przez osoby nie będące Indianami Kuna, zabronione jest nurkowanie, a w Mamitupu kilka tygodni temu szef wioski zabronił spożywania alkoholu widząc negatywny wpływ jaki procentowe trunki mają na zarządzaną przez niego społeczność.

Wioska Mamitupu jest plątaniną wąskich ścieżek poprowadzonych pomiędzy tradycyjnymi identycznymi domkami skleconymi z bambusa i liści palmowych. Na pierwszy rzut oka wydawało nam się, że pusto w tej wiosce. Nie przeszliśmy jednak pięciu kroków a na spotkanie z nami wylało się pół domostwa. I tak co kilka domów, co zakręt, co szczelinę w ścianie. Z niektórymi kończyliśmy rozmowy na ścieżce, inni zapraszali nas do domów. Magnesem był oczywiście Ignaś. Kobiety skupione na swojej tradycyjnej roli i uwielbiające z natury dzieci nie mogły się od niego oderwać i co chwilę służyły radą w odczytywaniu Ignasiowych potrzeb i myśli. I tak Ignaś co chwilę lądował w hamaku, na rękach, w kąpieli dla schłodzenia ciała, było mu śpiewane, klaskane, był prowadzany za ręce do papug, psów, innych dzieci, częstowany bananami, mango, innymi lokalnymi owocami, których nazw nie znamy. Początkowy okołoignasiowy smalltalk otwierał nam co chwile możliwości długich rozmów, mieliśmy jednak momentami dużą barierę językową. Mężczyźni prowadzą biznesy, muszą więc mieć kontakt ze światem, a więc i po hiszpańsku mówią, podobnie jak nastolatkowie, którzy przyswoili swój pierwszy język obcy w obowiązkowej dzisiaj szkole. Maluchy i starsze kobiety nie potrafią jednak po hiszpańsku powiedzieć ani słowa.



Mój pierwszy tatuaż ręką Indianki Kuna. Mam nadzieję, że kolejny będzie bardziej udany :P

Indianie Kuna ujęli nas swoją otwartością, serdecznością i gościnnością. Buzia w Mamitupu śmiała się sama, przekochani z nich ludzie. Skromnie żyją, a wracaliśmy pod koniec dnia na łódkę z rękami pełnymi owocowych prezentów dla Ignasia. Nie mamy dla Was jednak prawie w ogóle zdjęć z Mamitupu. Indianie Kuna bardzo nie lubią aparatów i chociaż dzięki Ignasiowi niejedno zdjęcie byłoby możliwe, z szacunku nie wyciągałam aparatu. I miałam dzięki temu jeszcze lepsze chwile. Super jest czasami nie myśleć o tym jakie ujęcie byłoby fajne tylko po prostu chłonąć świat własnymi oczami i uwieczniać rzeczywistość wspomnieniami.












Magda

Więcej zdjęć:

San Blas

Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

20 sierpnia 2014


Po rozstaniu z Toyotką na pierwszy rzut poszedł 8-godzinny tranzyt przez pół Panamy. Baliśmy się tych godzin przywiązanych do fotela autobusowego, chcieliśmy podzielić odcinek na pół, ale... Pojawiła się bardzo kusząca opcja na dalszą część naszej podróży, która wymagała od nas szybkiego teleportowania się na wschód od kanału panamskiego. Poszło łatwiej niż myśleliśmy, kombinacja drzemek i zabaw przeróżnych dowiozła nas do panamskiej stolicy.

Panama City to inny świat w środkowo-amerykańskiej cząstce ziemi. Szczególnie nocą, której ciemność przykrywa niedoskonałości a rozświetla wielkomiejski blichtr. Spacerując po uliczkach starego miasta pośród podświetlonych odnowionych kamienic widzimy nad wodą rozświetlony panamski Manhattan. Na pewno nie jest to najpiękniejsze miasto jakie odwiedziliśmy, zdecydowanie jednak wyróżnia się i robi na nas wrażenie. To tak trochę jak z Buenos Aires, które odwiedziliśmy po kilku miesiącach jazdy przez Amerykę Południową. Światło dzienne odkrywa trochę fasadowość nocnego wrażenia. Kamienice na starym mieście błyszczą i świecą się tylko przy zewnętrznych ulicach, w sercu starego miasta widać klimat dzielnicy sprzed kliku lat. Zniszczone kamienice, w niektórych miejscach rozsypujące się balkony, gdzieniegdzie dobudowane fasady. Widać, że władze miasto włożyły i dalej wkładają dużo pracy w ulizanie starej części miasta i nadanie jej charakteru atrakcyjnego ich zdaniem dla turysty. Centralna część miasta to z kolei wielkie pasmo wysokościowców, z daleka wyglądających jak wielkie biurowce, z bliska jak rezydencyjne mrówkowce w pozornie luksusowym klimacie.

Skąd ten wyróżniający się przepych panamskiej stolicy? Kurą znoszącą złote jaja jest dziura wykopana w ziemi, w której miesza się woda z dwóch oceanów i która znacznie usprawnia światowy transport wodny. Kanał Panamski - obchodzi w tym roku 100-lecie istnienia. Statki czekają w kolejce, aby go przepłynąć, płacąc za to grube setki tysięcy dolarów. Nic więc dziwnego, że i rząd w Nikaragui skusiła opcja wybudowania kanału konkurencyjnego. Obecność złoto-nośnej kury przyciąga mieszkańców sąsiednich krajów. Nie byliśmy świadomi jak wielka jest społeczność kolumbijska w panamskiej stolicy aż do meczu 1/8 finału mistrzostw świata - Kolumbia vs Urugwaj. Wybraliśmy się akurat na obiad na rybim targu, całe targowisko usiane było telebimami, a przed nimi 100% publiczności siedziała dumnie w żółtych koszulkach. Nie muszę mówić, co działo się po golach dla Kolumbijczyków, a po meczu radość przeniosła się na ulice do żółtych samochodowych korowodów. Cieszyliśmy się razem z nimi, bo rosła szansa zobaczenia półfinału w kraju, którego piłkarze w nim uczestniczą.


Zderzenie światów





Stare miasto w Panama City

Jedna ze śluz na Kanale Panamskim
Magda

Panama


Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS