28 października 2009


Magda opisala droge z Medellinu do Bogoty, ja opowiem co bylo dalej.
W Bogocie juz wczesniej bylismy, wiec nie myslelismy o zwiedzaniu. Przede wszystkim: znalezc nowa matryce do netbooka i zaopatrzyc sie w czesci zapasowe, a przy okazji naciagnac lancuch w motorze bo juz klekocze.
To byl piatek, wiec wiadomo ze trzeba bylo liczyc sie z faktem, ze moze nam sie nie udac wykonac planu - sprowadzenie czesci na nastepny dzien oznaczaloby spedzenie weekendu w Bogocie. No to ruszylem po sniadanku w miasto. I tuz kolo centrum handlowego, w ktorym mialem probowac kupic nowy ekran, zatrzymali mnie panowie policjanci. Ja oczywiscie poddenerwowany, bo to nigdy nie wiadomo co im przyjdzie do glowy, przekazuje kolejne dokumenty, liczac ze nie spytaja o te ktorych nie mam, a tu zatrzymuje sie cywil ktory mowi ze mi pomoze, bo widzi ze nie stad jestem. Okazalo sie ze zostalem zatrzymany za brak chaleco - takiej odblaskowej kamizelki, ktora kazdy - kierowca czy pasazer motocykla musi miec na sobie. Na kamizelce napisane sa numery rejestracyjne motoru. Policjanci wiec wiedza ze jedzie wlasciciel, no i latwiej im go spisac. A kierowcy ciezarowek noca latwiej motocyklistow moga dostrzec. OK. No to mandacik 600 000 COP- czyli na nasze 900 zl. Tlumaczylem ze u nas w stanach nie mamy takich kamizelek ale policjanci byli stanowczy. Chaleco musi byc. No to kolega kolumbijczyk pozyczyl mi swoje chaleco i pojechalismy do sklepu z kamizelkami. Wybralem jakas prosta, no i druga taka sama dla Madziuli. Tylko te numery rejestracyjne. 17G1377 - teraz juz pamietam na pamiec. W sklepie stoi od razu maszyna do szycia i babeczka literka po literce wyszywa na kamizelce. Z dwoch stron, dwie kamizelki. 28 znakow. Troche to trwalo. No coz. Kolega wciaz ze mna byl wiec sobie milo gaworzylismy, popatrzylismy "pod maske" motoru, a na moje pytanie gdzie tu mozna lancuch naciagnac, kolega zakasal rekawy i przy pomocy moich narzedzi raz dwa trzy wykonal robote. Super. Kiedy wreszczie kamiezelki byly gotowe, a i nakleilem te same znaki na tyl mojego kasku a i zabezpieczylem dla madziuli zestawik, skierowalismy sie w strone supermarketu z matrycami. Kilka metrow i znow postoj konieczny. Jednak cos z tym lancuchem nie gra, klekocze jeszcze intensywniej niz wczesniej. Ale to zaden problem, bo kolega ma znajomego co prowadzi warsztat, tyle ze po drugiej stronie miasta. Na szczescie dwie przecznice dalej akurat zauwazylismy warsztat, m.in. Kawasaki, no to przystanelismy. Szybko sie okazalo, ze prawdziwa przyczyna skrzypienia bylo wnetrze tylnego kola - lozysko totalnie zdezelowane. No to kolejna godzinka czy dwie czekania - rekonstrukcja czesci, szukanie zamiennikow itd. Kolega, ktory pracowal w administracji hotelu, pozegnal sie i pojechal do pracy. Wreszcie: gotowe.
No to super. Pojechalem wreszcie do tego centrum. Akurat pierwszy zapytany pan mial dusze hindusa i sam co prawda matrycy nie mial, ale zadzwonil gdzie trzeba i szybko przylecial z tym co trzeba bylo. Nawet nie byl swiadom ze bedzie pasowac do naszego komputera - bo akurat netbookow Samsung w Kolumbii nie sprzedaje. Zalatwione. Motor jest, komputer jest. Dumny wrocilem do domu Andrew, skoczylismy z Madziula zjesc posilek i kupic przewodnik po Ekwadorze (dopiero tydzien temu sie kapnalem ze nazwa tego kraju nawiazuje do rownoleznika przez niego przechodzacego). No to tylko linka do sprzegla i klocki hamulcowe i mozemy jechac. Ale dzis za pozno. No to jutro z rana. No dobra.

W sobote sniadanko u Andrew, mile pozegnanie, tym razem chyba juz na dluzej.

O matko!! Ile klockow hamulcowych moze nie pasowac do naszego motocykla. Tylne nawet jakies kolumbijskie sie znalazly, za to za przednimi jezdzilismy w kolko po Bogocie, tracac przede wszystkim czas i nadzieje. Wreszcie skonczylo sie na tym, ze wlascicielka jednego ze sklepow objechala ze mna kilka innych, az wreszcie udalo sie kupic brazylijskie klocki u jakiegos pana, ktory kiedys handlowal klockami, a teraz ma sklep z kuchenkami i piekarnikami. Ach Ci niespieszni Kolumbijczycy. Zanim przeszlismy do klockow, musielismy obejrzec i pochwalic co najmniej 20 roznych modeli kuchenek. No ale klocki sa. To jedziemy.
Humory nie najlepsze, mielismy w planach dojechac do Parku Narodowego Los Nevados, polozonego na zachod od Bogoty. Po drugiej strony doliny Rio Magdalena. Tymczasem tkwimy w korku w Bogocie kolo poludnia, pogoda nadal beznadziejna. Co prawda juz nie pada, samochody jadace przed nami podbijaja wode kolami i wszystko na klate musimy przyjmowac. Madziula w sumie jak nalesnik miedzy mna a bagazami nawet sucha zostaje w tej sytuacji. Jak pisalismy wielokrotnie, Bogota polozona jest na plaskowyzu. 2500 m npm. No to musimy z niego zjechac. Krawedz na 2800, potem juz tylko droga w dol. W miejscu gdzie przekracza sie Rio Magdalena, w miejscowosci o motocyklowej nazwie Honda, jest sie juz tylko na wysokosci 400 m. Ale to nie takie proste, bo po drodze wielokrotnie przekracza sie lanuchy gor. Brzydka pogode zostawilsmy na plaskowyzu i zrobil sie piekny dzien. I im blizej Hondy, tym cieplej i parniej. W koncu osiagamy taka temperature, przy ktorej jazda ponizej pewnej predkosci jest malo komforotwa w naszych strojach. Ale ogolnie fajnie sie jedzie. Piekne widoki, krete drogi, ciezarowki sunace 15 km/h w gore i 13 km/h w dol nie zatrzymujace nas na dlugo. Pieknie. Ale wszystko co piekne szybko sie konczy.
Zjezdamy z gory, do Hondy juz tylko z 18 km, kawalek prostej wiec chcemy przyspieszyc, a nie tylko silnikiem hamowac. A tu sie dlawimy, jakby benzyny nie bylo. Nizsze biegi, a tu zero reakcji, cos silnik nie chce zaskoczyc. A przed chwila tankowalismy. Zatrzymjemy sie. Zagladamy. Ale co my tu mozemy zobaczyc. Zaden kabelek sie nie odczepil, zeby go mozna latwo na nowo przylaczyc. Hmm. No to potrzebujemy mechanika. Akurat w zatoczce kolo zmienia pewien Pan w ciezarowce, no to zachecam zeby mi pomogl. A ten sie upiera ze jest wulkanizatorem a nie motomechanikiem. Zatrzymujemy wiec pewnego motocykliste. Zagladac do motoru nie chce bo sam sie nie dotyka sprzetu, tylko oddaje do swojego mechanika. Akurat z Bogoty jedzie do znajomych, wiec moze mnie podrzucic do nastepnego mechanika, to sobie wroce z nim i wszystko bedzie zalatwione. Nie za bardzo mi to pasuje, bo przeciez moze to cos prostego i nastepny motocyklista naprawilby to w minute albo dwie. Ale Madziula mowi zebym jechal, to sie potulnie stosuje do wskazania zony i jade. Biore kask i chaleco i wsiadam z tylu. O matko. Pseudosportowy motor made (and designed) in China, twardy. Siedzi sie na malutkim siedzonku, w pozycji ala Adam Malysz, z poczatku balem sie pochylac w zakretach, co utrudnialo prowadzenie naszemu wybawcy. Mechanik jakos nie stal przy drodze i do nas nie zamachal az do Hondy. 18 gorskich kilometrow. 16.30 w sobote nie jest najlepszym czasem na szukanie mechanika w zadnym kraju, ale na pewno nie w Kolumbii, zwlaszcza kiedy w miescie odbywa sie festiwal! Szybko nam doradzono, zeby zamiast mechanika poszukac kierowcy, ktory swoim pickupem pojedzie po motor i go przywiezie. No to poejchalismy po ten pickup i akurat wjechalismy w sam srodek festiwalu. Szkoly mialy jakies swieto i sie pieknie prezentowaly. Reprezentacja byla prowadzona przez przystrojonego pickupa, na ktorym zostal zainstalowana wielofunkcyjna mini scena. Za nia tlum tancerzy. Wszystko w takim tempie, ze ciezko stwierdzic czy stoi czy sie rusza.
Pieknie.
Tak wiec zaczynam sie powaznie niepokoic. Slonce zachodzi, Madziula czeka na gorze z motorem i nawet nie mam jak jej powiedziec kiedy bede. Czas mija i dopiero po przejsciu calosci defilady miasto zaczyna sie po malu na nowo ruszac. Lapie jakiegos pickupa, kierowca obiecuje przyjechac jak tylko odwiezie rodzine do domu. Wreszcie przyjezdza - teraz juz jest kompletnie ciemno. Jedziemy do Madziuli, widac gore na szczycie ktorej Madziula zostala, a na niej nitka swiatel ciezarowek. Kiedy dojezdzamy, Magda wcale nie jest zaplakana. Pakujemy manatki na pake, udaje nam sie znalezc sposób aby wtoczyc motor na pakę. I jedziemy. Kierowca naprawdę był niezwykle miły, pomijając że dobrze zarobił, podwiózł nas do swojego znajomego mechanika, który obiecał pomimo niedzieli zając sie chorym smokiem, po czym odwiozł nas do pobliskich hoteli.
Hotel niezbyt piekny, ale czysty - wszedzie tu jest czysto, chocby bylo skromnie lub ubogo. Rano staralismy sie znalezc jakas kafejke, jednak wszystkie byly pozamykane, wiec czas do umowionego spotkania z mechanikiem spedzilismy na przechadzce po tym tranzytowym miescie. Udalo nam sie przez przypadek dostac na hale targowa - takie miejsca sa zawsze dla nas uczta krajoznawcza. Az szkoda ze nie mielismy naszego porzadnego aparatu. O 10tej zapukalismy do mieszkania mechanika, ktory od razu ucieszony zakomunikowal ze motor juz gotowy do drogi. Okazalo sie ze w gazniku olej zatkal przeplyw benzyny, niestety nie udalo nam sie zrozumiec, co zrobic jakby sie to kiedys powtorzylo. Jako ze dzien wczesniej o tym wspomnialem, zona mechanika przygotowala dla Madziuli prezent w postacie koralików - bardzo sympatycznie z ich strony.
Ruszyliśmy w drogę. Czekał nas niedługi odcinek, lecz bardzo piękny. Z dna doliny rzeki Magdalena (400 m npm) mielismy dojechać do Parku Narodowego Los Nevados. Nie więcej niż 100 km drogi, lecz konsekwentnie pod górę. Krajobraz stopniowo ulegał zmianie, my zaś co raz cieplej ubieraliśmy się. Piękne widoki. I niby nie widać pionowych ścian, lecz pokryte bujną roślinnością wzgórza, jednak przed zachodem słońca dojechaliśmy na ponad 4000 metrów. Oj, tu już czuć wysokość. Motorowi nie łatwo już prężyć muskuły, bananowce zmieniły się w wysokogórskie krzewy, niemniej wszędzie otaczały nas chmury, więc szczytów wulkanów nie mogliśmy zobaczyć.
Zamierzaliśmy wjechać do parku i dojechać na pole kempingowe, jednak znów musieliśmy zmienić plany. Po pierwsze, byliśmy już zbyt późno - o tej porze niebezpiecznie przy takim zachmurzeniu iść do schroniska. Po drugie, motory nie mają prawa wjazdu. Można za to skorzystać z oferowanego przez nich transportu autobusem. Wartownik tłumaczył mi ze to ze wzgledu na srodowisko. Swietnie ze chca go chronic, ale wlasnie kiedy to mowil z parku wyjechaly 2 autobusy, jeep i 3 osobowe, po czym przyjechala grupa kolumbijskich turystów na 20 quadach. Wtedy mnie już baaaardzo wkurzyli! Za wejśćie do parku i podwózkę autobusem musielibyśmy łącznie zapłacić prawie 230 zł za naszą dwójkę.... Wrócilismy sie kilka kilometrów do gospody, w której zjedlismy sobie cieply posilek i poszlismy spac. To był dobry krok. Noc była bardzo chłodna, jednak na to jestesmy b. dobrze przygotowani - cieple puchowe spiwory zdaly egzamin. Jednak perełką był widok wokół. Szczyt wulkanu pokrytego śniegiem na wyciągnięcie ręki. Chłód poranka, chmury gdzieś tam daleko w dole doliny. Zjedliśmy śobie śniadanie i postanowiliśmy podjechać bliżej szczytu. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy wyszlismy raz jeszcze z gospody, ubrani gotowi do drogi - wierzchołek wulkanu byl ukryty juz w chmurach! Kilka jeszcze minut i chmury zaslonily juz wszystko co tylko mogly. Zmienilismy wiec plany: nie bylo szans juz na to ze bedzie lepiej. Cieszylismy sie tylko, ze udalo sie sie nam choc przez chwile zobaczyc piekny szczyt El Ruiz - najsłynniejszego wulkanu Kolumbii.

Zjechaliśmy z góry i udaliśmy sie do słynnych wód termalnych koło miasteczka Santa Rosa. Byliśmy jedynymi zagranicznymi turystami obok kolumbijskich emerytów. Miejsce bardzo pięknie położone, u stóp dwustumetrowego wodospadu. Widać jednak, że ośrodek powstał już z 60 lat temu. Ciekawostka to osobne przebieralnie dla kobiet i mężczyzn, wspólne zaś prysznice. Byliśmy jedynymi, którzy z nich skorzystali. Wody nas bardzo ogrzały, niektóre baseny były wręcz ciężkie do wytrzymania. Największa niedogodność wynikała niewątpliwie z naszego środka transportu - cały bagaż musieliśmy poodczepiać i powierzyć przechowalni, po czym znów go dobrze umieścić - aby cały załadunek się dobrze trzymał na tych wszystkich podjazdach, zjazdach czy zakrętach, trzeba naprawdę się trochę wysilić. Na wieczór dojechaliśmy do miejscowości Salento, leżącej u stóp ciągle tego samego masywu wulkanów. Miejscowość ta leży w pobliżu Doliny Cocora - do której przewodnik kazał nam przyjechać obejrzeć palmy woskowe - najwyższe palmy na świecie - niektóre osiągają 60 m.

Dziś pojechalismy obejrzec te dolinke z palmami. Zamiast jakiejsc wielkiej wedrowki upatrzylismy sobie stanowisko obserwacyjne na lace i podziwialismy palmy. Wiele ich kolo siebie na zboczu wyglada naprawde efektownie, jednak pojedynczo taka palma wydaje sie dosyc nieproporcjonalna - zdecydowanie wolimy inne gatunki. Pogoda jak w zegarku przyniosla kolo 13tej burze, wiec udalo nam sie podziwiac zmieniajaca sie scenerie. Reszte dnia spedzilismy na rozmowach na skypie z Polską, a także spotkanymi tu turystami. Naprawdę ciekawe osoby się tu spotyka. Np. córkę Łotyszów wychowaną w Anglii, która dochodzac 60tki sprzedala i rozdala wszystko co miala i udala sie w podroz. Naprawdę podziwiamy jej odwagę w podjeciu tej decyzji. Zostawic wszystko po tylu latach, i wybrac sie w podroz ktora nigdy ma sie nie skonczyc. Nie miec miejsca, do ktorego sie ma zamiar wrocic. Z drugiej strony pod naszym hostelem stoi dzis wielki zabudowany amerykanski pickup. Pewna para z Washington przyjechała tutaj przez całą Amerykę Centralną. Rzucili prace w Stanach i jadą na południe, po czym zawrócą kiedy przejedzą 60% pieniędzy po czym wrócą spowrotem do Stanów. Po czym znów znajdą pracę w domu. Śpią i gotują w samochodzie, więc najwięcej pieniędzy wydają na paliwo - swoją drogą trochę musi takie monstrum benzyny wychłeptać.

Tak więc jutro z samego rana opuszczamy Salento i jedziemy na południe. Nie wiemy co dokładnie jeszcze się wydarzy, ale postaramy się wkrótce o tym napisać.

Tymczasem polecamy kolejny zestaw zdjęć.
Bogota - Salento


Pozdrawiamy!!

Michał i Madziula

P.S.: W następnym wpisie postaramy się opisać nasze kolumbijskie wrażenia kulinarne, skoro jest taka potrzeba :) Pamiętajcie ze jesli Was cos interesuje, a o tym nie piszemy, to chetnie sie o tym dowiemy. No i czekamy na jakies maila od Was z newsami. Nie mowcie ze nic sie nie dzieje i dzien do dnia podobny...

3 komentarze :

  1. Śledzę z uwagą waszą podróż i zazdroszczę. Czekam na relację z Peru i Argentyny (ale to pewnie dopiero za kilka tygodni) - może mi się wkrótce uda z żoną tam wyjechać.

    Radek

    OdpowiedzUsuń
  2. znowu przeczytalam z zapartych tchem. Zdjęcia pieknie pokazuja ta Waszą przygodę. No i Wasze relacje z podrózy sa dobrze napisane - jest i dynamika i humor i dystans. Nie wiem co na to powiedzialaby polonistka Magdy ale twój pan od polskiego na pewno by się zadziwił , że styl taki obrazowy i wartki...
    No to dalszej szczęsliwej drogi... mama kielecka

    OdpowiedzUsuń
  3. Za każdym razem nie mogę się doczekać kolejnej relacji i zdjęć i za każdym jest tylko ciekawiej!
    Powodzenia i żeby smok Wam więcej nie chorowal:)

    Magda

    OdpowiedzUsuń