1 kwietnia 2012

Masindi - miasteczko, w którym kończy się asfalt, a zaczynają szutry i afrykańskie Safari. Spodziewałem się tłumu turystów i touroperatorów. W takim gąszczu zawsze można złapać jakąś dobrą okazję.
Masindi zaskoczyło - turystów nie widać, agencji niewiele. Wiele osób na Safari zapisuje się jeszcze w Kampali i stamtąd jadą specjalnym transferem. Nie udało nam się dołączyć do jakiejkolwiek grupy, żeby obniżyć koszty transportu. Nie mając innej opcji, szybko musieliśmy przyzwyczaić się do kosmicznej ceny jaką zażądało biuro podróży za niebieskie mitsubishi z kierowcą. James okazał się być przesympatycznym towarzyszem podczas tych 24 godzin spędzonych razem.
Safari odbywa się w położonym nieopodal Masindi Parku Narodowym Wodospadu Murchisona. Obejmuje on obszar równiny wokół Nilu Wiktorii w miejscu gdzie wpada on do Jeziora Alberta. Naturalnie na terenie parku atrakcją jest przede wszystkim tytułowy Wodospad Murchisona, o którym później.
Zwierzęta, które każdy przyjeżdża tu zobaczyć, gromadzą się po tej drugiej stronie Nilu. Na noc więc pojechaliśmy spać w miejscu położonym niedaleko rzeki, tak by z samego rana przeprawić się promem i starać się wypatrzeć zwięrzęta o świcie.
Wiedzieliśmy, że z pewnością są w Afryce bardziej spektakularne miejsca na Safari, ale że to nasze pierwsze takie doświadczenie, po tym jak rok wcześniej oglądaliśmy zebry w Etiopii, byliśmy bardzo podekscytowani tym dniem. W przeszłości, za czasów Amina, zwierzęta zostały wybite tu przez kłusowników i żołnierzy, a proces odtworzenia będzie się ciągnął latami.
Z pewnością nie pomaga w tym proces wypalania buszu, który co noc powtarza się w parku o tej porze roku. Byliśmy w całkowitym szoku jadąc w nocy przez park w otoczeniu płonącego buszu i wszechobecnego gryzącego dymu. James starał się tłumaczyć sytuację, że to pracownicy parku kontrolują pożary by pobudzić ziemię do życia i zrobić miejsce na świeżą trawę, którą jedzą zwierzęta.
O wschodzie słońca stawiliśmy się w przystani promowej i wraz z kilkoma innymi busami zostaliśmy sprawnie przeprawieni na drugą stronę Nilu. Dachy do góry, teraz jedziemy na stojaka, wyglądając tej całej zwierzyny.
I pojawiły się - pierwsze antylopy!!!!! Piękne, dostojne, tak blisko, wcale nie uciekały! A może to nie była antylopa, tylko bawolec. Chociaż nie, to był chyba ugandyjski Kob. Tak czy siak, takich antylopowatych czy gazelowatych spotkaliśmy całe masy i nawet nauczyliśmy się odróżniać jedne od drugich, niemniej nie jest to takie proste i pewnie ta umiejętność już nam uleciała. Bardzo zgrabne, eleganckie i szlachetne zwierzęta. Ale wiadomo, że nie przyjechaliśmy tu tylko dla antylop.

Słoń! WOWW! Tuż przy drodze! Łamie trombą jakieś suche krzaki, patrzy się na nas, faluje uszami. Tyle się zdjęć słonia widziało w przeszłości, ale być kilka metrów od niego jest niezwykłym przeżyciem. Po kilku minutach karawana jedzie dalej. Wiadomo w poszukiwaniu kogo. Król jest przecież jeden. Chociaż Madziula najbardziej wyczekuje żyraf, i wkrótce widzimy niedaleko ich gigantyczne sylwetki, wystające z buszu. Jedna nieco ciemniejsza, druga troszkę jaśniejsza. James wyjaśnia, że po odcieniu można poznać, która z żyraf jest starsza. Zwierzęta dzielą się w katalogu Madziuli na dwie kategorie: przyjazne i nieprzyjazne. Żyrafy jednoznacznie zaliczamy oczywiście do przyjaznych. Szkoda, że ze ścieżek nie można zjeżdżać w bok, chciałoby się taką żyrafę zobaczyć z jeszcze mniejszej odległości. Choć od tej reguły zrobiliśmy wyjątek, wiadomo dla kogo. Parkowi przewodnicy wypatrują lwów, obserwując antylopy. Tam gdzie gryzą one spokojnie trawę, raczej lwa nie ma. Tam, gdzie stoją one na tzw. alercie, z głowami wysoko w górze i nastroszonami uszami i nosem, szanse są większe. Przewodnik przez lornetkę obserwuje sawannę, i po pewnym czasie stwierdza, że w dolinie, pod jednym z drzew musi leżeć lew. Nikt nie patrzy, to jedziemy. Zjeżdżamy ze ścieżki i jedziemy na przełaj pod to drzewo. Emocje wielkie. Pod drzewem leży lew. Podnosi głowę, obraca, wpatruje się w nas. Jesteśmy od niego tylko kilka metrów, będąc w samochodzie lęku nie czujemy, ale respekt tak. Lew na pewno nas się nie boi, ale też i nie rusza się z miejsca. Widzimy, jak głęboko oddycha. W drodze nad jezioro Alberta dowiadujemy się, że nasz lew ma uszkodzoną przez kłusowników łapę, i samodzielnie już nie poluje, lecz żywi się tym, co złowią dla niego lwice. Po tej opowieści lew jakoś tak traci w naszych oczach na męskości, no i satysfakcja z zobaczenia go tam mniejsza - pewnie codziennie jest pod tym drzewem, albo sąsiednim.

Nad brzegiem jeziora spotykamy hipopotamy, które chłodzą się w wodzie. Znamy to z Etiopii. Marzyłoby nam się kiedyś zobaczyć takiego hipopotama na lądzie. Przewodnicy zadowoleni z faktu, że lew został zaliczony, nie ukrywają, że szczyt emocji za nami. Ja jednak nie poddaję się i wypatruję dalszych zwierząt. Do antylop już rzeczywiście się przyzwyczailiśmy, podobnie jak do niewymienionych wyżej bawołów, jednak wciąż chcielibyśmy zobaczyć coś więcej. I udaje się: widzimy w oddali całkiem dużą rodzinę słoni, zmierzających do wodopoju, jak i dodatkowe żyrafy, nieco schowane za krzakami. Na sawannie z porannego chłodu wiele już nie zostało, i wiadomo, że taki upał najprzyjemniej spędzić nad wodą.
Głównie z tego powodu cieszymy się na rejs po Nilu. Łódeczką mamy podpłynąć do Wodospadu Murchisona. Podczas 2 godzin płyniemy w górę rzeki i jesteśmy zaskoczeni liczbą hipopotamów, ale i słoni, które widzimy. Zawsze tak jest, że jak się wiele nie oczekuje, można się miło zaskoczyć. Dzięki przewodnikowi udaje nam się wypatrzeć nawet kilka krokodyli.  Po trzech gozinach patrzymy jednak głównie na wprost, a nie na boki. Wodospad Murchisona nie jest może najwyższy z tych co widzieliśmy, jednak szczególnie o tej porze pięknie oświetlony przez słońce prezentuje się fantastycznie: wielka masa wody z hukiem rozbija się przez wąskie skalne gardło. Więszkość ludzi, w tym kilkupokoleniowa grupa hindusów, zostaje na pokładzie, my zaś z kilkoma innymi osobami idziemy na spacer prowadzący od stóp do szczytu wodospadu. Niby tylko godzinka drogi, niemniej w tym klimacie można się całkiem zmęczyć idąc pod górę. Jakikolwiek trud z nawiązką rekompensują widoki, więc jeśli tam będziecie - polecamy to doświadczenie.

Na parkingu koło szczytu wodospadu czeka na nas już James, z którym pędzimy do Masindi. Jesteśmy usatysfakcjonowani. Może rzeczywiście Uganda najlepszym miejscem do obserwacji zwierząt nie jest, ale jak na pierwszy raz, było super! Ciągnąca się po horyzont surowa sawanna, stada gazel i antylop uskakujące co chwilę przed kołami samochodu, olbrzymie słonie kroczące w stadach do ujęć wody, wyłaniająca się raz na jakiś czas wśród gałęzi długa szyja żyrafy, no i ten jeden jedyny widziany z takiego bliska lew!!! Na pewno nie był to nasz ostatni raz :]



Safari w Murchinson Falls


Michał i Magda





1 komentarz :

  1. Z okazji Świąt Wielkiej Nocy
    Wszystkiego NAJNAJSZEGO! :)
    życzą
    Sol & Alien
    Więcej życzeń w naszym blogu... ;)
    Pozdrawiamy!

    OdpowiedzUsuń