16 grudnia 2009




I pojechaliśmy. Z Limy w kierunku Huancayo, żeby przez góry i jedne z najbardziej niedostępnych terenów Peru, dotrzeć do stolicy dawnego imperium Inków. Chęć uniknięcia złego samopoczucia spowodowanego chorobą wysokościową zwyciężyła nad chęcia niejeżdżenia po ciemku. Myślałam jednak, że nie będziemy jechali więcej niż godzinę. Machencjusz tak się natomiast ucieszył, że motor znowu sprawny, że pojechaliśmy ponad godzinę więcej. I wyjechaliśmy na 2500. Nocleg znaleźliśmy bez większego problemu, zrobiliśmy jeszcze zakupy na śniadanie i poszliśmy wcześnie spać.

Obudził mnie Machencjusz, wbiegający do pokoju, krzycząc - Madziula, wstawaj, jest słońce! Ostatni raz prawdziwie słoneczną pogodę w górach mieliśmy w Ekwadorze, wizja pokonywania kolejnych kilometrów w przepięknej górskiej scenerii w promieniach słonecznych była wystarczająco silnym motywatorem do szybkiego zebrania się. Droga prowadziła konsekwentnie pod górę, cały czas w pobliżu linii kolejowej, którą przecinaliśmy kilka razy. Kolejne kilometry przynosiły coraz więcej chmur. I już trochę zaczęliśmy się obawiać, że resztę dnia przyjdzie nam pokonywać w deszczu, aż dotarliśmy na przełęcz na 4800mnpm, gdzie chmury zaczęły się rozchodzić i znowu pokazało się nam słońce. Ośnieżone dnia poprzedniego góry, jeziorka, czarne skały i obłędnie niebieskie niebo. Sami zobaczcie:



Do samego Huancayo jechaliśmy już w pięknym słońcu. Po drodze mijaliśmy wiele kopalni. Droga cały czas wiła się wzdłuż rzeki aż w końcu otworzyła się przed nami szeroka dolina rzeki Mantaro. Chcieliśmy w niej zobaczyć polecany przez LP klasztor franciszkanów Santa Rosa de Ocopa w pobliżu miejscowości Concepcion. Pytanie tylko co z motorem z naszymi bagażami? Żeby nie zwiedzać na raty, postanowiliśmy pojechać najpierw do Huancayo, znaleźć tam hostel, zostawić plecaki i wrócić pustym motorem do klasztoru. Na nocleg wybraliśmy podupadające hospedaje, którego właścicielką była trochę przerażona światem współczesnym starsza pani. Nie pozwoliła nam nawet na sekundę zostawić rozładowanego już motoru z założonym alarmem na ulicy, krzycząc płaczliwym głosem: Por Favor!!! Klasztor był dużym rozczarowaniem. Franciszkanie założyli go na początku XVIIIw. jako bazę dla wypraw misyjnych do peruwiańskiej dżungli. Po budynkach klasztornych oprowadzała nas kobitka, której taaaak się nie chciało, że aż nam się parskać śmiechem co jakiś czas chciało. Budynki klasztorne nie spodobały nam się zupełnie. Wrażenie zrobiło na nas jedynie wyposażenie dwóch pomieszczeń - klasztornej biblioteki, w której znajduje się 20 000 pozycji poświęconych przeróżnej tematyce, w przeróżnych językach. I pomieszczenie z fauną przywiezioną z dżungli w postaci wypchenej. Małpy, ptaki, motyle, węże, nawet jeden mrówkojad się znalazł. Z klasztoru wracaliśmy już o zmroku. Nagromadzone w ciągu dnia negatywne emocje uwolniły się wieczorem, czego rezultatem był pierwszy trudny małżeński dzień - czyli nasz dzień następny, który nasz dwójka przeżywała w dwie pojedynki. Czasami tak jednak właśnie być musi, żeby później znowu było dobrze.

Następnego dnia w planie mieliśmy rynek w Chupace, może 10km od Huancayo. Wielki, piękny rynek. I znowu miliony kolorów, tłum, handel zwierzyną, tekstyliami, śrubami, parasolkami, cudownymi wyciągami z żab i wszystkim innym. Oboje lubimy ten targowy gwar, naprawdę świetne pole do obserwacji. Podczas gdy ja spacerowałam kolejnymi uliczkami, Machencjusz odkrył zagrodę, w której owce ze zwierząt stawały się, nazwijmy to, pokarmem. I z tej właśnie zagordy kilka makabrycznych zdjęć pochodzi. Po targu spakowaliśmy nasz motor i w drogę do Huancavelici. Kolejny dzień przepięknej drogi, w słońcu, z pięknymi widokami i przerwami w małych wioseczkach. W pamięci zapadły nam szczególnie dwie, Pierwsza z nich przez sowje kolorowe domy. Otóż mieszkańcy tejże wioski zadecydowali kilka lat temu, że pomalują absolutnie wszystkie domy w wiosce w takim samym stylu - motyw przewodni - wściekle kolorowe farby. W drugiej wiosce natomiast ucięliśmy sobie całkiem długą pogawędkę z lokalnymi mieszkańcami. Opowiadaliśmy im o Polsce, a oni uczyli nas podstawowych zwrotów w keczuańskim. Pytali się nas, jak wygląda nasze pueblo i czy mogą je odwiedzić. Naprawdę ciekawa rozmowa :)

Do Huancaveliki dojechaliśmy już pod wieczór. Miasto było ważnym strategicznie ośrodkiem w imperium Inków, a po konkwiście Hiszpanie bardzo szybko odkryli bogactwa naturalne, znajdujące się w otaczających Huancavelicę górach. Jednym z ważniejszych wydobywanych surowców była rtęć. Pan od parkingu opowiedział Machencjuszowi sporo o wydobyciu i przetwarzaniu rtęci. Mówił, że jako dziecko pamięta, że wystarczyło wykopać mały dołek i można było natrafić na skały z rtęcią. Rtęć była kluczowa przy wydobyciu srebra w Potosi (Boliwia), które wówczas również należało do imperium hiszpańskiego. Nie muszę prawdopodobnie wspominać o tym, że warunki panujące w kopalniach były tragiczne. Wydobycie rtęci było trudne, a sam proces bardzo toksyczny, przez co każdego dnia odprawiane były msze za tych, którzy danego dnia zginą w kopalniach. W mieście nie pozostało wiele kolonialnych budynków - trochę kamienic głównie na Plaza de Armas i kilka pięknych kościołów, które udało się nam zobaczyć dnia następnego. Ogólnie w mieście było czuć taką trochę podupadłą, prowincjonalną atmosferę, potęgowaną deszczową pogodą i kompletnie rozkopanymi głównymi ulicami i placami. Wieczorem poszliśmy jeszcze na kolację i wracając spotkaliśmy weselników! Jak ktoś uważa, że w Polsce na weselach dużo się pije, powinien tu przyjechać i andyjskie wesele zobaczyć. ABSOLUTNIE wszyscy byli tak pijani, że nad tłumem unosiła się ostra alkoholowa woń. Babcie w sowich warkoczach, chustach, kapeluszach (tak jak chodzą na co dzień ubrane, tylko wszystko czyste i wyprasowane) się zataczały, nie mówiąc już nic o facetach i parze młodej, która była prowadzona pod rękę, coby w ogóle iść mogła. I naprawdę nie wiem, kto w tej czwórce kogo tak naprawdę prowadził. Jedynie w dziecięcych oczach można było dopatrzeć się trzeźwość. Para młoda utworzyła korowód, za którym szła orkiestra złożona z harfy, klarnetu i 10 saksofonów. I wszyscy tańczyli idąc, co chwilę pokrzykując. Jak zobaczyli nasze białe twarze, zaczęli krzyczeć Gringo, gringo, i jedna z babć podbiegła do nas i nas dosłownie porwała. I tak szliśmy z tym korowodem przez ulice, bawiac się przednio! Co próbowaliśmy uciec, babcia groziła palcem - nie uciekajcie i tańczyliśmy dalej. I pewnie długo byśmy tak się z nimi bawili, gdyby nie to, że kiepsko się czuliśmy po zjedzonym obiedzie. Ostatecznie udało nam się babcie przekonać, żeby puściła nas ze swojego mocnego uścisku i wróciliśmy do hotelu.

Następnego dnia przeszliśmy się po niedzielnym rynku, który trochę nas zawiódł i zebraliśmy się w stronę miejscowości Lircay, po drodze zahaczając o nieczynną już kopalnię rtęci - Mina Santa Barbara. Do kopalni wejść się nie da, przeszliśmy się po kompletnie wyludnionym miasteczku, w którym kiedyś mieszkali górnicy. W dobrym stanie ostał się jedynie kościół, trwają teraz zresztą prace nad jego restauracją. Droga do Lircay prowadziła na początku przez bardzo wysokie andyjskie tereny. NIewielkie przewyższenia, wielka przestrzeń i wszędzie stada lam lub alpak z kolorowymi włóczkami w uszach. Jakieś 15km przed Lircay zobaczyliśmy przed nami gigantyczną czarną chmurę. I odrazu wiedzieliśmy, że tego dnia przed deszczem nie uciekniemy. Zastosowaliśmy więc kolejny patent przeciwdeszczowy i zapakowaliśmy buty w worki na śmieci. Wszystko oklejone taśmą klejącą wyglądało tak:



Chmura okazała się być chmurą gradową. Kulki gradu nie były na szczęście duże, ale i tak bolało jak uderzały w schowane w rękawiczkach i siatkach ręce. Na szczęście to tylko 15km. Postanowiliśmy zostać w Lircayu na noc, do zmierzchu mieliśmy jeszcze jakieś 1,5h, ale nie chcieliśmy jechać w deszczu i gradzie, które później przerodziły się w niezłą burzę. Znaleźliśmy więc hospedaje i rozłożyliśmy wszystkie nasze rzeczy na suszenie. Żałowaliśmy, że wyjatkowo dostaliśmy pokój z jednym łóżkiem, bo normalnie pokoje mają tu 3-4 łóżka i tylko łóżka, a więc mamy conajmniej 2-3 "szafy" i mnóstwo powierzchni suszeniowej. Mokre ciuchy, śpiwory, plecaki wisiały i leżały dosłownie wszędzie, nawet gwożdzie na obrazy zostały wykorzystane. I rano właściwie wszystko było suche :)

Tymczasem link do albumu ze zdjęciami:
Lima - Huancavelica


Lircay nazywany jest w Peru szwajcarskim miastem. I rzeczywiście strome zbocza gór, zielone, zalesione doliny trochę szwajcarsko wyglądały. Po pierwszych kilometrach jazdy doliną wzdłuż rzeki, znowu wyjechaliśmy na ponad 4000mnpm. Po drodze mijaliśmy naprawdę biedne wioski z chatkami pokrytymi paramo. I znowu wszędzie dookoła stada lam i alpak. Na przełęczy (4550mnpm) minęliśmy przepiękne jeziorko i od tamtej pory stopniowo w dół. Krajobraz zaczął znowu zielenieć, po czym zmienił sie kolorystycznie w Australię - granatowe wręcz niebo, czerwona ziemia i gdzieniegdzie zielone drzewa. Tylko to górzyste ukształtowanie terenu nie pasowało do płaskiej Australii. Za Julcamarcą, w której zjedliśmy obiad, droga znacznie się pogorszyła. Cieszylismy sie, że nie pada, w przeciwnym wypadku jechalibyśmy w naprawdę bardzo głębokim błocie. A tak jechaliśmy koleinami i tylko czasami mieliśmy do pokonania głębokie kałuże. Z czasem krajobraz z australijskiego zmnienił się w Dolinę Śmierci :) Niesamowita różnorodność na zaledwie 100km. Ostatnie 15km do Huancavelici pokonywaliśmy po asfalcie, bardzo się z tego ciesząc, bo ścigała nas burza. Drogę do Ayacucho zapamiętamy na pewno dzięki jeszcze jednej rzeczy - wywaliliśmy się 3 razy w ciągu jednego dnia! Tak często nie wywalaliśmy się od Kolumbii. Wszystkie upadki były oczywiście przy zatrzymywaniu się na postoje zdjęciowe i za każdym razem daliśmy radę zeskoczyć. Benzyny ulał się nam jednak conajmniej litr :/

Ayacucho tak nam się spodobało, że zostaliśmy tu dzień dłużej i właśnie tu piszemy dla Was tę relację. Ayacucho to miasto, któremu najlepiej obok Cusco udało się zachować kolonialny charakter. W przeciwieństwie do Cusco jednak, Ayacucho przez wiele lat było odcięte od świata przez brak dobrych dróg. Dodatkowo to tu narodził się w latach 70-tych ruch Świetlisty Szlak (hiszp. Sendero Luminoso, ang. Shinig Path), który nazwał sam siebie Komunistyczną Partią Peru, a w rzeczywistości stał się maoistowską organizacją terrorystyczną. Jej celem było zastąpienie ówczesnych rządów Peru chłopskim rządem komunistyczno-rewolucyjnym. Największa aktywność Świetlistego Szlaku przypadła na lata 80-te, kiedy to terroryści głównie w rejonie Ayacucho zabijali sprzeciwiających się burmistrzów, polityków, policjantów i zwykłych obywateli. W sumie szacuje się, że życie straciło ok 60 000 ludzi. Do początku lat 90-tych, Ayacucho było poza turystycznym szlakiem przez zagrożenie ze strony terrorystów. Działalność Świetlistego Szlaku została mocno osłabiona po aresztowaniu przywódcy, założyciela i głównego ideologa - Abimaela Guzmana (1992). Obecnie Świetlisty Szlak porzucił swoje ideały i koncentruje się głównie na produkcji i eksporcie narkotyków.

Miasto nas naprawdę urzekło. Cały dzień wędrowaliśmy sobie po uliczkach, zachodząc do niektórych bram i sklepików. I tak poznaliśmy sprzedawczynię soków, którą mocno zaciekawiła nasza historia i poprosiła nas o przysłanie kartki jak już wrócimy do domu. Chce wiedzieć, że dotarliśmy cali i zdrowi. Adres - Mercado Central de Ayacucho, Seccion de Jugos, Puesto 14, Nombre - Celestina :) W sklepie przy Plaza de Santa Ana poznaliśmy natomiast Pana, który opowiadał nam o swojej sztuce, zagrał koncert na trawie (grał tą samą piosenkę, do której tańczyliśmy na ulicznym weselu!) i zapoznał ze swoją 94-letnią mamą. W tak znakomitej kondycji, że jak DZIĘKUJĘ. W kraju, w którym w Andach średnia długość życia przekracza niewiele 50 lat to prawdziwa rekordzistka. Pod koniec rozmowy Pan zaprowadził nas do warsztatu swojego brata, gdzie syn - Alexandro pokazał nam jak się tka, opowiedział o motywach inkaskich, kultury Paracas i Chimu, opowiedział o trudnej historii Ayacucho lat 80-tych i wielu innych super ciekawych rzeczach. Jak się dowiedział, że jesteśmy z Polski od razu powiedział - Jan Paweł II, Karol Wojtyła :) Mówił, że papież odwiedził Ayacucho właśnie w latach 80-tych, żeby pokazać swoją solidarność z mieszkańcami tego regionu Peru. W warsztacie spędziliśmy 1,5h i mimo, że Alexandro do niczego nas nie namawiał ani nie zmuszał, zakupiliśmy mały wyrób, coby mu wynagrodzić poświęcony nam czas. Wychodząc dziękował nam, że chcieliśmy go słuchać, że odwiedzamy Peru i chcemy poznawać jego historię... Alexandro i jego rodzina sprzedają tkane przez siebie dywany ścienne do europejskich galerii. Super zobaczyć połączenie dużych zdolności artystycznych i przedsiębiorczości.

Jeszcze trochę zdjęć:
Lircay - Ayacucho


Jutro wyruszamy dalej w kierunku Cusco. Mamy jeszcze 350km, w większości po nieutwardzonych drogach. Jeśli zdecydujemy się na treking do Choquequirau (Drugiego Machu Picchu), odezwiemy się dopiero za nieco ponad tydzień, już z Cusco.

Madziula

P.S. od Machencjusza: chciałem prosić wszystkich fanów naszych filmików o wyrozumiałość, łącza nie pozwalają na upload.

2 komentarze :

  1. Kochani Madziu i Miśku! U Was gorąco a u nas ZIMAAAAAAAA i słońca ani na lekarstwo, ale za pośrednictwem Waszych ciepych relacji i tu robi się cieplej i jakby słoneczniej. Nawet nie wiecie, jak za sprawą Waszych relacji, zdjęć i filmików Ameryka mi sie przybliża! Przekazujecie nam wspaniałą wiedzę o tamtych krajach, super plastycznie, żywo i bardzo interesujaco. Jestem Waszą wierną "kibicką", czekam na każdy wpis na blogu i odkładam prrrrrrawie każdą pracę, nawet tę pilną, żeby Was poczytać. Piszcie, piszcie, to super sprawa móc uczestniczyć w Waszych przygodach i śledzić podróżnicze perypetie. A widoki - bajka!!!!! Jesteście bardzo odważni i dzielni,radząc sobie z wieloma nieprzewidzianymi sytuacjami! Towarzyszę Wam dobrą myślą, trzymam kciuki za kolejne dni Waszej wędrówki i za Smoka, żeby Was dowiózł bezpiecznie i szczęśliwie do końca podróży, a Aniołów Stróżów proszę, żeby z Was oka nie spuszczali. Na życzenia świąteczne jeszcze za wcześnie, więc tymczasem POZDRAWIAM Was i przesyłam zimowe buziaki - zachwycona ciocia Renia

    OdpowiedzUsuń
  2. Kochani!


    Wszyscy tu w Polsce,
    Jesteśmy w olbrzymiej trosce-
    W trosce o Was Kochani.
    Pytamy wiec zatroskani:
    A jakże? A jakże? A jakże?


    List wysłałam do konsulatu,
    3,40 za polecony (nie doliczam Vat-u).
    I piszę: ???Na ręce Konsula Peru Republiki,
    dawajże mi tu natychmiast siostrzeńca, (z żoną) z Afryki???,
    (zamieniłam na Ameryki, te nerwy! dysleksja! Nawyki!)
    Dodałam, garść pytań także:
    ???A jakże? A jakże? A jakże????


    Przyszła odpowiedź, z pieczęcią konsula-
    dorodną- papieska, rzekłby kto, bulla.
    A jakże? A jakże? A jakże?


    Odpisał mi sam konsul Peru:
    ???Siostrzeniec z żoną w hotelu,
    W łożu, z satyny pościelą
    Łany przed nimi się ścielą-
    Łany kresek się bielą-
    Kresek z białego proszku.
    Tutejszy, nie pieni się w nosku,
    (nie to, co kolumbijski.)
    W głąb własnej psyche wycieczki,
    fundują im białe kreseczki.
    Podróże więc mają przecudne,
    w umysłu rejony odludne.


    Pytacie wszyscy:
    A jakże? A jakże? A jakże?
    Więc wiedzcie:
    A tak że: No przecież, i wszakże.???


    Ciocia Gienia

    OdpowiedzUsuń