10 grudnia 2009

Tyle się ostatnio działo, że zaczynając ten wpis aż boję się myśleć ile mi zajmie opisanie każdego dnia ostatniego tygodnia...

Skończyliśmy w Limie. Ten wpis też z Limy piszę :) Nie znaczy to jednak, że aż tyle w Limie siedzieliśmy. Po przyjeździe do Limy i dniu organizacyjno-blogowym w moim przypadku oraz motocyklowo-mechanikowym w Machencjusza, plan ułożył sie w naszych głowach prosty - jeden dzień w Limie i jedziemy dalej, miasto zdecydowanie nas nie urzekło. Motor miał zostać odstawiony do mechanika rano na wymianę oleju i naprawę lusterka, które się nam ostatnio ułamało, a my w tym czasie chcieliśmy się przejść po mieście. Poraz kolejny jednak przekonaliśmy się, że tworzenie planów, kiedy motor jedzie do mechanika większego sensu nie ma. I tak też stało się tym razem. Mechanik - supersympatyczny fachowiec orzekł sekundę po tym jak usłyszał pracę naszego silnika - "Macie poważny problem z silnikiem, trzeba go rozkrecić i zobaczyć co się dzieje, inaczej silnik padnie zanim dojedziecie do Titicaca". Od Quito wiedzieliśmy, że coś z silnikiem jest nie tak. W Quito nie potrafili nam jednak pomóc i powiedzieli, żebyśmy jechali do Limy, co tez zrobiliśmy. Motor przyśpieszał niezmiennie dobrze, jedynym znakiem, że coś dzieje się złego, był więc tak naprawdę dźwięk - nierówna praca silnika.

Mechanik zaproponował, że rozkręci silnik i sprawdzi co dokładnie się dzieje. Wcześniej jednak zadzwonił do serwisu Kawasaki dopytać jakie części są dostępne od ręki w Limie. I okazało się, że dostępność jest mocno ograniczona, a minimalny czas potrzebny na sprowadzenie cześci ze Stanów to 20 dni... Humory nasze nietęgie się stały. Nie pozostało nam nic innego niż wierzyć, że wada silnika okaże się niewielka, a części uda sie kupić w Limie. I tak smok został na operację na sercu, a my poszliśmy zwiedzać Limę.

Na początku kilka słów o samej Limie. Lima jest 5 największym miastem Ameryki Łacińskiej - po Mexico City, Sao Paulo, Rio de Janeiro i Buenos Aires. Mieszka tu 8 milionów ludzi, czyli jedna piąta całej populacji kraju. Miasto rozrosło się do tak monstrualnych rozmiarów w dużej mierze w ostatnich latach, kiedy to ludzie ze wsi zaczęli migrować do Limy w poszukiwaniu pracy i lepszego życia. Jak to we wszystkich dużych miastach biedniejszej części świata - doprowadziło to powstania wielkiej ilości slumsów. Większość mieszkańców Limy żyje za mniej niż 500 dolarów miesięcznie, a miasto uchodzi za jedno z najbardziej niebezpiecznych w Ameryce Południowej. Wszędzie widać płoty elektryczne, lusterka w samochodach są przywiązane do samochodu łańcuchami, taksówkarze obudowani kratami. Na mnie działa to przerażająco. W życiu nie chciałabym mieszkać w miejscu, w którym cały czas trzeba strzec swoich wartościowych rzeczy i czuwać. Straszne.

Lima została założona przez Pizarro w 1535 roku i szybko stała się najważniejszym miastem w tej części imperium hiszpańskiego i to tu po wygranej wojnie o niepodległość Peru ulokowało swoją stolicę. Lokalizacja Limy ma zarówno swoje zalety jak i nie małe wady. Pomimo że znajduje sie na pustyni tak blisko równika, panujące w mieście temperatury są mocno umiarkowane i ulegają gwałtownym wahaniom tylko w latach, kiedy Amerykę Południową nawiedza El Nino. Od czerwca do grudnia miasto właściwie codziennie pokrywa gęsta mgła, która nie daje się przedrzeć promieniom słonecznym. Lima dostaje rocznie ok 1200 godzin słońca - czyli niezwykle mało jak na tę szerokość geograficzną (dla porównania w Warszawie mamy co roku ponad 1600 godzin słońca...). Największe zagrożenie dla miasta stanowią jednak regularne trzęsienia ziemi. W wyniku trzęsień ziemi nieraz ucierpiała już architektura Limy - widać to bardzo na głównym placu miasta, gdzie zdecydowana większość budynków pochodzi z XX wieku.

Lima


W Limie urzekło mnie kolonialne budynki z pięknymi, zabudowanymi, drewnianymi balkonami. Taki też balkon miał nasz Hostel Espana, który możemy absolutnie każdemu polecić. Piękne pokoje bez łazienki można tu dostać już za 35soli=35zł (po lekkim targowaniu). W Hotelu mieszka też piękna Ara, którą poraz pierwszy widzieliśmy tak z bliska:



Następnego dnia z ciężkimi sercami pojechaliśmy do mechanika, który miał już wtedy mieć rozkręcony silnik i wiedzieć co dzieje się z naszym silnikiem. Silnik rozkręcony został, ale w połowie. Wstępna diagnoza też była. Część napędowa silnika działa bez zarzutów. Wyrobiły się natomiast łożyska i to one są przyczyną złej pracy silnika. Pan Carlos powiedział, że części oryginalnej nie dostaniemy, zdobędzie jednak część nieoryginalną i tak ją dopasuje, że będzie silnik będzie działał idealnie. Nie wiadomo jednak czy czegoś jeszcze nie będzie trzeba wymienić. Po krótkiej dyskusji zapadła szybka decyzja - wyjeżdżamy z Limy na południe zobaczyć wyspy Ballestas. Do Pana Caralosa dzwonimy dnia następnego. Ma już wiedzieć, co dokładnie trzeba będzie wymienić i ile będzie potrzebował na to czasu. No i koszty, przynajmniej orientacyjnie, też ma znać. Pierwsze wiadomości są więc pozytywne. jest szansa, ze nie bedziemy musieli importowac czesci ze Stanów, co oznacza mniejsze koszty i zdecydowanie krótszy czas oczekiwania.

Następnego dnia rano jedziemy, poraz pierwszy od Kolumbii, na dworzec autobusowy, szukać publicznego autobusu do Pisco. Dowiadujemy się więc cokolwiek o peruwiańskich autobusach. I tak:
1. W Peru operuje wiele firm autobusowych, które nawzajem ze sobą konkurują.
2. Lima nie posiada jednego głównego dworca autobusowego. Większość firm ma swoje indywidualne małe dworce. Niektóre zgrupowały się w na szczęście koło siebie.
3. Standard autobusów jest baaaaardzo zróżnicowany. Począwszy od najprostszych, po super luksusowe, w których fotele rozkładają się jak łóżka, jest klima, internet bezprzewodowy i stewardzi, którzy serwują posiłki. Najbardziej luksusowa firma - Cruz del Sur ma swoje punkty sprzedaży w większości hosteli i to ich autobusami najczęściej podróżują turyści. Zamiast płacić 50 soli za dojazd do Pisco/Paracas z Cruz del Surem, jedziemy na mini dworzec i prostym, acz wygodnym autobusem firmy Soyuz za 20 soli, transportujemy się do Pisco, a właściwie do miejscowości przy Panamericanie, w której odbija droga na Pisco.

Pisco zostało mocno zniszczone przez trzęsienie ziemi, które nawiedziło Peru w 2007 roku. Jeszcze dziś miasto jest jednym wielkim placem budowy, z właściwie każdego domu wystają druty, które będą stanowiły filary pod kolejne piętra. 2 lata temu większość osób, które chciały odwiedzić wyspy, zatrzymywała się właśnie tu, teraz większość jedzie do Paracas. Z Panamericany wzięliśmy więc colectivo do Pisco, gdzie przesiedliśmy się w inne colectivo do Paracas. W tymże autobusiku spotkaliśmy pierwszego od Bogoty Polaka!!!!! Jacka, który podróżuje właśnie po Ameryce Południowej ze swoją dziewczyną Rebeccą. Jako, że Rebecca i Jacek chcieli jeszcze pojechać na dworzec kupić bilety autobusowe na następny dzień do Arequipy, umówiliśmy się na kolację i wysiedliśmy na głównym placu Paracas. Napadła na nas NATYCHMIAST cała zgraja naganiaczny. Czegoś takiego jeszcze w Ameryce Południowej nie widzieliśmy. Zorientowaliśmy się w cenach noclegów - DROŻYZNA straszliwa i po mocnym targowaniu się wybraliśmy tani i mało miły hostel. Właściciele zaczęli później wyskakiwać z tekstem, że musimy z nimi jechać na wyspy Ballestas, w przeciwnym wypadku mamy im dopłacić 10 soli za pokój. Michaśko mocno się podkurzył, ale ostatecznie olaliśmy ich i poszliśmy na kolację z Rebeccą i Jackiem. Wcześniej zabookowaliśmy tylko wycieczkę na wyspy z hostelem Jacka i Rebecci - najtańsza w mieście - 25soli i zadzwoniliśmy do mechanika... - PIERWSZA rozmowa Machencjusza po hiszpańsku przez telefon :) Mechanik w pierwszym zdaniu powiedział - Tengo muy buenas noticias (Mam dobre wieści)! Zepsute są tylko łożyska, motor będzie gotowy na wtorkowy wieczór. Kosztów jeszcze nie zna, ale obiecuje, ze zrobi wszystko, zeby bylo w miare tanio! Yuppi!!! Szybko powstał plan - zobaczymy wyspy, Huacachinę i ewentualnie pojedziemy do Arequipy.



Kolejny dzień obfitował we wrażenia. Zaczęło się od wysp. Wyspy Ballestas to zgrupowanie skał, które stanowi dom dla niepoliczalnej ilości ptaków. W życiu czegoś takiego nie widzieliśmy. Miliony ptaków na skałach, w powietrzu! Czarne peruwiańskie pelikany, kormorany, mewy, głuptaki! Nie tylko! Pingwiny Humboldta, Lwy morskie i foki, sępy, który oczyszczają wyspy, a po drodze delfiny!!!! Miliony ptaków produkują gigantyczną ilość kup, w których Hiszpanie odkryli żyłę złota - ptasie kupy są znakomitym nawozem. Kupy były więc eksportowane do Europy, a handlarze dorobili się na nich wielkich pieniędzy :)



Wyspy obserwuje się z łodki, coby ptaków nie wystraszyć, a wszystko trwa ok 2h. Polecamy każdemu!!Po powrocie do Paracas uderzyła nas ilość turystów. Tysiące gringo zalały Paracas. Widok nowy dla naszych oczu...

Islas Ballestas


Z Paracas pojechaliśmy do Huacachiny z Rebeccą i Jackiem. Jakiś facet zaproponował nam podwózkę w cenie biletu autobusowego swoim prywatnym samochodem, więc się zdecydowaliśmy. Huacachina to oaza na środku pustyni, kilka kilometrów od Ici. Kiedyś była kurortem peruwiańskiej inteligencji, teraz jest oazą backpackersów. Atrakcje oferuje właściwie 3 - opcja 1 sandboarding, czyli letnia alternatywa dla snowboardzistów, opcja 2 boogie - czyli przejazd po wydmach samochodem - wrażenia jak z kolejki górskiej, bo wydmy są naprawdę gigantyczne, i opcja 3 - spacery po wydmach i baseny w oazie. Wybraliśmy kombinację opcji 1 i 3. Machencjusz wypożyczył deskę, a ja poszłam na piechotę. Wdrapanie się na wydmę proste nie było. Stromo pod górę, obsypujący się piasek i te piaszczysty wiatr. Po 5 minutach marszu piasek mieliśmy DOSŁOWNIE wszędzie. Najbardziej doskwierał jednak ten, który znalazł się w oczach. Jak już wdprapaliśmy się na górę - Machencjusz stwierdził, że nie zjeżdża :) Nie chciałoby mu się jeszcze raz wspinać na wydmę na zachód słońca, postanowiliśmy więc poczekać. Godzina siedzenia na szczycie wydmy, z piaskiem bezczelnie wdzierającym się WSZĘDZIE. Czego się jednak nie zrobi dla pięknego zachodu słońca. Machencjusz wyciągnął słownik i tak uczyliśmy się hiszpańskiego. Z czasem wkurzenie spowodowane piaskiem wszędzie opadło, biegaliśmy po wydmach i podziwialiśmy absolutnie BOSKI zachód słońca. Warto było. Na deser został nam zbieg/zjazd z wydmy. Machencjuszowi sandboarding się nie spodobał, pewnie dlatego, że dostał jakąś kiepską deskę, która tonęła w piasku.



Huanchaco


Słońce zaszło, a my postanowiliśmy, że nie zostajemy w Huacachinie ani chwili dłużej i jedziemy szukać autobusu do Arequipy. Luksusowy autobus Cruz del Sur jest dla nas zdecydowanie za drogi, a biuro Cruza w Huacachinie powiedziało nam, że tanie autobusy Cruza zostały skasowane przez niski popyt. Nie chciało nam się w to wierzyć, pojechaliśmy więc do Ici szukać tańszych opcji. I znaleźliśmy. Tanie autobusy Cruza nie zostały zlikwidowane, jeżdżą, kupiliśmy jeden z ostatnich biletów. Myśleliśmy jeszcze o kupieniu biletu z inną firmą, która ma lepsze autobusy niż nasz Ideal Plus z Cruz del Sur, a cena taka sama. Droga z Limy do Arequipy uchodzi jednak w nocy za niebezpieczną, zdecydowaliśmy się więc na jazdę z podobno bezpiecznym Cruz del Surem. 14h na niewygodnym siedzeniu, przy drzwiach ciągle otwierającej się, śmierdzącej ubikacji... Do tego - drąca się rura wydechowa tuż pod nami. Okrutnie męcząca jazda.

Do Arequipy dojechaliśmy rano, wzięliśmy taksówkę do hostelu, do którego przyjechali chwile wcześniej Jacek i Rebecca i zaczęliśmy planować kolejne dni. O tym w następnym wpisie :)

Madziula

0 komentarze :

Prześlij komentarz