21 stycznia 2010

Nasz krotki pobyt w Chile był pod wieloma wzgledami inny i nowy. To pierwszy kraj, w którym nie udało się nam przespać w hostelu, to pierwszy kraj, w którym spaliśmy na dziko, głównie na plażach, polowaliśmy na prysznice, korzystaliśmy z kontaktów w mak dołkach, żeby podładować sprzęty elektroniczne, jedliśmy codziennie średnią, ale wciąż SZYNKĘ. Po raz pierwszy też spróbowaliśmy stopa jako formy transport, dzięki czemu poznaliśmy przemiłych ludzi i zostaliśmy zaproszeni na noc do chilijskiej rodziny. Po raz pierwszy poszliśmy do kina, po raz pierwszy pisaliśmy bloga na plaży, no i oczywiście po raz pierwszy widzieliśmy Dakar i mieliśmy okazję zamienić kilka słów z naszymi polskimi gwiazdami.

Chile przywitało nas swoją zachodniością. Dobre drogi, drogie samochody, ludzie lekko zdystansowani, ale i jakby milsi, bardziej uśmiechnięci niż w Boliwii. Centra handlowe nawet w niewielkich miastach, ludzie – podobnie jak w Kolumbii nie-indiańscy i co się z rozwojem wiąże – wysokie ceny, sporo wyższe niż w Polsce. Bo w Chile nocleg w hotelu to min 20USD za pokój, przy założeniu, że decydujemy się na naprawdę dziadowy hotel. Hotel - brudny z kliciastymi pokojami. Wolimy więc nasz ciasny ale własny namiot. Jest też jedna rzecz, która nam się nie spodobała. W naszych umysłach ceny wysokie są do zaakceptowania jeśli idzie za nimi pewna jakość. A tu tymczasem – idzie człowiek na kawę do bardzo eleganckiej kawiarni, podchodzi kelner i stół wyciera swoją brudną ręką, trąc nią stół w tak obrzydliwy sposób, że brakuje tylko, żeby sobie ją poślinił. Całe miasta oklejone eleganckimi plakatami Dakaru, wszystko niby cacy, a organizacja beznadziejna – przeklęte południowoamerykańskie psy (zaczynam szczerze nienawidzić tych kundli, ale o tym dlaczego innym razem) rzucające się pod koła rozpoczynających wyścig motocyklistów i policjanci debile, którzy mają obowiązek pilnowania tłumu i na psy nie zwracają uwagi itp. itd. Czepiamy się, wiem, w Boliwii czy Peru nie oczekiwalibyśmy od kelnera czy policjanta innego zachowania, w Chile jednak tak.

No i wreszcie sam Dakar :) Nigdy jakąś wielką fanką sportów motorowych nie byłam. Jako, że jednak Machencjuszko z takim napaleniem o Dakarze mówił, nie mogłam nie pojechać albo naciskać na zmianę tego trochę nieracjonalnego pod względem kilometrów planu. Samo zobaczenie Dakaru było czymś naprawdę ciekawym – przyznaję otwarcie. Najbardziej niesamowity był jednak w tym wszystkim Micho. Przypomina mi się tu historia z Machencjuszowe dzieciństwa, jak to mały Michałek wracał ze szkoły i po drodze zobaczył kopiącą koparkę. I tak go to zafascynowało, że stał i się przyglądał, kompletnie zaczarowany. I tak by stał niewiadomo ile, gdyby nie to, że podeszła do niego zdenerwowana i zaniepokojona mama – pytając, co on tu robi, przecież skończył lekcje 2 godziny temu. Machencjusz z Dakaru niewiele różnił się od tego Machencjusza sprzed koparki z początków podstawówki. Jak jechaliśmy w stronę Dakaru, snuł niezwykłe historie o tym, że wejdzie na obozowisko, że rozbijemy namiot koło zawodników Orlenowych, że będziemy prowadzili z nimi miłe i ciekawe wieczorne rozmowy, że mechanicy nam łańcuch wymienią. I jak poszliśmy w Iquique na metę, z takim zaangażowaniem i fascynacją na to wszystko patrzył. Podobnie w Antofogaście – kiedy wstał przed 6, żeby obserwować jak Dakarzyści z biwaku przez bramę wyjeżdżają… I taki rozczarowanie z niego biło, jak poprosiłam, żebyśmy już szli i nie czekali na 30. samochód i 15. trucka, nie mówiąc już o rozczarowaniu, które było spowodowanego tym, że wejść na biwak się nie udało. Ot, taki mój Machencjuszko!

Madziula

0 komentarze :

Prześlij komentarz