22 stycznia 2010

Jeszcze w drodze do Iquique Jeronim zadzwonił w naszym imieniu do mechanika, który powiedział, że motoru na wtorek nie uda się zrobić, mamy zjawić sie w środę pod wieczór. Zapowiadały się więc kolejne dwa nad chilijską częścią Pacyfiku. Na co ja osobiście bardzo się cieszyłam. Iquique słynie z pięknej pogody, bezchmurnego nieba i przyjemnych temperatur przez cały rok, przez co stanowi bardzo popularne wśród Argentyńczyków i Boliwijczyków miejsce urlopowe. Plaże pękają więc szczególnie teraz w szwach, co może najbardziej romantyczne i spektakularne nie jest, nam jednak nic więcej do szczęścia nie było potrzebne niż słońce i piasek :)



Nasz piękny wtorek rozpoczęliśmy więc od złożenia namiotu. Machencjusz wpadł na genialny pomysł zostawienia plecaków z całym dobytkiem w jednym z domów przy plaży. Wrócił może w 5 minut, pytając czy pasuje mi Nissan :) Bo właścicielki szopy – naszej przechowalni bagażu właśnie jechały do miasta i zaproponowały, że nas podwiozą :) Spędziliśmy więc dzień blogując, rozmawiając z domem i czytając książki na plaży. Woda zimna, nie zachęcała do kąpieli, ograniczyliśmy się więc do błogiego lenistwa. Eh… Wspaniałe są takie dni. Wieczorem zrobiliśmy jeszcze zakupy kolacyjno – śniadaniowe i kiedy zaczęliśmy wracać na naszą Białą Plażę, znoooowu zachodziło słońce i robiło się ciemno. Nie powiem, ile już razy obiecywaliśmy sobie, że stopować nocą nie będziemy. My to mocni jesteśmy w składaniu deklaracji sami przed sobą, nie ma co. Ja oczywiście po może 20 minutach się zniechęciłam i chciałam taksi brać, Micho jednak obrzucił mnie groźnym spojrzeniem, bo przecie taksi to zbędny koszt, który zaburza mu dzienne statystyki budżetowe… Napisaliśmy więc na białej siatce Playa Blanca i z wyciągniętą ręką staliśmy tak pod Mall Las Americas. I oczywiście nikt się nie zatrzymywał oprócz taksówek. Czekanie umiliła nam platforma z głośno grającą Latino muzyką i laskami w różowych mikro topach i czymś dowolnym, byle białym, na dole. Była to kampania prezydencka Eduardo Freia – w niedzielę miała się odbyć druga tura wyborów, w której miał się z zmierzyć z Sebastianem Pinerą. Kampania wyborcza zgoła inna niż u nas. Platformy z laskami, koncerty, ludzie z gigantycznymi flagami obstawiający wszystkie pasy najbardziej zatłoczonej ulicy i wrzucający ludziom przez szyby naklejki z logiem kandydata itp. itd. Ciekawe były też same bilbordy – wiele bilbordów Pinery przedstawiało samo hasło i logo – wszystko niezwykle kolorowe, twarzy zaś samego kandydata brak. Zdjęcia bilbordu znaleźć nie mogę, załączam Wam natomiast podziękowanie Pinery już po drugiej turze:



Teraz już wiemy, że wybory wygrał Pinera i będzie to pierwszy prawicowy prezydent od czasów reżimu Pinocheta. Miliarder, którego brat był ministrem w rządzie Pinocheta i twórcą prywatnego systemu emerytalnego, najbogatszy człowiek w Chile, wykształcony na Harvardzie. Ciekawy artykuł był na ten temat w polityce – zachęcam zainteresowanych do lektury: http://bit.ly/6HVth5

Wracając do naszego stopowania – nie, nie poddaliśmy się, poszliśmy zmienić miejsce i ustawiliśmy się przy drodze wylotowej na Białą Plażę. I w końcu, po 1,5 godzinie czekania zatrzymał się samochód, z młodą parą i zaproponował, że nas kawałek podwiezie. Średnio mi się to podobało – wyrzucenie nas poza miasto ograniczało naszą szansę na złapanie taxi właściwie do zera albo więc wiezie nas ktoś do celu albo w ogóle. Michaśko krzyknął jednak – zaufaj mi, no to zaufałam i wsiadłam. I warto było bo rozmowa tak miła była, że nasz kierowca i jego dziewczyna zdecydowali, że zawiozą nas na samą plażę. Była więc kolacja z szynką i winem i Kompanii Braci oglądanie.
Następnego dnia plan był prosty – dokończyć bloga i pójść do kina na upragniony seans Avatara! I znowu zostawiliśmy plecaki w jednym z domów, po czym pojechaliśmy stopem – z jakimś robotnikiem do miasta. Avatar mimo, że nie w wersji 3D zrobił na mnie duże wrażenie. Nie sama fabuła, a jakaś taka magia z niego płynąca, kolorów, odcieni, natury. No i sam fakt, że KINO – WRESZCIE!!!! Ostatni raz chyba gdzieś w sierpniu byliśmy…

Po kinie pojechaliśmy do mechanika – po odbiór smoka. Wzięliśmy taksi, bo wszyscy lokalni nas ostrzegali, że sąsiedztwo naszego mechanika to najgorsze rejony w mieście. Oczywiście motor gotowy nie był. Trzeba było jeszcze olej wymienić, opona okazała się być niekupioną, no więc czekaliśmy. Po dokręceniu ostatnich śrubek okazało się, że coś się z przewodami stało i motor odpalić nie chce. Gdzieś tam się ziemia dostała. Znowu było więc rozkręcanie, sprawdzanie i kolejne dziesiątki minut uciekały. A my chcieliśmy jeszcze do strefy wolnocłowej pojechać i intercomu poszukać. I pojechaliśmy, ale tylko na pół godziny. Postanowiliśmy więc wrócić tam następnego dnia. Po raz kolejny już pojechaliśmy spać na plażę, po raz pierwszy jednak nie stopem :)

Następny dzień trzeba było dobrze zaplanować – głównie pod kątem jazdy w kierunku Boliwii. Granica znajduje się na 4000, po drodze chcieliśmy zobaczyć jeszcze Park Narodowy Wulkanu Isluga, który jest jeszcze wyżej, a nauczeni doświadczeniami z Kolumbii nie chcieliśmy w ciągu jednego dnia wyjechać z 0 na 4000, bo choroba wysokościowa murowana. Plan był taki, żeby wyjechać na ok. 3000, tam się przespać i następnego dnia kontynuować. Jako, że do tych 3000 metrów było może 150km, nie było większego sensu się spieszyć. Pojechaliśmy więc do centrum handlowego w strefie bezcłowej i choć intercomu kupić się nie udało, wsiedliśmy na motor z przenośną stacją CD/DVD (Boliwia to królestwo pirackich filmów DVD!!!!) i małą mp3, co bym na długich i nudnych chilijskich odcinkach mogła audiobooka – Historia Polski słuchać (już Mieszko II był, po czym się zrobił przeskok do stanu wojennego i Solidarności :P). I ruszyliśmy w kierunku Humberstone, po drodze robiąc zdjęcia spektakularnemu położeniu Iquique z Alto Hospicio. (Michał: wyjazd z Iquique był dla mnie końcem etapu Dakaru,tak długo oczekiwanego. Przypominał mi się moment kiedy zjeżdżaliśmy do Iquique, nie wiedząc czego możemy się spodziewać. Wyjeżdżając, wszystko było już wiadome. A ja wciąż na tych ulicach widziałem te niezwykłe pojazdy. Jakiś sentyment do tego miejsca pozostanie.)


Humberstone to opuszczone w latach 60-tych miasteczko górnicze zajmujące się wydobyciem rud saletry, w 2005 roku wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Trochę smutny dla oczu jest widok popadających w ruinę domów, sklepów, szpitala. Miejmy nadzieję, że wpisanie miasta na listę będzie bodźcem do większego dbania o zachowania tego miasteczka dla przyszłych pokoleń. Bo warto na pewno. Całe miasto miało niezwykłą strukturę – wszystko było w nim przemyślane i zaplanowane. Był kościół, teatr, szpital, hotel i różne zakłady usługowe. Były strefy mieszkalne dla samotnych górników, ale też i takie dla tych z rodzinami. Samorząd dbał o ciekawe występy dla scenie teatralnej – co tydzień odbywały się też specjalne pokazy dla dzieci górników. Największe wrażenie zrobiła na mnie chyba jednak strefa przemysłowa – gigantyczne baraki, zbudowane z blachy, kompletnie już dzisiaj przerdzewiały, tworząc niezwykłą grę światła i cieni. Do tego silny wiatr i łomot odginającej się blachy oraz ta wielka maszyneria sprowadzana głównie z Anglii i Niemiec. Mimo, że popyt na saletrę, używaną do produkcji nawozów, załamał się w latach 20-tych XX wieku, administracja Humberstone na tyle zmodernizowała kopalnię, że produkowane tam nawozy pozostawały konkurencyjne jeszcze w latach 40-tych. Ostatecznie produkcja się jednak załamała i miasto zostało opuszczone w latach 60-tych.



Iquique - Humberstone


Po lunchu w Pozo Almonte ruszyliśmy w górę, w kierunku Parku Narodowego Wulkanu Isluga. Na cel obraliśmy sobie zaznaczone na mapie termy - Chusmiza. Termy okazały się być trochę wyżej, bo na 3300mnpm i ku naszemu zaskoczeniu nie byliśmy w nich sami – zatrzymali się tam na noc wracający z Machu Picchu do Santiago Chilijczycy. Usiedlismy przy wspolnej kawie i milo rozmawialiśmy o Chile i swiecie, bo on swietnie znal angielski, okazał się być zresztą chilijskim Niemcem :) W nocy do basenu termalnego wejść się nie odważyliśmy. Było straszliwie zimno – mimo więc ze woda goraca nie wyobrażaliśmy sobie rozebrania się żeby do niego wejsc. W nocy przez wysokość ciezko się spalo, poranna kapiel była natomiast absolutnie BOSKA. Woda miala 42 stopnie, troche trudno się wiec aż do takiego wrzątku wchodziło, wrażenia natomiast jak z sauny. Relaks, odprężenie i wygrzanie…. Termy te były kiedyś popularnie wśród górników, obecnie są opuszczone, mogliśmy się więc cieszyć samotną kąpielą.

Z term wyruszyliśmy w kierunku parku narodowego. Bezchmurne niebo zapowiadało obłędny dzień. Znowu zaczęła się pustka Altiplano, nieokreślona przestrzeń i urzekająca zewnętrznego obserwatora surowość. Zjechaliśmy z utwardzonej drogi, i zaczęliśmy jechać polnymi w kierunku gejzeru. I nagle – jakaś podejrzanie miękka tylna opona, trudności z utrzymaniem motoru. Guma. Tym razem w tylnym kole. Micho dłuuuuuuuuugo siłuje się ze zdjęciem tylnej opony z koła – robi to pierwszy raz w życiu i nie ma dobrych narzędzi. Sceneria piękna, jesteśmy sami, pośrodku pięknej natury, cywilizacji brak. Zdani sami na siebie. Po ponad godzinie przejeżdża samochód z dwójką turystów. Pomóc w zdjęciu opony nie potrafią, proponują, że mogą nas podwieźć do kolejnego miasta, z tym że będą tam za ok. 2-3h. Dziękujemy i postanawiamy dalej sami walczyć. Przez kolejne 3h nie przejeżdża nikt. Michaśko nadludzkim wysiłkiem zdejmuje oponę i znajduje w niej giga-gwóźdź:



Zakładamy nową dętkę, oponę, mocujemy koło i zaczynamy pompować. Nasz kompresor działa na tej wysokości niezwykle wolno, więc pompujemy pewnie ze 20min. Wygląda na to, że działa :) SUKCES. Kiedy kończymy montować bagaże, podjeżdża ten sam busik z tymi samymi turystami – kierowca mówi, że się zawrócili po nas, bo się martwili. Kochani ludzie w tym Chile. Sekundę później przejeżdża pick-up. Tym razem para Niemców. RUCH się zrobił! Jedziemy za Niemcami w kierunku gejzera – jest TAAAAAAAAAAAAK Pięknie! Jak by to powiedział znany niektórym sor Hudzik – pięknie przez duże P. Przy polu gejzerowym zamieniamy z Niemcami kilka słów, po czym Niemcy zawracają, a my odkrywamy obłędny termalny basenik. Woda mogłaby być co prawda cieplejsza, ale jest taaaak Pięknie, że nie możemy nie wejść. Kąpiemy się na golasa, latamy, skaczemy, krzyczymy!!!!!!!!! Pełne naćpanie się szczęścia, pełna ekstaza!!!!!!!! Db, wystarczy tych epitetów. Jemy chleb z bananami i czekoladą, mocząc nogi w gejzerze, po czym ruszamy dalej. Decydujemy się na odpuszczenie sobie Salaru de Surire i jedziemy w kierunku przejścia granicznego Colchane. Ale to jeszcze nie koniec na dziś. Mimo, że jest już dość późno mijamy jeszcze lagunę z flamingami, które Micho planuje dogonić, ale laguna go zasysa. Ganiamy stada lam i alpak, przeszkadzając lamom w kopulacji, odwiedzamy piękną wioskę Aymara i na koniec dnia ten piękny Zachód Słońca – Pędzlem Malowany. CO ZA DZIEŃ! Rozbijamy się pod samą granicą na dziko, znajdujemy jakąś jadłodajnię, po czym Total-Szczęśliwi zasypiamy.

Parque Nacional Volcan Isluga


Formalności przygraniczne dnia następnego załatwiamy szybko. Chile żegna nas budynkiem celników – nówką – sztuką z dziadostwem – kiblami pozamykanymi na klucze. Boliwia wita po raz drugi już swojskim chaosem i koniecznością odpłatnego skserowania darmowego formularza dla motoru. Jest swojsko, tanio, idziemy się najeść, zrobić zakupy, kupić benzyne do baku i kanistra na zapas i ruszamy!!!!! Salar de Coipasa – here we come!!!!!!!!!



Ehhh te salary…… Czekamy na nie od Kolumbii, to taki magiczny cel naszej podróży. Jedno z najbardziej wyjatkowych miejsc na ziemi. Szaleństwo dla zmysłów…
Salary, czyli po polsku solniska to według Wikipedii „obszar lądowy, zwykle bagienny lub wilgotny, charakteryzujący się znacznym zasoleniem wód zasilających lub stagnujących”. Prościej to wszystko ujmując to wyschnięte słone jeziora, które wyglądają jak zamarznięte :) Warstwa soli jest na nich często tak gruba i twarda, że mimo, że pod nią znajduje się często warstwa błota, można śmiało po nich jeździć nawet ciężarówką. Do Salaru de Coipasa jedziemy tak troszkę na oślep, po mocno zapiaszczonej drodze, przez co kilka razy jesteśmy bliscy upadku. Dojeżdżamy jednak!!!!! Jest – potężny, majestatyczny Salar de Coipasa. Pierwsze kilometry. Początki błotniste, dajemy radę – później jak po autostradzie – Michaśko mówi, że mógłby tylko po salarach jeździć. Pierwsze foty, pierwsze szaleństwa. I znowu – TAAAAAAACY szczęśliwi my!! Dojeżdżamy do wyspy na solnisku, a na niej do wioski Coipasa. Nie takie to proste, bo nagle na salarze wierzchnia warstwa robi się mięciutka. Ciężki smok na star(t)ej oponie zaczyna tańczyć. Jedziemy więc wzdłuż wysepki i po chwili znajdujemy ślady samochodów, które nas doprowadzają do wioski. W LP piszą, ze cała wioska jest zbudowana z soli, ja nie wiem – my tego nie widzimy. Cała wioska opustoszała, kobitka w sklepie wyposażonym jedynie w Coca-Colę i jej podobne mówi, że wszyscy pracują na salarze. Jedziemy więc dalej – przed siebie – Salar przeciąć i po drugiej stronie wylądować. Kilkaset metrów zaczyna się jednak zupełnie powalające pole kaktusowe. Ile ich tam!!!!!! Zostawiamy motor i idziemy się przejść. Jest TAK:



Wracamy i ku naszemu WIELKIEMU zaskoczeniu widzimy, że tylna opona poszła. Michaśko się śmieje, że poraz pierwszy złapał gumę na postoju :) Sytuacja nasza ciekawa nie jest. Dętki nowej nie mamy, myśl o wulkanizatorze jest krótko mówiąc śmieszna na tym odludziu, a my dysponujemy tylko i wyłącznie chińskimi łatkami. Wyjścia nie mamy. Ja zabieram się do pierwszego w życiu łatania dętki, Michaśko szarpie się z oponą. I co chwile kląc pod nosem, pyta się sam siebie – jak jemu się to dnia wcześniejszego udało. Po naklejeniu jednej łatki idę się przejść, co by Machencjusza wzrokiem nie stresować. Wracam – opona zdjęta, przyczyny przebicia dętki jednak nie widzimy. Dętka pękła, rozdarła się, dziura taka że palucha można byłoby w środek włożyć. Przypuszczamy, że ją dnia wcześniejszego za mocno napompowaliśmy. Wiadomość zła jest jednak taka, że moja łatka nie działa, powietrze ucieka. Michaśko nakleja kolejną łatkę – wygląda na to, że tym razem będzie wszystko dobrze. Dętka założona, opona też, pompujemy i nie idzie. Powietrze ucieka i opona nie napełnia się powietrzem!!! Od nowa. Złość, zdejmowanie opony. Udaje się. Sprawdzamy dętkę – ma – bagatela 5 dziur!!!!!!!!!! Machencjusz musiał je zrobić przy nakładaniu dętki. W podobnym stanie jest druga dętka – ta ma 4 dziury. Wielka Akcja Łatania. Żeby było jeszcze ciekawiej – idzie burza, grzmi, błyska się, zaczyna padać. Machencjusz leci namiot rozłożyć, ja przenoszę mój zakład wulkanizatorski do namiotu. Burza przechodzi jednak na szczęście bokiem. Udaje się wszystko załatać. Dochodzę do perfekcji. Pompujemy 4-dziurową dętkę i trzyma powietrze…. Boje się pozytywnymi myślami cokolwiek zapeszać. Michaśko zakłada dętkę i oponę, haratając ręce coraz głębiej. Stara się robić to jak najdokładniej potrafi, żeby tym razem niczego nie uszkodzić. Pompujemy koło – trzyma!!! Boimy się cieszyć. Jest decyzja, żeby na noc wrócić do wioski. Pakujemy więc namiot i wszystkie bagaże żeby przejechać te 1,5km i w wiosce przy odrobinie wysiłku znajdujemy proste Alojamiento. Bez wody. Bo w Coipasie wszyscy wodę czerpią ze studni, słoną wodę. Gospodarz przynosi nam wiadro świeżo wyłowionej wody i gotujemy na nim rosół z proszku. Smakuje jak nigdy! Gorzej słona herbata, ale nie wybrzydzamy. Próbujemy obejrzeć film, ale padamy. Z emocji, ze słońca i całego dnia w rześkim powietrzu.

Następnego dnia zastanawiamy się co robić. Stresuje mnie sama myśl o kontynuowaniu naszego wczorajszego planu. Jeśli stanie się coś z oponą po drugiej stronie Salaru – nikt nam tam nie pomoże, bo prawie nikt tam nie żyje. I drogi w bardzo złym stanie są. Nawet na salar boję się jechać. Bo to Uyuni nie jest. Tu tourów nie ma, nie jeżdżą też przez niego lokalni, a przynajmniej nie często – maks 1-2 samochody na dzień i trzeba jeszcze mieć szczęście, żeby się spotkać. Michaśko – mój wieczny optymista, twierdzi jednak, że się nic nie stanie. No i jedziemy. Przez pierwsze kilometry cieszyć się nie potrafię. Strach o oponę tamuje radość. Wjeżdżamy na kolejną wysepkę, po czym dalej, przed siebie, na drugi brzeg!!!! Radość zostaje wyzwolona przez sesję zdjęciową :) Wygłupów końca brak! Micho krasnal, ja krasnal – z kaloszem, kremem i oczywiście motorem!!!!!!!!! Hihihia!!!! Gorąco i oślepiająco. I tak nieziemsko pięknie! Tak jest:



Jedziemy dalej!!!!!!!!!! Tak jest:



Wymyśliliśmy sobie, że olewamy Rutę Intersalar do Tauci i jedziemy przed siebie na miejscowości Concepcion de Belen. Ot tak, tak po prostu, właśnie tam. I to jest błąd. Zostało nam już tylko 5km od brzegu. Zaczynają się pojawiać plamy wody, dziury w salarze i prześwitują plamy błota. Wiele udaje się nam ominąć. Aż w jedno takie błotko wpadamy. Zapadamy się, każdy ruch to coraz większe zakopanie. Próbuję wypchnąć smoka. W rezultacie ja jestem obryzgana od stóp po szyję giga ilością błota, a tylna opona motoru zapada się do połowy.

Odpinamy bagaże. I próbujemy wyciągnąć tylne koło z błotnej dziury. Nie udaje się. Podnieść motoru nie możemy, za wielki ciężar. Machencjusz ma trudności, żeby kalosze z zasysającego je błota wyciągnąć, a co dopiero motor. Próbujemy wypchać motor w tył. 20 centymetrów, więcej nie chce, mimo, że Machencjusz rękami smoliste błoto wybiera, żeby opona miała gdzie wyjechać. Sól wżera się w poharatane dłonie. Ale nie udaje się. Robi się straszno. Ale wiemy że nikt tu nam nie pomoże i musimy coś wymyślić. Próbujemy przewrócić motor i przeczołgać go po ziemi. Udaje się!!! Przydaje się doświadczenie z przewrotek. Wiemy że silnikowi nic nie będzie, a i że trzeba potem rozrusznikiem trochę pokręcić, żeby na nowo odpalił. Machencjusz jedzie bez bagaży w twardsze rejony, tam go stawia, po czym na kilka rundek wszystko przenosimy i pakujemy. Mamy wyjścia dwa. Spróbować odnaleźć rutę do Tauci lub odpuścić sobie i wracać do Coipasy. I odpuszczamy sobie. Tak nakazuje rozsądek. I tak robimy.

Salar de Coipasa


W Coipasie lunchyk i ocena motoru. Sól jest wszędzie!!!! Wody na Salarze niby nie ma, a i tak sól jest absolutnie wszędzie. Nie mamy gdzie smoku umyć, jedziemy więc dalej –w stronę drogi do Oruro. Dojeżdżamy – pierwsza większa wioska. I wulkanizator. Omijamy go. Przecież nasza dętka działa, a przejechaliśmy już na niej ok. 150km. Jedziemy dalej nieutwardzoną tarkową drogą. I 10km za Sabayą, dętka nie wytrzymuje. Mimo, że jesteśmy pośrodku pampy położenie nasze jest o tyle dobre, że za nami i przed nami są spore wioski. I są w nich wulkanizatorzy. Odmontowujemy koło i decydujemy, że ja wsiądę do pierwszego przejeżdżającego samochodu, w którąkolwiek stronę. Po kilku minutach przyjeżdża jeep jadący stronę Oruro, czyli do przodu. Zatrzymujemy go, zgadza się, żeby mnie podwieźć. Wsiadam z osolonym kołem, zapasową oponą i dętką.



Droga dłuży mi się niemiłosiernie……. Koleś się wlecze, droga w stanie tragicznym, zawieszenie mam wrażenie, że nie wytrzyma kolejnego dołu. Po ok. 40 minutach dojeżdżamy do miasteczka. Pluję sobie w brodę, że nie pojechałam do Sabayi – była tyyyyle bliżej… Kierowca podwozi mnie do wulkanizatora. Ten mówi, że pomoże. I zaczyna się. Okrutna konfrontacja z południowoamerykańskim delikatnie mówiąc luźnym podejściem do czasu….Wulkanizator – dziadek nie ma na nic siły. Muszę przytrzymywać mu narzędzia, którymi zdejmuje oponę. To podaj, tamto zanieś. Zaczyna mnie trafiać. Wybucham w momencie kiedy każe mi dętkę spod opony wyjąć. Na co on mi mówi, że sam tego nie zrobi i jak nie ja to ktoś inny musi mu pomóc. Zagryzam zęby i wyciągam cholerną dętkę. Mam dość. Dziadek pyta się – którą dętkę reperujemy, po co druga opona itp. itd. Szlag mnie trafia, na niczym się ciota nie zna. Zaczyna robić pierwszą łatkę – zajmuje mu to 30 min. Bo w międzyczasie robi jeszcze dwie inne opony samochodowe. Patrzę nerwowo na zegarek – jak tak dalej pójdzie nie zdążę przed zachodem wrócić do Machencjusza, ba nie zdążę nawet złapać stopa do Machencjusza. Proszę, żeby się pośpieszył… Si, si, claro. Pompowanie dętki, sprawdzanie gdzie kolejna dziura. Nie widzi, muszę mu pokazać. Wykręcanie wentyla, rzucanie w kompletnie zaśmiecone przed-warsztacie. Kolejne 30 minut oczekiwania na łatkę. W międzyczasie kolejne samochodowe opony, itp. tid. Łatek jest pięć, więc wyobraźcie sobie całą tę procedurę razy pięć. Okrutna lekcja pokory i cierpliwości. Kiedy kończy robić łatki – zamiast zakładać dętkę i oponę, pompuje opony wszystkich przejeżdżających samochodów i ciężarówek. To już nie jest złość, to absolutna bezsilność i ryk. 30 minut z pomocą żony i córki udaje się mu założyć dętkę i oponę. Płacę i uciekam, nie mogę się na niego patrzeć. Lecę z mega ciężkim kołem, oponą i dętką do skrzyżowania. Gubię po drodze gumki od koła zębatego… Boszzz…. Co jeszcze? Znajdują się. Na skrzyżowaniu poznaję Pana, który próbuje znaleźć transport do Chipaya. Mówi, że dzisiaj ciężko, bo niedziela. I ma rację. Autobusów, ciężarówek i samochodów osobowych brak. Robi się ciemno, postanawiam nie czekać. Jestem skłonna zapłacić dużo, byle tylko mnie ktoś do Machencjusza zawiózł. I niewiarygodne – NIKT nie chce mieć zawieźć. Bo jest niedziela i fiesta. Chodzę po wiosce i ryczę, przez co nie mogę już tłumaczyć kolejnym osobom mojej historii. Wracam na skrzyżowanie. Pan z Chipaya cały czas czeka. Mówi, że pomoże. Zostawiamy moje koło i oponę i jego tobołki w jakimś domu i idziemy szukać kogoś, kto mnie zawiezie. Jest kochany. Swoim dobrym hiszpańskim, z wielką cierpliwością tłumaczy moją historię. Odsyłają nas od domu do domu. Zatrzymujemy kolejny przejeżdżający samochód – okazuje się, że już go raz zatrzymaliśmy i odmówił. A tym razem się zgadza. Rzucam się na szyję pana z Chipaya – trochę nie potrafi się w tej mojej euforii odnaleźć :) Jedziemy po oponę i jedziemy – skrótami – do Machencjusza. Jest jakieś 1,5 h po zachodzie słońca, 5h od kiedy się rozstaliśmy. Boję się, że Machencjusz nie wytrzymał i pojechał mnie szukać… W końcu jednak widzę łuk ochronny zrobiony z kamieni na tej szutrowej drodze i Machencjusza oświetlającego motor latarką. Rzucam się na szyje i odkleić nie chcę. Moi kierowcy ustawiają samochoód tak, żebyśmy dobrze widzieli w jego światłach tył motoru i mogli koło zamontować. Michaśko robi to szybko. Widzę, że koło drogi namiot już rozbity. Jak się okazuje – burza z gradem w tym miejscu była i Machencjuszko się schronił. Zjeżdżamy motorem na pobocze i wchodzimy do namiotu i opowiadamy sobie. Jest co.

Noc jest ciężka. Trochę boję się tak spać na dziko przy boliwijskiej drodze. Noc dłuży się w nieskończoność, aż w końcu świt nastaje i możemy się zbierać. Jedziemy w kierunku Oruro. Trochę asfaltu, trochę drogi szutrowej, po drodze kilka pięknych pozornie opuszczonych wiosek i dojeżdżamy. Po drodze spotykamy Amerykanina na KLR 650, z którym chwilę gadamy, ale nie operujemy na tych samych falach, więc chwila jest prawdziwą chwilą. Są też kolejne stada flamingów. I to przy samym Oruro. Piękne te różowe bestie. Szczególnie jak lecą.



W Oruro znajdujemy okropnie syfiasty hotel za to z najlepszym w Południowej Ameryce elektro-prysznicem. Siedzimy w kafejce i w oglądamy film w pokoju. Potrzebujemy nic-nie-robienia. I relaksu. Bardzo. Kolejnego dnia droga do La Paz dłuży się niesamowicie. Niektóre odcinki na Altiplano potrafią być nudne. Uderza nas brud przedmieść Oruro. Gnijące, zalane wodą wysypiska śmieci. Czegoś takiego nie widzieliśmy jeszcze. Do La Paz docieramy wieczorem i cel nasz jest taki, żeby znaleźć prawidziwie backpackerski hotel. Nasz pierwszy od Limy. Z wygodnym łóżkiem, czystą pościelą, gorącym prysznicem i bezprzewodowym netem. I tak lądujemy w The Point Hostel, z którego prawie nie wychodzę już drugi dzień. Machencjusz już wymył motor z soli, i wymienił tylnią dętkę i obie opony na nowe. Odpoczywamy :) Choć nie do końca. Stresik trochę jest. A wszystko przez to co planujemy sobie zgotować już jutro… Bo jutro rozpoczynamy naszą 3-dniową próbę ataku na Huayna Potosi (6088mnpm). Tzn nie do końca naszą. Ja na siłach się czuję. Idę więc na pierwszodniowy trening na lodowcu na 4800mnpm, po czym idę z Machencjuszem do drugiego schroniska na 5300mnpm i tam będę czekała. O tym w następnym odcinku.

Sabaya - La Paz


Madziula

2 komentarze :

  1. P=I znowu dech mi zaparlo jak czytalam I ciagle patrze na zdjęcia jak zaczarowana , i myslę sobie że wasza podróz jest najlepszym przykładem tego, jak to fortuna kołem się toczy.... No i ta Wasza ciekawość....Ahoj przygodo....Nawet jak nacie dođ to tzlko na chwile. A potem znowu dalej....buziaki mama kielecka

    OdpowiedzUsuń
  2. Tym razem przepiekne "Trichocereusy".
    ps.Oprocz wspanialych widokow obyscie mieli zawsze wspanialych i serdecznych ludzi kolo Siebie. RomanS.

    OdpowiedzUsuń