26 kwietnia 2010



Budzik dzwoni o 5.30. W pierwszej chwili na niego nie reagujemy – zupełnie odzwyczailiśmy się od budzika. Poprosilismy również na facebooku, aby ktos wziął i sprawdził, czy oby na pewno nie zaspaliśmy, i chwilę później dzwoni do nas na skajpie koleżanka Michała, z którą kilka lat nie rozmawiał. Od bardzo dlugiego już czasu wstajemy o której się obudzimy, a że chodzimy raczej wcześnie spać, budzimy się zazwyczaj ze słońcem lub tuż po nim, co przy dosyć krótkim tutejszym dniu i tak sprawia, że każdej nocy śpimy nieprzyzwoicie długo. Ostatni raz byliśmy tak wyspani będąc małymi dziećmi, naprawdę świetna sprawa zapomnieć o tym co to ziewanie, co to samo zamykające się oczy, a przede wszystkim co to ten okrutny dźwięk budzika, który nieubłaganie mówi, że wstawać trzeba, choć głowa tak wspaniale pasuje do poduszki…

Spakowaliśmy nasze plecaki, przygotowaliśmy kanapki na cały dzień i przed 7 doszliśmy do naszej agencji. Niebo wyglądało bardzo obiecująco – właściwie zupełny brak chmur – Villaricę widać było jak na dłoni. Tym razem nasza grupa ma być duża – idzie z nami 12 osób: 5 Izraelczyków (na szczęście w większości dziewczyny więc aż tak „zabawnie” nie będzie), 3 Wenezuelczyków, 2 Chilijczyków i my. Jeszcze nie wiemy, że z naszego składu na szczyt dojdzie jedynie 6…

Każdy dostaje po plecaku, a w nim – raki, czekan, spodnie, ochraniacze od śniegu na lydki, kurtka, kask, czapka, rękawiczki, nakładka na tyłek i buty. Zakładamy na siebie wszystko właściwie od razu – śnieg leży już całkiem nisko. Mamy 3 przewodników, głównie po to, żeby w razie czego był ktoś do sprowadzenia ludzi na dół (jakby kondycyjnie zaniemogli). Jest ekstycatacja – tym razem wszystko wskazuje na to, że się uda. Ja mam uczucia mieszane. Jak to zwykle bywa jestem zawsze pierwszą namawiającą, po czym jak przychodzi do realizacji pojawiają się we mnie obawy różniaste i najłatwiej jest się wycofać… A alibi w sumie mam – głowa mi pęka od chorych zatok. Głupia naoglądałam się dzień wcześniej filmików na youtubie, i naczytałam relacji blogowych – głównie spanikowanych życia bojących się ludzi, którzy opowiadali o wejściu na Villaricę, co najmniej jakby Aconcaguą była. Zabijam obawy wszelkie pozytywnym myśleniem wspieranym przez hurra-optymizm Micha i pakujemy się do busa. Tam przewodnicy zdradzają, że nie są do końca pewni czy wejdziemy… Powody są dwa – bardzo silnie dymiący krater wulkanu i niewiadoma odnośnie warunków panujących na górze – w ostatnich dniach bardzo dużo padało, co w połączeniu z dużymi różnicami temperatury rodzi obawy o bardzo dużą ilość lodu przy ostatnim podejściu. My jednak nie dopuszczamy do siebie myśli, że coś może nam przeszkodzić. Uda się!

Busem wyjeżdżamy pod stację wyciągu na 1400mnpm, czyli ponad kilometr (w pionie) w stosunku do Puconu. Narciarzy oczywiście nie ma, ale wyciąg działa i wywozi tłumy chętnych do wejścia na wulkan. Tak – tłumy. Nasza wstępna kalkulacja mówi, że razem z nami chce wejść na wulkan ponad 100 osób... Ogólnie nie lubimy brać udziału w tak masowej turystyce, ostatni raz braliśmy udział w takim spędzie w Rurre i bardzo nam to przeszkadzało, ale ośnieżona Villarica, widok na jezioro VIllarica i znakomicie zapowiadający się dzień sprawiają, że w sumie nie przeszkadza nam to wcale, że w około tyyyyle ludzi. Aż nie wiadomo, którzy z biegających przewodników są nasi i które pokrzykiwania „idziemy!”, „stać” są do nas a które do sąsiada.
Tu rodzi się pytanie, czy wjeżdżamy wyciągiem 400 metrów, oszczędzając sobie godzinę marszu i płacąc 10USD, czy też oszczędzamy kasę i maszerujemy. Wszyscy w grupie chcą jechać, więc i my jedziemy.



PIEKNIE!!!!!



Pierwsze kilkaset metrów pod górę pokonujemy po zboczu o średnim nachyleniu w niewielkim śniegu. Tempo bardo wolne, więc co chwilę przystajemy na zdjęcie i doganiamy grupę, mimo, że przewodnicy każą stale iść. W programie są przerwy na zdjęcia co 45 minut… Po pół godzinie trzy osoby się wycofują – ledwo idą. To jednak nie jest ze mną aż tak źle – nie zdążyłam nawet poczuć, że idę pod górę. W czasie kolejnych 30 minut wykruszają się kolejne 3 osoby… Każda zawzięcie chce iść do góry, więc nie decydują się wspólnie a co 10 minut. I tak naszych dwóch przewodników lata co chwilę góra dół, a nasza szóstka – my plus para z Izraela i Wenezueli idziemy dalej już z jednym przewodnikiem.

W końcu dochodzimy do lodowca – zakładamy raki i kaski, czekan do ręki. Idzie się łatwo, choć lodu naprawdę dużo. Do tego stopnia dużo, ze mimo tej masy idących za nami i przed nami ludzi nie tworzy się żadna ścieżka. Swoją droga niesamowicie wyglądają na lodowcu te wężyki ubranych w jednakowe stroje ludzi…



Z czasem robi się jednak coraz stromiej. Przez brak „stopni” trawersowanie zbocza staje się coraz trudniejsze. Oczywiście bez przesady z tą trudnością, jest po prostu trudniej i bardziej męcząco niż na początku, jednak problemów jako takich absolutnie nikt nie ma. Godzinę przed szczytem ostatni „większy” odpoczynek. Przewodnik nasz kontaktuje się przez krótkofalówkę z grupami, które są przed nami. Mówi, że nie ma dobrych wieści. Na górę prowadzą dwa szlaki – „lewy” i „prawy”. Grupy idące lewą odnogą zawracają – jest za dużo lodu. O stanie prawej odnogi jeszcze nie wiemy. Poszło nią mniej grup i są niżej – wkrótce ma się okazać, czy zdobycie szczytu będzie możliwe. Musi się udać!!!! Micho żartuje z przewodnikiem, że go tam wniesiemy, jeśli nie zechce z nami iść :P



Wnoszenie przewodnika okazuje się jednak zbędne – po prawej stronie jest lepiej! Ostatnie metry pokonuję z wysiłkiem, Micho zdecydowanie z mniejszym. Jak sam powiedział – ledwo lekką zadyszkę przy ostatnich metrach złapał. Krater ZDOBYTY!!!



Villarica tak aktywnie dymi, że śnieg przy samym kraterze jest zupełnie szary. Podchodzimy pod sam krater – WOW – wielka, głęboka dziura, kolory rożniaste. Dym bucha falami, wraz z dymem odgłosy groźne, czuć odór siarki. Najfajniejsza jest jednak co jakiś czas wyrzucana lawa!!! Widać, że jest wyrzucana na różne wysokości – jej zastygłe „kupki” są na wszystkich wysokościach! Nie udało się nam jednak uchwycić na zdjęciu samego momentu wyrzutu czerwonej magmy.



Radocha z osiągnięcia szczytu duża, choć niestety w moim przypadku trochę ugaszona przez gigantyczny lodowaty wiatr na wierzchołku wulkanu, który sprawia, że moje zatoki szaleją totalnie. Widać pięknie wulkan Llaima, który przez te dni deszczu i śniegu nieźle się ośnieżył, jeszcze lepiej widać bliższy nam i wyższy (od Llaimy, więc i od Villariki) wulkan Lanin – już w Argentynie,. Gdzieniegdzie przez chmury prześwitują jeziora. Zdjęć nie ma granic!



Po maksymalnie 10 minutach przewodnik zarządza schodzenie – idziemy trochę niżej coś zjeść i odpocząć przed schodzeniem, na górze jest zdecydowanie za zimno. Banany i wcześniej przygotowane kanapki w tak spektakularnej scenerii smakują przednio. Pozostaje kwestia zejścia i tu przychodzi rozczarowanie. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie jest również odpowiedzią na pytanie o zastosowanie nakładek na tyłek będących na naszym wyposażeniu. Otóż pod koniec wiosny i po części też w lecie z Villarici zjeżdża się pupie. Agencje dają każdemu jabłuszko albo taką specjalną nakładkę – wchodzi się do „bobslejowej” rynny i na sam dół (w listopadzie i grudniu zjeżdża się dosłownie jednym ślizgiem, później robi się trochę mało śniegu i trzeba się trochę przejść). Zastanawia mnie trochę którędy się zjeżdża, bo nachylenie w niektórych miejscach jest naprawdę bardzo duże. Zabawa w każdym bądź razie jest na pewno NIEZŁA! My też tak chcieliśmy… Dopiero w momencie schodzenia okazało się jednak, że mniej więcej od połowy kwietnia jest to niemożliwe – przez bardzo dużą ilość lodu… Rynny bobslejowe zostały zasypane a lód jest tak twardy, że nie dość, że bardzo byśmy się poobijali, to nikt o standardowej sprawności nie byłby w stanie wyhamować czekanem. Czeka nas więc schodzenie na piechote przynajmniej do końca lodowca… Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa w Michale budzi się jego chlopięca natura i chce pokazać, że on potrafi, on zjedzie, on chce! Kilka metrów zjazdu kończy się wielką wściekłością przewodnika..

Zejście męczy mnie prawdziwie. Z wielką ulgą przyjmuję więc koniec lodowca i wiadomość od przewodnika, że dalej – do górnej części wyciąg jedziemy, a nie idziemy!



Zjazdy nie są bardzo strome, a śnieg lepki – trudno jest nam się więc rozpędzić, a czekana do hamowania nie używamy w ogóle. Każdy ślizg zwiększa naszą wiedzę o osiąganiu prędkości. Najszybciej jest jak się nogi podniesie i położy na plecaku. A jeszcze szybciej jak się zrobi dwójkę bobslejową!!!! Nie mamy sobie równych! Pędzimy tak szybko, że co chwilę taranujemy zjeżdżających przed nami! I mamy wielką radochę! Ja zapominam o zmęczeniu, Michał robi co może, żeby jeszcze szybciej, jeszcze fajniej było!!! SUPER!!!! Szkoda naprawdę wielka, że nie udało się z góry zjechać… Końcówkę – cali uskrzydleni zbiegamy po wulkanicznym żwirze.

W Puconie oddajemy sprzęt i jako, że w agencji zapominają wziąć od nas kasę za transport na górę dnia poprzedniego (czyli „zaoszczędziliśmy sumarycznie 12USD), idziemy posilić się ciastkami z malinami i truskawkami w naszej ulubionej szwajcarskiej piekarnio-cukierni! Na noc nie wyjeżdżamy jak to było w początkowym planie, a zostajemy w hostelu Donde Egidio? Spanko w pościeli nam się należy :P Wspaniały, bardzo wyjątkowy dzień. Boskie widoki w czasie marszu do krateru i z samego wierzchołka wulkanu… Warto było spędzić w Puconie tydzień dla tego jednego dnia i wejścia na Villaricę. Jakby możliwy był zjazd z góry weszlibyśmy tam jeszcze raz, choćby następnego dnia :).

Krótkie podsumowanie:



Na Villaricę można wejść przez cały rok. Oczywiście wysoki sezon przypada na styczeń i luty, choć nasi przewodnicy mówili, że najlepiej jest w listopadzie i grudniu. W zimie problemem może być bardzo duża ilość lodu i śniegu, który może uniemożliwić dojazd pod wyciąg, co sprawia, że wspinaczkę zaczyna się kilkaset metrów niżej i zamiast podejścia 1400metrów idzie się 2000metrów do góry. Wejście na Villaricę – mimo konieczności użycia raków i czekana nie jest niczym trudnym – wystarczy przeciętna sprawność fizyczna.
Agencji oferujących wejście na wulkan jest w Puconie zatrzęsienie. Osobiście mam wrażenie, że większość z nich nie różni się naprawdę niczym. Sprzęt podobnej, przyzwoitej jakości, cena ta sama – w niskim sezonie 30 000 pesos (60USD). Pewnie jedynym czynnikiem różniącym są przewodnicy – my mieliśmy naprawdę fajnych, choć nie wydaje mi się, żeby w innych agencjach przewodnicy byli jacyć dużo gorsi. Jest też kilka agencji prowadzonych przez zachodnioeuropejskich właścicieli – to opcja dla tych, którzy przywiązują wagę do szczegółów, lubią być miło i profesjonalnie obsłużeni, cenią sobie małe grupy i oczywiście są skłonni zapłacić więcej. To więcej to około 20USD – niezależnie od sezonu. Nasza agencja jest przy głównej ulicy w Puconie i nazywa się Andesmar – możemy ją spokojnie polecić.

Reszta zdjec tu:
Villarica


Madziula

4 komentarze :

  1. Odebek czytał "Was" wczoraj i długo nie reagował na moje prośby o zrobienie mi ciepłego Theraflu do łóżka. Dziś postanowiłam sprawdzić co go tak wciągnęło. No i jaki zwykle nie mogłam się oderwać od lektury;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Fotki piekne! Choc i tak na pewno oddaja tylko w malej czesci to cudowne widoki ktore mieliscie w realu...
    Pozdrawiamy z Dublina
    Ali i Krzysiek

    OdpowiedzUsuń
  3. Rzewczywiscie mieliscie wiecej sniegu, alez pieknie! Nasza wyprawa miala miejsce okolo 15 kwietnia. Gdzie teraz zmierzacie? Pozdrawiamy serdecznie z Boliwii. Karina i Marcin.

    OdpowiedzUsuń
  4. Przyjemnie jest czytać relacje w której czuć jeszcze emocje pod wpływem wyprawy! no i dobrze ze wam się udalo zdobyć ten wulkan przy dobrej pogodzie. A opis wnętrza krateru bardzo plastyczny i poruszający wyobraźnię. Pozdrowienia z kieleckiej bazy

    OdpowiedzUsuń