11 kwietnia 2010



Znalezienie noclegu w Quintero okazało się nieproste. Nie chcieliśmy spać na dziko na plaży, żeby móc wieczorem się ruszyć z namiotu. A campingu w okolicy żadnego nie było. Większość domów miała jednak dosyć płaski ogród, zaczęliśmy więc pytać ludzi, czy nie wiedzą, gdzie można namiot rozbić – nie używając słowa „camping” albo po prostu pytaliśmy, czy nie można by się rozbić u nich. Każdy twierdził, że u niego to nie za bardzo, ale dwa domy dalej, trzy domy „wyżej” albo pięć niżej można. Chodziliśmy więc tak od domu do domu i zaczynaliśmy mieć już tego szczerze dość, kiedy znalazł się miły człowiek, który przyjął nas z otwartymi ramionami. Na początku wydawało mi się, że nieźle pijany jest. Z czasem jednak okazało się, że taki po prostu jest – zakręcony, wiecznie uśmiechnięty i baaaardzo skory do rozmowy. My też z wielką chęcią z nim rozmawaliśmy – problem tylko, dość znaczący był taki, że wyjątkowo szybko nawet jak na Chilijczyka mówił, a trzeba tu zaznaczyć, że Chilijczycy są naszym subiektywnym zdaniem najszybciej i najbardziej niewyraźnie mówiącym południowoamerykańskim narodem. Opowiadał nam trochę o swoim hipisowskim życiu, o podróżach po Ameryce Południowej, o zaginięciu ojca w czasie reżimu Pinoczeta i o Czerwonym Krzyżu, który bardzo pomagał mu jako osieroconemu dziecku – do tej pory dostaje zresztą od jednej babki ze Szwajcarii, która kiedyś pracowała dla CzK, paczkę z jedzeniem i ubraniami dla wnuków. Teraz wychowuje samodzielnie swoich dwóch wnuków, bo córka ma problemy, a żona pracuje w Santiago.

Noc była wyjątkowo zimna. Nie spodziewaliśmy się, że temperatura spadnie nad morzem do 3-4 stopni. I poraz pierwszy od dawna noc nie była sucha. Tzn nie padało, ale rosa w połączeniu z bryzą sprawiły, że rano obudziliśmy się w zupełnie mokrym namiocie – mimo naszej świetnej wentylacji – czyli spania z otwartym namiotem… Rozgrzewaliśmy się na słońcu chwilę czytając, kiedy gospodarz wyleciał z domu z dwoma dużymi miskami gorącej zupy. W prezencie, żebyśmy się rozgrzali. Super! Tylko, że zupa była zupą z małż…. W sumie nie wiem dlaczego, ale już jako dziecko założyłam, że owoców morza nie lubię i od tamej pory nigdy nie próbowałam się przemóc. Smród dochodzący ze stoisk z owocami morza połączony z przedziwnymi kształtami i obślizgłościami nie zachęcały do jakiejkolwiek próby. Tym razem jednak wyjścia nie miałam, niewdzięcznością byłoby niespróbowanie, tylko jak tu łyżkę do miski włożyć, jak w niej TYLE muszelek????? W pierwszym kroku wygrzebałam to coś z muszelki i nawet dało się zjeść. Później było już tylko lepiej. Fanem małż na pewno nie zostanę, ale przyznaję, że są one jak najbardziej zjadliwe, niektóre nawet całkiem smaczne, a z tych mniej dobrych mały kociak cieszył się niezwykle. Tylko żeby ten piach mniej w zębach strzelał.



Na Wielką Sobotę postanowiliśmy przenieść się do Valparaiso, a tam zaszaleć i jakiś pokój znaleźć jako że od Uyuni nie spaliśmy w łóżku :P A co! Pojechaliśmy tam drogą wzdłuż wybrzeża, mijając kilka mniejszych rybackich wiosek i kilka większych, bardzo blisko Valparaiso – o wyglądzie kurortowym. Bogate apartamentowce, wille, hotele, promenady wysadzane palmami, place zabaw, publiczne siłownie na świeżym powietrzu – ot taki klimat Vina del Mar. Do tego oczywiście szerokie, złote plaże z mnóstwem cieszących się z długiego weekendu ludzi. Było nam w swetrach (które zostały na nas po zimnej nocy) i kurtkach motocyklowych straaasznie gorąco, postanowiliśmy więc, że wrócimy do Vinia del Mar w niedzielę lub w poniedziałek. I pojechaliśmy do Valparaiso.



Quintero - Valparaiso


Szukanie hotelu w Valpo to sprawa bardzo niełatwa. Ogólnie niełatwo się tam czegokolwiek szuka, bo miasto to jedna wielka plątanina pagórków i prowadzących przez nie jednokierunkowych dróg. Jazda na naszym przeładowanym motorze z wciąż niedziałającym kierunkowskazem była dla mnie lekko mówiąc męcząca. W miarę szybko na szczęście udało nam się znaleźć hotel – polecany w LP jako najtańsze miejsce do spania w Valpo – m.in. przez to, że w jednej z najgorszych dzielnic – dzielnicy portowej. Okazało się jednak, że pełny. Na szczęście babeczka powiedziała, że dwa domy dalej ludzie wynajmują kilka pokoi w swoim mieszkaniu. I był to strzał w dziesiątkę. Bardzo ładne, stare wnętrze, wielki pokój w dwoma łożkami, szafą, stołem z dwoma fotelami, stolik z lampką nocną i co najpiękniejsze – duże okno z widokiem na morze. Wszystko to za 9000 chilisjkich pesos, czyli jakieś 54zł, co jak na Chile jest niezłą taniochą (dla porównania za beznadziejny camping w San Pedro płaciliśmy 8000 pesos). Jakby ktoś był zainteresowany dom (niebieski) znajduje się na rogu ulicy Merlet i Castillo (ostatnie drzwi od ulicy Merlet). Wrażenia ze spania w łóżku poraz pierwszy od trzech tygodni – no cóż fajnie było przypomnieć sobie, że można śpiąć podgiąć nogę albo położyć obie nogi tak, żeby jedna drugiej nie dotykała :P
W Valparaiso spędziliśmy prawie 3 dni. Dosyć aktywne trzy dni, takie po uliczkach-szwędacze trzy dni. Bo na tym właśnie polega zwiedzanie Valparaiso. Nie ma w nim jakiś wielkich zabytków, nie chodzi się więc od pałacu do muzeum i od muzeum do placu, a po prostu od uliczki do uliczki, gdzie nogi zaniosą. Cały naprawdę nie-bylejaki urok Valparaiso tkwi właśnie w jego pagórkowatym położeniu, w wijących się po tych pagórkach uliczkach i w kolorowych domach. Efekt kolorowych domów jest szczególnie wyjątkowy w słońcu, nie tylko przez większą intensywność kolorów i tło w postaci niebieskiego nieba, ale i przez to, ze większość domów pokyta jest blachą, która bardzo ciekawie załamuje promienie słoneczne.



Mimo tego niepowtarzalnego uroku Valpo nie ma jednak wcale sielankowego charakteru. Z wyjątkiem może Cerro Concepcion i Alegre, gdzie mieszka mnóstwo obcokrajowców i bogatych Chilijczyków, przez co obejścia i domy same w sobie są bardzo zadbane. Reszta miejsc sprawia wrażenie różne, często ponure, ale i bardzo klimatyczne. Wąskie ulice, obdrapane domy, graffiti na murach, a czasami i na elewacjach. Ciągnące się, słabo oświetlone schody z wszechobecnym smrodem sików. Do tego od czasu do czasu klimatyczna knajpa z tarasem z widokiem na kolorowe domy i ocean. I placyk, na którym można usiąść w cieniu drzew i po prostu popatrzeć.



Valparaiso to najważniejszy chilijski port i drugie po Santiago najważniejsze miasto Chile. Hiszpanie używali go do wysyłki złota i innych pozyskiwanych w Ameryce Południowej produktów. Największy boom przyszedł jednak wraz z gorączką złota w Kalifornii i wzrostem zapotrzebowania na chilijska pszenicę. Jako pierwszy znaczący port po opłynięciu Przylądka Horn, Valparaiso stało się jednym z najważniejszych centrów biznesowych na Pacyfiku oraz stolicą finansową Chile. XX wiek przyniósł ze sobą jednak ciężkie czasy. Na początku wieku miasto zostało dotkliwie zniszczone przez trzęsienie ziemi. Później otworzono Kanał Panamski. I mimo, że Valpo w ostatnich latach mocno ożyło, dzięki ponownemu wzrostowi znaczenia portu i coraz liczniej napływających turystach – w wielu miejscach czuć ten klimat podupadłej świetności. Valparaiso słynie zresztą w Chile z dosyć dużej przestępczości. Właściciel naszego domu mówił nam, że jeszcze kilka lat temu strach był wyjść po zmroku. Teraz koło placu, przy którym mieszkaliśmy zamontowali kamery i jest dużo lepiej, ale na dole (przy porcie, w sercu dzielnicy portowej) i na górze, wciąż po zmroku jest niebezpiecznie. A i w ciągu dnia wielu turystów jest okradanych, niedaleko musimy szukać przykładu – Alinie i Krzyśkowi ukradli tu aparat. Machencjusz stwierdził jednak, że ludzie w Chile są przewrażliwieni i postanowił zostawić motor na ulicy, coby przetestować bezpieczeństwo miejsca. I tak smok, po raz pierwszy w swoim południowoamerykańskim życiu spędził dwie noce na ulicy. Pozostawię to bez komentarza (=co jest chyba wystarczającym komentarzem).



W Valparaiso przyszło nam spędzić już drugą w życiu poza Polską Wielkanoc. Dziwne to były święta. W Valparaiso i okolicach panował klimat urlopowo-wakacyjny. Wszystkie biznesy zorientowane na turystów były pootwierane. Atmosferę Świąt można było poczuć jedynie w kościele. A i to odczucie było dziwne. W Wielki Piątek (w Quintero) Nabożeństwo zostało sprowadzone do spotkania dziękczynnego za uchronienie regionu przed tsunami. Ludzie klaskali, tańczyli, zza kapliczki były wyrzucane wstążki, a ksiądz co chwile krzyczał do mikrofonu – Chrystus żyje!, jak przecież właśnie umarł. Msza niedzielna była normalną Mszą, z tą tylko drobną różnicą, że co chwilę ludzie bili brawo, a jak za cicho powiedzieli Alleluja ksiądz zwracał im uwagę, że za cicho i trzeba powtórzyć, bo się nie liczy :). Ot taka emocjonalna specyfika lokalnego Kościoła.



Valparaiso


W poniedziałek było już po świętach, miasto ożyło, a my ruszyliśmy w stronę Santiago, mimo, ze mieliśmy w pierwotnych planach Vina del Mar. Po raz kolejny już raz dostaliśmy nauczkę, ze nic nie można odkładać na później. Niebo spowite było tak grubą warstwą chmur, że zupełnie sensu nie było jechać na plaże, nad ocean. W połowie drogi między Valpo a Santiago wypogodziło i do Santiago wjechaliśmy w zupełnie bezchmurnym niebie. I znowu pojawił się problem, gdzie spać? Najbliższy camping kilkadziesiąt kilometrów za Santiago, co nawet przy posiadaniu motoru jest kiepską opcją. Hotele w mieście z kolei bardzo drogie. Postanowiliśmy jednak wybrać opcję hotelu na jedną noc i ograniczyć zwiedzanie do popołudnia i całego dnia następnego, a na kolejną noc pojechać pod namiot, pod Santiago. I tak wylądowaliśmy w Hotelu Casa Roja – prowadzonym przez Australijczyków. Dawno, bardzo dawno nie byliśmy już w takim backpackerskim miejscu. Z wielką kuchnią, salonem z telewizorem, Internetem bezprzewodowym i mnóstwem ludzi, których przez nasz styl podróżowania spotykamy bardzo mało. Nawet basen był :). Hotel robił bardzo pozytywne pierwsze wrażenie – w starej kamienicy, przestrzenie wspólne ładnie odrestaurowane – pokoje jednak, jak na tę cenę (płaciliśmy za dwójkę – prawie 120zł) kiepskie. Podłużna cela z wysokim sufitem, wyposażona w trzy łóżka i mikro szafeczkę nocną. Bez okna.



Santiago z całą pewnością nie jest najładniejszym, najciekawszym ani najbardziej niezwykłym miastem w Ameryce Południowej. Santiago jest trochę tym, czym Warszawa wśród stolic europejskich. Zabudowania jak z Marszałkowskiej mieszają się z nowymi biurowcami i starymi kościołami. Gdzieniegdzie zielony plac wysadzany palmami, na ulicach bardzo dużo ruchu. Widać zdecydowanie szybsze tempo życia miasta i większą zamożność mieszkańców. Na pewno imponuje dojazd do stolicy Chile – sieć autostrad oplata całe miasto. I położenie miasta na tle ośnieżonych Andów -choć to widać rzadko, przez duże zanieczyszczenie powietrza w okolicach Santiago.

Architektonicznie jednak Santiago nie jest ciekawe. Półtora dnia z zupełności więc nam wystarczyło, żeby obejść co ładniejsze miejsca, a i czas na zobaczenie ćwierćfinału Ligii Mistrzów – Arsenal - Barcelona znaleźliśmy. Resztę zobaczycie na zdjęciach.

Kwintesencja Santiago:



Wieczorem, po meczu, spakowaliśmy motor i mimo, że słońce było już w zaawansowanej fazie zachodzenia, rozpoczęliśmy naszą jazdę na południe. Dojechaliśmy już o zmierzchu do miejscowości Pirque, gdzie następnego dnia chcieliśmy zobaczyć winnicę – Concha y Toro – jednego z światowych liderów produkcji wina. Wiedzieliśmy, że campingu tam nie będzie, liczyliśmy jednak na to, że uda nam się znaleźć jakiś dobrych ludzi, którzy przygarną nas do swojego ogródka. Mimo, że noc zaufania nie budzi, drugi dom, do którego zajechaliśmy udostępnił nam kawałek swojego pola. Babeczki były co prawda na początku trochę nieufne, bo jak się okazało, zajechaliśmy do Ośrodka Terapeutycznego, w którym są prowadzone terapie odchudzające, antystresowe itp. itd. Ogród służy więc do spacerów w przerwie między zajęciami, a nie do campowania :P Rozbiliśmy więc namiot pomiędzy białymi różami, krzakami lawendy i eukaliptusami, babeczki spisały numery naszego paszportu (na wszelki wypadek) i zasnęliśmy w boskiej woni otaczających nas roślin. Jeden z ładniejszych noclegów :P

Madziula

P.S. Jesteśmy własnie w okolicach Talci w Chile, w ciągu najbliższych 2-3 dni nadrobimy resztę zaległości.
P.S.2 Zdjęcia dodamy prawdopodobnie jutro, jak tylko znajdziemy WiFi.

1 komentarz :

  1. ten wpis przeczytalam z wyjątkowym opózniewniem. Ale i z ciekawoscia nie mniejsza niz dotychczas. Moja konkluzja - jesteście juz całkiem zadomowieni na tym ( tamtym) kontynencie. A telent narraycjny was nie opuszcza więc czyta się was bardzo cuekawie! mama kielecka

    OdpowiedzUsuń