5 listopada 2009



... i dalej łatwo nie jest.
Jesteśmy już w Ekwadorze. I narazie ciężko nam cokolwiek o pierwszych wrażeniach powiedzieć. Odpowiedż na pytanie dlaczego - za chwilę.

Z Popayanu wyruszyliśmy do Pasto. Miasta leżące na granicy Kolumbii i Ekwadoru uchodzą za niebezpieczne, nie chcieliśmy się więc zatrzymywać w nich na noc, Pasto miało być więc punktem wypadowym do Ekwadoru, a konkretniej do Otavalu w Ekwadorze. Droga między Popayanem a Pasto uważana jest ciągle za niebezpieczną, jest właściwie jedynym odcinkiem Panamericany W Kolumbii, na którym napady bandytów na przejeżdżające nocą autobusy zdarzają się dość regularnie. Z racji tej właśnie złej sławy i naszego porannego grzebania się, drogę Popayan - Pasto pokonywaliśmy znowu w pośpiechu, bez wielu przerw, żeby przed zmierzchem hotel znaleźć. I znowu wielka szkoda, że nie udało nam się nic na zdjęciach uwiecznić. Z wysokości prawie 2000mnpm zjechaliśmy do doliny na 400mnpm, po czym po naprawdę niesamowitych górach, z momentami totalnie pionowymi ścianami, wdrapaliśmy się na 3000mnpm, żeby zjechać do Pasto na 2500. Było mniej więcej tak:



Następnego dnia zebraliśmy się dosyć wcześnie. W planie był dojazd do granicy, zobaczenie spektakularnie położonej katedry w Las Lajas i dojazd do Otavalu. I pewnie wszystko wyszłoby zgodnie z planem gdyby nie problemy 3. Pierwszy - najbardziej przyziemny - pogoda. Kiedy podjechalśmy pod katedrę nadeszły chmury i zaczęło padać i tak padało już co chwilę do wieczora. Jazda na motorze w deszczu do przyjemności nie należy, a tym bardziej przyjemna nie jest, jak jeździ się na wysokościach w granicy 3000mnpm. Na początku stwierdziliśmy, że jedziemy, ale po kilku kilometrach tak przemokliśmy i zmarzliśmy, że pod dachem resztę deszczu przeczekaliśmy i zamarzniętymi rękami zdzieraliśmy z siebie mokre ciuchy, zamieniając je na nie-motocyklowe, ale - suche (które później znowu zamokły...). Drugi problemik - to nasz motor. W czasie jazdy po wybojach Parku Narodowego Purace nadwyrężyliśmy nasz tylny amortyzator, który ostatecznie padł w drodze do Pasto. Machencjusz lepiej by tu wytłumaczył, co dokładnie się stało, ja zrozumiałam (w uproszczeniu) - że padł tłok i została sama sprężyna. Na smoku jeździ się więc teraz jak na koniu, buja przy każdym zahamowaniu, dole, mocniejszym skręcie niemiłosiernie. W obawie przed awarią sprężyny musieliśmy więc ograniczyć prędkość przejazdu do Otavalu. Trzeci problem - mi doskwierający najbardziej - to mój żołądek, który postanowił przypomnieć mi jak to Syrii w Tartusie się czułam. A czułam się tak (dosłownie) gównianie, że tylko Karwas i Machencjusz, no i troche obserwująca nas Zuza są w stanie to zrozumieć :) Zatrułam się nie wiem czym, przypuszczam, że poraz kolejny świeżo wyciskanym sokiem. Chyba - to jedyna rzecz, której Michał ze mną nie pił/nie jadł. Dość, że zaczęło mnie mdlić, zaczęłam się czuć niezwykle słabo, wszystkie mięśnie bolały itd itp. Pod koniec dnia miałam już takie dreszcze na tym motorze, że zębami szczękałam Machencjuszowi do intercomu. Tak więc tak.

Mimo tych wszystkich przeciwności losu jechaliśmy do przodu. Po obejrzeniu katedry, którą tylko Michał widział, bo ja się NIE-czułam, i po przeczekaniu deszczu dojechaliśmy na granicę. I zaczął się stres. To był jedyny moment, kiedy troszkę cieszyłam się, że źle się czuję, bo ogólna beznadzieja samopoczucia nie pozostawiła dużo miejsca na stres. Stres tak naprawdę narastał już od jakiegoś czasu, a przyczyną jego były dokumenty, o których już wcześniej kiedyś wspomniałam. Sedno naszego problemu dokumentowego stanowił tzw. import permit, czyli dokument poświadczający, że importowaliśmy motor na czas określony do Kolumbii i dający nam prawo do poruszania się po tamtejszych drogach. Sanne i Wouter importowali smoka na granicy z Ekwadorem, oczywiście na swoje imie i nazwisko. Przy sprzedaży przerobili dla nas ten dokument w photoshopie, dzięki czemu Michał się na nim znalazł. Problem jednak polegał na tym, że miejsca wjzadu motoru do kraju (Ipiales - z Ekwadoru), nie zmieniliśmy, nie zgadzało się zatem nasze miejsce wjazdu do Kolumbii z miejscem wjazdu motoru. To już budzi podejrzenie. Jeszcze większe podejrzenie budzi fakt, że wydrukowaliśmy ten dokument w złym formacie, a każdy urzędnik jednostki odpowiedzialnej min za import/eksport pojazdów wie przecież jak jego dokument wygląda. Jeden z pierwszych policjantów, który zatrzymał nas w Kolumbii spytał o ten nieszczęsny dokument, a my postanowiliśmy, że już lepiej mówić, że go nie mamy, niż pokazać ten nieszczęsny - posiadany. Machencjusz wymyślił na poczekaniu, że nam go ukradli... Trochę to dziwne, że żadnego innego dokumentu nie ukradli, tylko ten jeden. Na co policjant - czy mamy dowód z policji, że nam go ukradli. A my że nie... Koledzy zawołali go jednak w tym momencie do samochodu, że już głodni są i na lunch chcą jechać, odpuścił więc nam... Powiedział jednak, żebyśmy załatwili tę sprawę w najbliższym mieście, czego oczywiście nie zrobiliśmy. Każda napotykana policja wywoływała później u nas ciarki, nie mówiąc już o granicy, przed którą po drodze było kilka patroli DIAN-u (tego urzędu od import permitu), a na samej granicy przejeżdżało się w korku pod ich okienkiem... Wszystko przebiegło na szczęście zgodnie z planem i zgodnie z tym co wielokrotnie tłumaczył nam Paul, Sanne i Wouter. Na granicach w Ameryce Południowej nie ma szlabanów. Podjechaliśmy do budynku, zaparkowaliśmy motor, zdjęliśmy z siebie wszystkie moto-podobne ciuchy i kask i poszliśmy (każdy osobno) po pieczątkę. Wsiedliśmy na motor, przejechaliśmy przez most i już byliśmy w Ekwadorze. Nic niczego nie sprawdzał, żadnego policjanta, żadnego szlabanu! Formalności w Ekwadorze trochę nam zajęły, importowaliśmy motor i rozpoczęliśmy naszą jazdę w stronę Otavalu. Za cel postawiliśmy sobie Ibarrę, choć wiedzieliśmy, że przed zmrokiem nie damy rady. Ostatnie kilometry były dla mnie przez mocno rosnącą gorączkę naprawdę traumatyczne. Znaleźliśmy hotel u przemiłego starszego pana, weszłam w dwóch swetrach i kurtce w mój puchowy śpiwór i dalej się trzęsłam. Zaczęło mnie to wszystko po mału doprowadzać do obłędu. Mam ze sobą 1/4 plecaka leków, ale co z tego, skoro nie wiem, co mi tak naprawdę jest. W tamtej chwili uciążliwości brzuchowe były marginalne - dużo bardziej męczyła mnie temperatura i ból mięśni. Postanowiliśmy więc pojechać do szpitala. W szpitalu wielki zamęt w izbie przyjęć, nie zamykały się właściwie drzwi, co chwilę ktoś przyjedżał, kogoś przywozili. I oczywiście nikt nie mówił po angielsku. Ze słownikiem w ręku wytłumaczyliśmy im co mi jest, zbadali, pobrali krew i kał do analizy w laboratorium i kazali czekać. Nie wiem jak długo czekaliśmy 1-1,5h. Wypisali trzy recepty, które okazało się, że są do zrealizowania w szpitalnej aptece (za darmo!!!!!), zrobili zastrzyk w tyłek i wypuścli do domu. Próbowałam się dowiedzieć, co mi jest, ale nic z ich tłumaczenia nie zrozumiałam... Mama pomogła po krótkiej analizie chemicznej przypisanych leków.

Następnego dnia zebraliśmy się prosto do Quito. Ja dalej czułam się źle i miałam ochotę tyko na łóżko, amortyzator mechanika potrzebował. Wylądowaliśmy w miłym hostelu, poleconym nam przez napotkanego na granicy Izraelczyka - z PYSZNYM śniadaniem. Ja wegetowałam, a Machencjusz sprawy motorowe pojechał załatwiać. Nic jednak nie załatwił, bo wczoraj święto było. O Quito i dalszej części historii - reanimacja smoka w następnym poście :) TBC :P

Kilka (dosłownie) zdjęć z przejazdu i Ibarry tutaj:

W drodze do Ekwadoru


Pozdrawiamy,
Madziula

P.S. Jest tak beznadziejny net, że zdjęcia dodamy następnym razem :)

8 komentarzy :

  1. Madziu, po przeczytaniu tej ostatniej relacji tym bardziej Ci wspołczuję. Mam nadzieję że leki pomogą i nabierzesz sil przez tych kilka dni pobytu w jednym miejscu i w miłym hotelu. Życze Wam obojgu zdrowia i sił do dalszej podrózy. pozdrawiam goraco mama kielecka

    OdpowiedzUsuń
  2. Najpierw zarejestrowałem na talerzu dwa pieczone szczury, ale dopiero komentarz wyprowadziłmnie z błędu.
    Pozdrawiam Janusz

    OdpowiedzUsuń
  3. Trzymaj sie Madzia! Podziwiam Was za kazdym razem jeszcze bardziej.
    Następne relacje będę już czytac na tym samym kontynencie co wy:) od niedzieli przez nastepne 2 miesiace jestem w Brazylii, Argentynie, Boliwii i Chile, może się gdzies spotkamy:)

    Pozdrawiam
    Magda Kiebala

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale dodajecie nam adrealiny! Niesamowite! Czytam Wasze relacje z wielką uwagą i wypiekami na twarzy jak najlepszy reportaż! Zdjęcia są PRZEPIĘKNOŚCIOWE!!!! No i dlatego robię sobie z Waszej podróży albumik:) Madziu, wracaj szybko do zdrowia i nie choruj już więcej, a Wam obojgu życzę sił i cierpliwości do SMOKA, który też jest niezły! Buziaczki z Lublina od cioci Reni

    OdpowiedzUsuń
  5. Mamy nadzieję, że już przechodzi... mirek&daria

    OdpowiedzUsuń
  6. Juz mi zdecydowanie lepiej, kolumbijsko-urugwajskie specyfiki postawily mnie na nogi! Madzia Kiebala - a jak tak mniej wiecej planujesz swoja trase? My do Boliwii dotrzemy pewnie gdzies w grudniu, do Argentyny w styczniu, pokrywa sie to jakos??

    Buziaki dla wszystkich,
    Madziula

    OdpowiedzUsuń
  7. Kochani,
    ja nie mogę uwierzyć, co chwila problemy z motorem, co chwila jakieś nieoczekiwane, podoszące adrenalinę sytuacje. Motor na łódce to chyba jeden z TOP momentów !! Jak Wy się załadowaliście to ja nie wiem.
    Madziula, dbaj o siebie.
    Całuję
    Anula

    OdpowiedzUsuń
  8. te świnki to chyba biegły jak je nabijali na ruszt

    OdpowiedzUsuń