30 listopada 2009

Intrygujący tytuł, co??? To mój absolutnie ulubiony cytat z Machencjusza z dni, których ten wpis dotyczy. Zacznijmy jednak od naszego pobytu w Trujillo, a właściwie w Huanchaco (miasta nadmorskiego przy samym Trujillo).



W Huanchaco poraz pierwszy zobaczyliśmy Pacyfik w wersji południowoamerykańskiej. I mimo, że słyszeliśmy od innych i czytaliśmy o pustynnym wybrzeżu w Peru, nie sądziliśmy, że jest ono aż tak pustynne. To taka pustynia pustynia. W większości miejsc bez żadnych kaktusów, krzewinek, czy innych roślino-podobnych. Wydmy i tyle. Co ciekawe, wybrzeże wcale nie jest gorące. Wręcz przeciwnie, jest dosyć zimne, przez co logiczne jak dotad dla mnie skojarzenie - pustynia=upał, przestaje być w mojej głowie oczywistością. Niesamowite jest to, jak Peruwiańczycy w tę pustynię ingerują. CO jakiś czas między wydmami można zobaczyć kilka pól kukurydzy i wioskę składającą się głownie z wiklinianych domów (zrobię jeszcze kiedyś jej zdjęcie). Czasami widać pola pełne białych namiotów, w których przypuszczam, że hodowane są kury lub krowy (mało przyjazne warunki do wypasu krów....). Czasami zaś przejeżdża sie po prostu przez miasta, miasta wybudowane dosłownie pośrodku pustyni. I takim właśnie miastem, otoczonym przez surowe piaskowe wydmy, jest Huanchaco.



Huanchaco słynie z dwóch rzeczy - surfingu i łódek rybackich zrobionych z trzciny totora. Leniwy nadmorski klimat mocno sie nam udzielił. Zafundowaliśmy tym samym sobie dwa naprawdę leniwe dni. Spacerowaliśmy po plaży i miasteczku. Podczas jednego ze spacerów załapliśmy się na zupełnie niesamowitą rzecz. Huanchaco odwiedził prezydent jakiejś sportowej peruwiańskiej federacji i odbył się dzień promocji surfingu, czy coś w tym stylu. Stacje telewizyjne robiły wywiady z surferami, a przy molu, na którym akurat byliśmy, odbył sie pokaz surfowania na łódkach z trzciny. I tak panowie ubrani w białe koszule, czarne spodnie i kapelusze, na początku podpłynęli do mola przywitać się z prezydentem, po czym rozpoczęli surfowanie. Ale było!!!!!!!



Machencjuszowi tak się spodobało, że po pierwsze zdecydował się na przejażdżkę łódką trzcinową, z której ma PRZEśmieszny filmik (:PPPPP):



a po drugie następnego dnia zafundował sobie lekcję surfowania:



Mnie też namówić próbował, ale biorąc pod uwagę mój beznadziejny błędnik, próba namówienia pozostała próbą. Machencjusz naprawdę świetnie sobie radził. Miał jednak naprawdę beznadziejnego instruktora, który po pierwsze cały czas laski w wodzie podrywał, a po drugie, jak już skupiał uwagę na Machencjuszu nie potrafił odpowiedzieć na najbardziej podstawowe pytania. Lekcja trwała lekko ponad godzinę, zamiast dwóch, bo laski, które trenowały w wodzie, skończyły swoją lekcję i poszedł knyp za nimi. Michaśko bardzo sie tym wszystkim sfrustrował. Jego złość osiągneła maksimum, jak po powrocie z deską i strojem do biura, pseudo-instrukotr stwierdził, że płetwa jest uszkodzona i musimy za nią zapłacić. Poleciałam więc szybko rozmienić kasę, żeby dać im do ręki wyliczoną kwotę, pokrywającą jedynie lekcję, coby uniknąć sytuacji, w której mogli by nie chcieć wydać reszty. Byli oczywiście wielce niezadowoleni, ale byliśmy twardzi :) Szkoły, której nazwy nie pamiętamy, z instruktorem tłustym knypem, krzyczącym co chwilę irytujące "Relax!" nie polecamy.

Huanchaco


Resztę naszego wolnego czasu spędziliśmy na jedzeniu pysznego wegetariańskiego żarcia w "otra coza" i rozmowach z ludźmi. Wreszcie mieliśmy okazję porozmawiać z osobą, która podobnie jak my podróżuje po Ameryce Południowej na motorze. Matthias przywiózł 20-letnią Yamahę z Niemiec do Buenos Aires i tak sobie w dosyć szybkim tempie zmierza do Hondurasu. Motor dostał od przyjaciela, który właśnie ożenił się z dziewczyną z Hondurasu. Ma go dostarczyć rodzicom dziewczyny, po czym leci na zwiedzanie Stanów i wraca do Niemiec. Dostaliśmy od niego sporo map, które pomimo, że mamy swoje, mogą nam się przydać. I co najważniejsze wymieniliśmy się wieloma spostrzeżeniami odnośnie skorumpowanej policji, jakości dróg, strajków, blokad drogowych, co dla obu stron jest niezwykle przydatne. Po dwóch dniach lenistwa w Huanchaco, nie zobaczywszy Trujillo, co aż wstyd mi przyznac, pojechaliśmy dalej. Znowu w góry, w kierunku Cordillery Blanci - drugiego (zaraz po Himalajach) co do wielkości pasma górskiego na świecie. To tu znajduje się między innymi najwyższy szczyt Peru oraz góra Artesonraju, której wizerunek jest symbolem wytwórni filmowej Paramount Pictures.

Droga wiodła przez absolutnie spektakularny kanion. I wszystko byłoby super fajnie, gdyby nie to, że droga pomimo tego, że na mapie była zaznaczona kolorem pomarańczowym lub czerwonym (gdzie czerwony to najlepszy standard peruwiańskiech dróg) była w wielu momentach gorsza niż żółta droga z okolic San Ignacio. I coś na tych wybojo-kamieniach zaczęło stukać. I tak jechaliśmy, słysząc to coraz głośniejsze stukanie, aż stanęliśmy, żeby zlokalizować przycznę. Zgubiliśmy śrubę od przedniego hamulca i zaczął nam odpadać... Druga też się znacząco odkręcała, a klucz gdzieś się zagubił... Opracowaliśmy więc prawdziwie makgajwerowy sposób na ratowanie hamulca. Wyglądał on tak:



No może prawie makgajwerowy, bo po niecałych 5km plastikowa linka się przerwała, a makgajwerowe techniki sa niezawodne. Opracowalismy wiec patent nr2:



który też zawiódł i został zastąpiony patentem 3:



To nie koniec. Był jeszcze patent 4:



Az ostatecznie doszlismy do tego najbardziej skutecznego:



czyli jazdy bez hamulca :)

Jako, że jednak droga prowadziła cały czas delikatnie pod góre, tylny hamulec do jazdy wystarczał. W wyśmienitych humorach dojechaliśmy do pierwszej miejscowości, w której zapchaliśmy się jajkiem z ryżem (mój jajkowstręt ostro postępuje) i zatankowaliśmy dwa galony konewką, po czym pokonaliśmy, już po ciemku, ostatni tego dnia odcinek do Huallanci. W huallankowym hostelu nie było już miejsca, gościnni gospodarze zaproponowali nam jednak noc na dachu. Syryjsko, co Zuzia?? Rozlozylismy wiec nasze przescieradlo, na to samopompujace sie maty i nasze esktrasne spiwory. Napilismy sie herbaty, piwka i poszlismy milo spac. Spalo sie swietnie! Gwiazd co prawda widać nie było, ale i tak rześkość powietrza i cisza śpiącego miasteczka były niesamowite. Wstalismy o 6 rano, zjedlismy proste sniadanie i w droge, do Caraz, gdzie planowaliśmy spotkać wielu turystow, ktorzy wrocili wlasnie z gor i nam opowiedzą/doradzą co robić. Droga do Caraz wiodła przez spektakularnie wąski kanion kilkudziesięcioma tunelami.



Jedno wielkie WOWOW!!! DO Caraz dojechaliśmy po prawie 3 godzinach. Turystów brak. Nikogo. Inforamcje turystyczne pozamykane, podobnie jak te bardziej backpackerskie kawiarnie. I co tu robić?? Góry, które powinno być widać z Caraz, całe pokryte w chmurach. Boleśnie przypominał nam ten widok Nepal, w ktorym tez bylismy w porze deszczowej i w ktorym, zeby zobaczyc gory, musielismy samolotem poleciec. Liczylismy sie z tym, ze bedzie troche pochmurnie i ze bedzie padalo popoludniami. Myslelismy jednak ze chociaz poranki beda sloneczne i bedzie widac monstrualne, osniezone szczyty. Wszyscy jednak twierdzili, ze pochmurnie jest juz od jakiegos czasu, a prognoza pogody nie zapowiadala zmiany. Postanowilismy decyzje o wyjsciu w gory odlozyc na dzien nastepny, a tego dnia pojechac nad jezioro Paron, ktore znajduje sie na ponad 4000mnpm i jest otoczone przez 5 i 6-tysieczniki. Jeziorko piekne jest, bez watpienia, ale nie jak widzi sie go w chmurach i deszczu, zamarzajac z zimna.



Bylismy tak przemoknieci i tak skostniali, ze powrot dluzyl sie nam w nieskonczonosc. Po dojechaniu do Caraz, weszlismy pod umiarkowanie cieply prysznic, ktory przy tym poziomie wyziebienia parzył i zawinelismy sie, juz w suchych ciuchach w spiwory, zeby sie zagrzac. Kolacje, bardzo pyszna zreszta, zjedlismy w polleri "Jeny". Padalo okrutnie, wrocilismy do pokoju i zaczelismy szukac dokladnie mojej komorki, ktorej nie widzielismy od rana. Juz wyjezdzajac z Huallanci wiedzielismy, ze nie ma jej "na miejscu", czyli w bocznej kieszeni tankbagu. Myśleliśmy jednak, że zaplątała się gdzieś w śpiwory. W śpiworach jej jednak nie było. Zaczela sie wiec analiza - gdzie byla ostatnio widziana...? O 6 rano, dzwonila jako budzik. Pozniej poszlismy na sniadanie i zostawilismy ja, podobnie jak reszte naszych rzeczy na dachu. Ktoś ją ukradł?? Nie podejrzewalibyśmy nikogo o kradzież, ale jesteśmy w Peru, a tu niestety różne rzeczy się zdarzają. Poszliśmy więc na net, dzwonić do Plusa ją zablokować. W Plusie jednak mnie nie słyszeli. Wysłałam więc smsa do mamy z prośbą o blokadę z samego rana, a Machencjusz przeczesywał net w poszukowianiu telefonu do hostelu z Huallanci. Latwe to to nie bylo, hostel byl tak jakby nieistniejacy. Ale udalo sie. Wrocilismy do hostelu i poprosilismy gospodynie, zeby rano zadzwonila i spytala, czy nie znalezli mojego telefonu.

Po przebudzeniu sie wygladalismy przez okno z wielka nadzieja na zobaczenie gor. Widac bylo jednak tylko chmury. Poszlismy wiec do gospodyni, liczac, ze jej telefon przyniesie jakies pozytywne wiesci. I przyniosl!!!! Telefon lezal sobie gdzies na dachu, gdzie nie wiem, oboje sprawdzalismy, czy nic nie zostalo... Zadzwonilismy wiec do Polski, zeby spytac, czy blokada sie udala. Okazalo sie, ze po wielu perypetiach, dzieki współpracy naszych mam, a w szczególności dzięki niezwykłej skuteczności naszej kieleckiej mamy telefon został zablokowany. Jeszcze raz dziękujemy!!!!!!!! Poszlismy wiec na sniadanie do sprawdzonej juz polleri Jeny, po czym Wsiedliśmy na motor i pojechaliśmy spowrotem przez kanion do Huallanci odebrać telefon. Telefon odzyskaliśmy, ktoś jednak się nim bawił i 3 razy błędnky PIN wpisał. A PUK-u oczywiście nie znam i nie mam pojęcia gdzie może być. DObrze więc, że telefon zablokowaliśmy, ktoś ewidentnie chciał go użyć. Po powrocie do Caraz przypięliśmy bagaże i w deszczu pojechaliśmy do Huaraz. Długo wieczorem zastanawialiśmy się co robić. Oboje od dawna nastawiliśmy się, że pójdziemy na kilkudniowy treckking w Cordillera Blanca lub Huayhuash. Oboje znieślibyśmy deszczowe popołudnia i noce, gdyby chociaż poranki wynagrodziły nam marzniecie pieknymi widokami. W Huaraz potwierdzono jednak nasze obawy. W najblizszych dniach na widoki raczej nie ma co liczyc. Ostateczna decyzje pomogl nam podjac bolacy brzuch Machencjusza, ktory coraz bardziej mu doskwieral. Najgorsze przyszlo jednak w nocy. Opis pozostawiam Waszej wyobrazni. Był więc o 3.30 telefon do Polski - co robic? i akcja ratownia Machencjusza stosem lekow, ktore ze soba wozimy. Rano zaczelo byc ciutke lepiej, ale widac bylo po Machencjuszu duze oslabienie. Zapadla wiec decyzja o odlozeniu trekingu na Boliwie, w ktorej bedzie pewnie tak nawiasem mowiac nie mniej deszczowo, i wyjazd w kierunku Limy. Jako ze szykowala sie jazda w ostrym deszczu kupilismy sobie jeszcze przed wyjazdem spodnie przeciwdeszczowe, ktorych przeciwdeszczowosc okazala sie kwestionowalna i wyruszylismy. Laaaaałłłłłłooooooo!!!!! niesamowicie!!! Mokniecie na 4000 przy moze 10stopniach naprawde przyjemne nie jest. Ale mamy co chcielismy. Wiedzielismy ze jedziemy w pore deszczowa i ze Andy oznaczaja pokonywanie odleglosci na duzych wysokosciach. Az mi sie smiac z nas samych chce, jak sobie przypomne nasze gadanie przy planowaniu tej podrozy. "Chcemy pojechac tam gdzie nie bedzie pory deszczowej, bo do tej pory wszedzie gdzie bylismy byla pora deszczowa...." I tu tez, bynajmniej nie dla odmiany, jest pora deszczowa. Moze nauczy nas to raz na zawsze czytania o klimacie regionu, ktory chcemy odwiedzic, zanim sie na niego napalimy...

Tu jeszcze zdjęcia z Kanionu del Pato:

Canon del Pato


Tymczasem dotarliśmy do Limy, o niej jednak następnym razem.

Madziula

2 komentarze :

  1. jestem pod wrazeniem patentów hamulcowych oraz ich dokumentacji :D choc dla Was pewnie stanowiły dramat, nie ukrywam że mnie rozbawiły do rozpuku :P hih... ale tak czy siak życze mniej takich przygód. buzi buzi

    kaka

    OdpowiedzUsuń
  2. Z hamulcem poradziliście sobie? Bo z doświadczenia wiem, że przedni jest znacznie ważniejszy niż tylny. Śruby gdzies powinniście kupić - wyglądają na imbusy 6. No i powinny być dopasowane, bo będzie źle działał i okładziny wam się szybko zetrą, jesli jeszcze jakieś są;) Powodzenia! tm

    OdpowiedzUsuń