12 stycznia 2010



W Boliwii czekają na nas bardzo różnorodne punkty programu. Od Kolumbii jedziemy przez Andy i jak do tej pory nie wjechaliśmy do prawdziwej dżungli, mając nadzieję, że w Boliwii wycieczka do niej będzie najtańsza. Mamy plany zdobyć pewien wyższy szczyt niedaleko La Paz. Wreszcie czekamy na gwóźdź całego programu – Salar de Uyuni, olbrzymie płaskie jak stół solnisko, które zobaczyliśmy pierwszy raz na zdjęciach w ubiegłym roku. Ale te wszystkie atrakcje mogą poczekać (tzn. wierzymy, że solnisko pora deszczowa nie zaleje) – nie może czekać za to inna atrakcja. Otóż od jakiegoś czasu wiedzieliśmy, że blisko nas będzie wiodła trasa Dakaru, po raz drugi z rzędu organizowanego w Argentynie i Chile. Trochę nam się pobyt w Peru opóźnił, przez co musimy trochę nadłożyć drogi, jednak postanowiliśmy Dakar w Chile zobaczyć . W sumie nie wiedziałem, czego się spodziewać. Dakar zawsze kojarzyłem z 30-sekudnowych relacji w TVP. Zawsze był odległy, nie możliwy do uchwycenia na żywo. Spróbujemy jednak jakoś to ugryźć. A przy okazji zobaczymy północny skrawek Chile i graniczący z nim boliwijski, a mają czym się pochwalić. A że to trochę tereny z dala od cywilizacji, w La Paz skupiliśmy się na kupieniu kilku niezbędnych rzeczy.
Niestety, niedziela okazała się być dniem bardzo na to nieodpowiednim. Wszystkie sklepy poza spożywczymi pozamykane. Udało nam się jedynie wypłacić jakąś resztkę pieniędzy z mojego starego konta (mogę polecić tutaj ING), po czym w kafejce spędziliśmy bardzo dużo czasu na zamieszczaniu relacji, zamieszczaniu zdjęć. Internet strasznie powolny w całym mieście, w kafejkach na ścianie wiszą napisy zabraniające pobierania czegokolwiek, a nawet posiadania więcej niż jedną ofertą zakładkę z youtubem. Z zamieszczenia nowych filmików czy też zgraniu nowych map na GPS nici.
W poniedziałek rano z samego świtu wyruszyłem w miasto szukając potrzebnych artykułów, jednak pomimo to nie udało nam się wyruszyć z La Paz tak wcześnie jak chciałem. Sklepy otwierają się w zależności od tego jak się spało ich właścicielom, poza tym trzeba je znaleźć. Bo w Ameryce Południowej jest tak, że sklepy są zgrupowane koło siebie w określonych miejscach. A więc ten plus dla kupującego, że o ile wie gdzie iść, ma potem całą konkurencję w jednym miejscu. I tak potrafi być 50 zakładów fryzjerskich jeden koło drugiego bez żadnego innego biznesiku. Po kolei udało się zakupić potrzebne przedmioty czy usługi (spawanie pękniętej ramy chroniącej silnik w razie upadku - bardzo często z niej korzystamy), kupno oleju na dolewkę (bardzo ciężko tu o dobre syntetyki), filtru oleju (udało się przez przypadek), zapinek do podwieszenia tuby na narzędzia, bidonów na zapas wody i paliwa, a także mojego nowego zestawu antydeszczowego – kaloszy i gumowych rękawic). Głupio przyznać, ale zrobiła się 15ta, kiedy wreszcie byliśmy spakowani gotowi do drogi. I znów przeciskamy się przez zatłoczone uliczki La Paz. Niektóre bardzo strome kocie łby są terenem w którym bardzo trudno jest skontrolować motor. I kiedy wymijaliśmy kolejne samochody tkwiące w korku, na drobnym piaseczku motor zamiast zahamować poślizgnął się, i było jasne, że runiemy. Prędkość może 2 km/h, ale to bydle jak upada to upada i leży. Tyle że teraz dotknęliśmy taksówki która stała obok nas. Nic nam nie jest, ale ewidentnie kontakt był. Kierowca wylatuje z kabiny i od razu w ryk. Policjant sterujący ruchem pomaga nam podnieść motor. I prosi o paszport. Idziemy na komendę wyjaśnić sprawę. Strach mnie obleciał, bo taksówkarz zaczął pokazywać wszystkie możliwe rysy twierdząc że je zrobiłem. Był mocno agresywny. A ja nie wiedziałem czego się spodziewać. Ile to zajmie czasu i ile pochłonie pieniędzy. Czy zdążymy na Dakar, i ile będę musiał zapłacić – bo przecież OC nie mamy. Skracając historię, na policji (jaki tam ruch i kolejki cywili!!!!) drugi policjant spisał protokół na maszynie do pisania i sprawę przejął trzeci policjant. I tu się bałem, że będzie bardziej przychylny swojemu, poza tym nie będę potrafił mu dobrze wyjaśnić zajścia, za to taksówkarzowi nie zamknie się buzia. Poszliśmy zrobić zdjęcia pojazdom. Szczerze mówiąc, do tej pory nie potrafię powiedzieć, co dokładnie taksówce zrobiliśmy. Bo miała ona już wcześniej dużo rys, ale też nie wierzymy, żebyśmy żadnej nowej nie dodali. Tłumaczyłem jednak uparcie policjantowi, że ani u mnie nie widać śladów farby białej taksówki, ani na taksówce nie ma czarno czerwonych pozostałości. Nie mogłem przypuszczać, że uda nam się wyjść tak obronną ręką, Policjant powiedział, że nie da się obiektywnie wykazać, że spowodowałem jakiekolwiek szkody, jednak za to, że byłem winny, dał mi mandat w wysokości 20 zł i sprawę zamknął. UFFF (OD Madziuli: Dodam jedno – ja mówiłam Machencjuszowi wcześniej co najmniej kilkanaście razy, że jego szarżowanie w mieście źle się kiedyś skończy. Skończyło się tylko niemiło, wierzę, że nauka wystarczająca).
Tylko czy warto w ogóle wyjeżdżać z miasta o 17tej? Tak, w takich chwilach chce się ujechać choć godzinę, byle odwiązać bagaże w innym miejscu, mając poczucia bycia trochę bliżej celu. I ujechaliśmy ze 100 km na południe do rozjazdu dróg w kierunku Chile. Rano kontynuowaliśmy jazdę po płaskim, pamiętając wcześniej, że do granicy mamy ze 200km, podczas których nie napotkamy żadnej stacji benzynowej. Krajobraz był dla nas naprawdę nowy. Rozległe, płaskie tereny, zaludnione dosyć rzadko przez ubogich ludzi mieszkających w bardzo prymitywnych domkach. Co jakiś czas monotonię łamały przejazdy ponad korytami mętnych rzek, a także porozrzucane zabytki archeologiczne.

Zatrzymywaliśmy się co jakiś czas, aby uchwycić na karcie SD te widoki. Mijały nas wtedy tylko wielkie TIRy, i co ciekawe, kilka motocykli! Jechaliśmy w kierunku najstarszego parku narodowego Boliwii, znajdującego się tuż przy granicy z Chile, który obejmuje najwyższą górę kraju, Wulkan Sajama.

Wulkan wyłonił się bardzo szybko, jak tylko minęliśmy pewne wzniesienie. A w linii prostej dzieliło nas od niego ponad 100 km!! Niezwykłe. W planach mieliśmy podjechanie tak blisko jak tylko się da i wskoczenie do wód termalnych, jednak zbyt wiele czasu straciliśmy dnia poprzedniego. Wulkan sam jednak mogliśmy dowoli podziwiać z drogi i cieszyliśmy się, że oświetlało go przepięknie słońce, a nie spowijały czarne chmury z sąsiednich wzniesień. Czubek wulkanu pokryty śniegiem, u stóp roślinność typowo płaskowyżowa – drobne krzaczki, bardziej zielono wokół płytkich rozlewisk, w których zobaczyliśmy pierwsze flamingi!
Sajama jest bardzo charakterystyczny, niemniej obszar obfituje w inne wysokie wulkany, leżące dokładnie na granicy. Park narodowy został założony również w Chile i nazywa się Lauca. Zwarta całość, należąca niegdyś w pełni do Boliwii, została podzielona po wygraniu przez Chile Wojny o Pacyfik (1876), w wyniku której Boliwia została odcięta od dostępu do Morza, zaś Chile zyskało swój dziwnie cienki i długi kształt. Niemniej przed nami granica. Boliwijskie formalności nie zajmują długo, nawet zaskakuje nas, że celnicy nie chcą zobaczyć motoru przed podbiciem pieczątki, jak również, że jest ktokolwiek inny oprócz nas w odprawie paszportowej. Nauczeni niedawnym doświadczeniem wymieniamy Boliwianosy na Chilijskie Pesety i opuszczamy Boliwię po zaledwie 6 dniach obecności na jej terytorium. W między czasie pogoda wyraźnie zdążyła się popsuć i widać że w Chile czekają nas mokre chwile. Przejeżdżamy przez granicę na przełęczy między ośnieżonymi wierzchołkami wulkanów, co czynimy dość szybko, bo pierwsze krople deszczu zaczynają nas moczyć, a na takiej wysokości (ok. 4700) są one bardzo zimne. Odprawa znajduje się kilka kilometrów dalej. Podjeżdżamy i miny się nam uśmiechają : stoi jakieś 10 motocykli, każdy z innej paki: chopery, supersportowe, luksusowe turystyki i enduro jak nasze. Pieczątka do paszportu, wypełnienie druków celnych, jeszcze tylko dokonanie rewizji i jesteśmy w Chile. Nie tak szybko. Okazało się, że celnicy od dziś strajkują i motocykle stoją na granicy już od 2,5h. Nie wiemy, czego żądali, ale że jak nie wiadomo o co chodzi, to pewnie o pieniądze. Co dla nas to jednak oznacza, szybko się dowiedzieliśmy. Celnicy obsługują tylko kilka osób w danym czasie, i nam wyznaczyli inspekcję na 19ta… Czyli dalej będziemy musieli jechać po ciemku. I od razu człowiekowi ciśnienie skacze, i z miejsca nie lubi kraju. Ucieszyłem się o tyle, że zobaczyłem, że na urzędowym zegarku dochodzi 18ta. Acha, bo pewnie w Chile mają czas letni. W sumie to teoretycznie nieistotne, zmiany czasu mają bardzo ważny wpływ na psychikę. Otóż teraz w Chile wstajemy o 7dmej, kiedy dopiero zaczyna świtać. Na północy w Peru nigdy w życiu nie wstalibyśmy normalnie sami z siebie o 5tej rano. A dzięki temu jasno mamy teraz do 20.30 Czysta psychologia, a działa. Niemniej na granicy czekaliśmy przez to godzinę mniej niż na początku sądziliśmy i jak przyszła nasza kolej, szybko pomknęliśmy dalej (nie wspominając o konieczności odpięcia plecaków do kontroli przeciwbakteryjnej, podczas której zarekwirowano nam 2 cebule, za to nie zauważono suszonych śliwek czy worka liści koki. Tak wygląda właśnie ścisła kontrola mająca na celu wyłapanie wszystkich produktów rolnych, których wwóz jest do Chile zabroniony (żeby chronić rodzimą produkcję rolną).
Deszcz jakoś poszedł sobie do Boliwii, a my poszukaliśmy niedaleko miejsca na nocleg, pozostając 4,5 km ponad powierzchnią oceanu, do którego mieliśmy zjechać dnia następnego. Słońce znów sprawiło nam piękny spektakl chowając się za horyzontem. Popatrzcie na te wulkany:

Już jak wieczorem oglądaliśmy kolejny odcinek Kompanii Braci, którą dostaliśmy wraz z resztą filmów od Zuzy, podciągaliśmy śpiwory co raz bliżej nosa. Pomimo zimna i wysokości (już jesteśmy naprawdę mocno zaaklimatyzowani) spało się świetnie, jednak rano mocno zaskoczył nas szron, który zebrał się na zewnątrz i wewnątrz namiotu, i wszystkiego wokół. Nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy zaczekać, aż wzejdzie słońce i na początku roztopi, a potem wysuszy namiot. W między czasie udało nam się ugotować zupę mleczną (która nam została po Choquequirao), która mimo wrzenia była niezbyt gorąca. I znów przed nami było więcej trasy niż wstępnie planowaliśmy. Zamiast jednak pędzić, zdecydowaliśmy się okroić trasę, aby szybciej dojechać do Iquique, w którym mieliśmy spotkać się z Dakarem. Za to mieliśmy czas zatrzymać się w malutkiej miejscowości Parinacota, w której wyróżnia się przepiękny mały kościół, o pobielonych ścianach i słomianym dachu (Msza Św. raz w miesiącu), przy wikuniach, wiskaczach i gwanako, przy jeziorze, w którym niczym w lustrze odbijał się wulkan na horyzoncie. Zboczyliśmy również z głównej drogi, aby zobaczyć trzy wspomniane w przewodniku miejscowości, wokół których mieliśmy zobaczyć przedhiszpańskie fortece i terasy. Kiedy dojechaliśmy szutrową trasą do pierwszej z nich, Belen, byliśmy mocno zawiedzeni. Miejscowość, w tym kościół, bardzo ciekawa, jednak fortecy, na którą warto by było rzucić naszym laickim okiem , nie znaleźliśmy, podobnie jak i żadnego z mieszkańców. Cała miejscowość pusta. Wszystko zamknięte na kłódki. Hm, słyszeliśmy o miejscowościach, których mieszkańcy wynieśli się na wybrzeże, którzy wracają do nich jedynie w czasie świąt, jednak nie spodziewaliśmy się trafić do jednej z nich tak szybko. Zwłaszcza w porze obiadu. I nie wiedzieliśmy, czy zawracać do głównej drogi, czy jednak nie podjechać kilka kilometrów dalej do kolejnej. No ale jak już jesteśmy tak blisko, to się wracać nie będziemy, zwłaszcza że z tyłu marchewki nam skrobała i w tył głowy pluła granatowa chmura. Miejscowości kolejne nie okazały się jednak cokolwiek ciekawsze czy żywsze, i posiliwszy się resztką boliwijskich ciastek, ruszyliśmy w kierunku drogi nad Pacyfik.

Zawsze mnie ciekawi, jak wygląda przejście mnie zmieniającymi się krajobrazami. Bo patrząc na mapę, widzimy, jak wulkany po 6,5 metrów mogą znajdować się 2 godziny drogi od Pacyfiku. Jak to jest? Ta część drogi jest zaskakująca. Po Chilijskiej stronie zbocza są całkowicie suche, tym bardziej jak się obniżamy i zbliżamy do oceanu. O tyle niesamowicie, że na przestrzeni 130 km zjazd do oceanu jest bardzo płynny. Przez to że nie ma opadów, erozja poprzez rzeki postępuje bardzo powoli, i brak jest, co można by sobie wyobrazić, głębokich dolin poprzecznych do linii brzegowych. W większości teren łagodnie opada w dół. Co jakiś czas występuje niewysoki próg, po czym dalej teren stopniowo się obniża na całej szerokości łańcucha górskiego. Na poziom morza spada się dopiero nad samą wodą, klify czy też zbocza mają wiele set metrów wysokości.

My tego dnia dojeżdżamy na poziom morza do miejscowości Cuya leżącej u ujścia jednej z nielicznych rzek do Pacyfiku, która na mapie wydaje się być główną miejscowością pomiędzy Iquique a graniczącą z Peru Aricą, a która nie ma stacji benzynowej. A już jedziemy na rezerwie. A do Iquique wciąż 200km. Następna stacja benzynowa okazuje się być pod Iquique, jednak lokalni zapewniają nas, że 25 km dalej, po wyjeździe z doliny na płaskowyż, napotkamy restaurację, w której właścicielka sprzedaję również paliwo dla takich jak my, co to nie wiedzieli, że stacji benzynowych na 4h odcinku drogi z Ariki do Iquique nie ma. I pewnie dla lokalnych, co to mają samochody. Kupujemy pierwsze chilijskie wino, które okazuje się być rozlewane do 1,5l kartonów, a które przelane do plastikowej butelki po wodzie towarzyszyć nam będzie jeszcze długo.
Rano cieszymy się, że namiot jest suchy, i szybko wskakujemy na trasę, po której od wczoraj przejechało już wiele motocykli i terenówek, zmierzających tam gdzie my. Kiedy wyjeżdżamy na płaskowyż, w restauracji kobieta przeczy, jakoby miała benzynę. Cóż. Nie poddajemy się, nie możemy przez taką prozaiczną rzecz spóźnić się na metę szóstego etapu. Odwiązuję pusty bidon, staję przy skraju drogi, odkręcam korek i odwracam do góry nogami. Pierwszy przejeżdżający motocykl sprzedaje nam część swojej rezerwy. Do Iquique nam nie starczy, ale możemy pokonać kilkadziesiąt dodatkowych kilometrów, które doprowadzają nas do kolejnego zgrupowania drogowych restauracji, wśród których znajdujemy tę właściwą. I już bez przeszkód, z drzemiącą Madziulą, dojeżdżamy do Iquique. Ależ niezwykły widok na miasto z krawędzi płaskowyżu. Ocean widzimy pierwszy raz od wielu tygodni, do tego to pierwsze prawdziwe miasto w Chile. Droga do niego jakoś zdołała się wciąć w strome zbocze i po chwili znajdujemy się wśród nowej rzeczywistości. Przedmieścia zbudowane są z parterowych, drewnianych, kolorowo pomalowanych prostych domków. Kilka przecznic i znajdujemy się w zadbanym centrum. Wysokie apartament owce przypominające te z Surfers Paradise w Australii, zorganizowana wspólna przestrzeń, mieszkańcy jeżdżący na rolkach czy też gimnastykujący się, na miejskiej plaży mnóstwo parasoli, a na wodzie deski surfingowe. Jakbyśmy się znaleźli nad Pacyfikiem gdzieś w Stanach. Ale wszystko to obserwujemy jedynie przez moment, i jedziemy wzdłuż linii brzegowej na południe, tam gdzie GPS wskazuje miejsce biwaku kierowców Dakaru. A więc udało się. Jesteśmy. Trochę nie wiadomo po co, ale jak już jesteśmy, to to zobaczmy.

A póki co weźmy chwilę oddechu i zobaczmy zdjęcia z tych kilku dni drogi z La Paz.

Parque Nacional Sajama


Parque Nacional Lauca


Pozdrawiamy!

Michał

3 komentarze :

  1. Szkoda mi tych dwóch cebuli :P

    OdpowiedzUsuń
  2. I znowu mi dech zaparło od Waszych przygód. No i podziw zwłaszcza dla Magdy za taka dzielna. Deszcze na ntakiej wysokości jako doświadczenie nieuniknione i trwające w czasie trochę by mnie przerastał. Wiele innych przygód z tego co przezywacie tez. zycze dalej czujnych Aniolów Strózów. No i buziaki! Mama kielecka.

    OdpowiedzUsuń
  3. super widoki! wulkany, laguny, flamingi i pustynne krajobrazy tez mi się bardzo podobaly w Boliwii, tylko tyle asfaltowych dróg co na waszych zdjęciach to nie pamiętam żebym widziała tam:)
    powodzenia!
    Magda Kiebała

    OdpowiedzUsuń