17 marca 2010



Po przekroczeniu granicy z Chile właściwie od razu przywital nas asfalt. Pierwszy asfalt od Potosi, pierwszy asfalt od prawie 1000km :). Już zapomnieliśmy jak to jest amortyzator-sprezyna dziala jak normalny amortyzator, a wszystko dzieki temu ze asfalcie w Chile elegancki, równiutki – dziur i nierówności nie ma. Okrazamy wulkan Licancabur i zjeżdżamy z 4500mnpm na jakies 2300mnpm do San Pedro de Atacama. Zjazd podobny nieco do tego z okolic Arici i Iquique, czyli kilkadziesiąt kilometrow na wprost, ciagle w dol. Niesamowicie te Andy schodza do Pacyfiku w Chile. Stopniowo, konsekwentnie w dol. Na polnocy Chile wszystkie drogi są więc proste. Niezależnie od tego czy po płaskim, czy w górę, czy w dół. Wrazenie niesamowite.

W San Pedro upał. I bardzo nas to cieszy. Bo mimo ze podróżujemy po Ameryce Poludniowej w ich „lecie”, mimo ze jesteśmy caly czas stosunkowo blisko rownika, slowa upal doświadczyliśmy bardzo bardzo niewiele razy. W Kolumbii, na polnocy Peru i w boliwijskiej dżungli. Tyle. W San Pedro upal przyjemny, bo wilgotność niewielka. Cieszymy się ze wygrzejemy nasze zmarzniete po Altiplano kosci. Zanim jednak zaczniemy się grzac musimy załatwić formalności związane z przekroczeniem granicy. Tak, tak dopiero w San Pedro, 70km za oficjalna granica z Boliwia załatwiamy formalności, bo dopiero tam urzędują celnicy. Najdziwniejsza granica jaka widziałam w zyciu moim. Można wjchac z Boliwii na terytorium Chile, skręcić w strone Paso Jama czyli granicy chilisjko-argentynskiej, przejechac po terytorium Chile 100 (!!!!!)km i wjechac do Argentyny bez sladu w paszporcie ze było się kilka godzin w Chile….

Ogolnie rzecz biorac wszystkie granice w Ameryce Poludniowej są bezproblemowe. Z wyjątkiem chilijskich. Tzn i te są bezproblemowe w sensie folmalnosci paszportowo-motorowych, ale jest jeszcze jeden stopien kontroli, który jest dla nas delikatnie mówiąc upierdliwy. A mianowicie – SAG, czyli sluzba kontrolujaca, czy nie wwozi się zadnych produktow pochodzenia roślinnego lub zwierzęcego. Cala kontrola polega na tym, ze trzeba wszystkie bagaze oddac do skanowania lub położyć na stolach, umożliwiając tym samym ich reczne przeszukanie. Rozumiemy cala filozofie kontroli SAG ich motywy, z tym, że odwiązanie wszystkich bagazy zajmuje nam ok. 15-20 minut, przywiązanie to ok. 30minut, a ich bardzo powierzchowna i totalnie niedokladna kontrola zajmuje może 1-2minuty. Już drugi raz wwieźliśmy do Chile min cala paczke lisci koki, zupełnie jej nie ukrywając. 1,5h na „granicy” i jedziemy szukać campingu. Ze znalezieniem nie mieliśmy większego problemu. Jest ich co najmniej kilka. Ceny natomiast, szczególnie po kilku miesiącach w Chile i w Peru powalają. 16USD za naszą dwójkę. Czyli sporo więcej niż za NAJdroższy nasz hotel – z La Paz, gdzie spaliśmy w pokoju z łazienką, w boskiej pościeli, a w cenie było min śniadanie i wifi w pokoju… A camping sam w sobie – dziadostwo straszne. Ludzie jednak ciekawi. Poznaliśmy między innymi Chilijczyka podróżującego od 16 lat z synem, z czego ten ma 6 (4 w podrozy) i mówi w 4 językach..., Niemca – sapera - podróżującego po Am S od 6 lat objechanym żółtym Landroverem, wczesniej był w Australii i Afryce. I jeszcze jednego Niemca, który wziął roczny urlop, przywlókł z Europy campera, ale mu się tęskni za dziewczyna więc wraca.

Na ulicach San Pedro uderza nas ilość turystów. Zdecydowanie największa gringownia po Cusco. Z tą różnicą, że 5 przecznic od rynku w Cusco widać było jakieś normalne peruwiańskie życie. Choć trzeba było się postarać możliwe były do znalezienia obszary Cusco, w których życie toczyło się zwyczajnie, a nie wokół zaspokajania potrzeb turystów. San Pedro jest małą mieścinką, tam takich obszarów nie ma. W każdym domie jest hotel, restauracja, biuro turystyczne, kafejka internetowa albo sklep z artesaniasami. A wszystko TAK DROGIE, ze galy na wierzch wychodza i schowac z powrotem się nie chcą. Samo San Pedro to zdecydowanie nic takiego, ludzie przyjeżdżają tu jednak nie dla wioski, a dla okolic. Postanowilismy wiec zobaczyc co ciekawsze miejsca i uciekac do Argentyny. Musilelismy jednak być dosc mocno selektywni w naszym wyborze. W okolicach San Pedro nie ma bowiem jednego Parku Narodowego, który pobierałby jedną zbiorczą opłatę. Każda „atrakcja” pobiera opłatę w wysokości 4-8USD od osoby, co przy naszej dwójce i atrakcjach kilku daje sumkę dla nas wysoką.



I tak zdecydowaliśmy się pojechać do miejsc dwóch – Valle de la Luna i Laguny Cejar. Dolinę Księżycową zobaczyliśmy „od tylnych drzwi”, co by nie płacić. Formacje skalne niezwykłe, różnorodność wielka. Tylko na nas, po tym co widzieliśmy, wielkiego wrażenia na nas nie zrobiła. Chodząc w tych różnych skalnych dolinkach rozmawialiśmy o znaczeniu kolejności zwiedzania. Jakbyśmy przyjechali do San Pedro na początku – bylibyśmy oczarowani. A teraz – doznania przyjemne, ale bez rewelacji.
Pojechaliśmy więc dosyć szybko na Salar de Atacama popływać w Lagunie. Słyszeliśmy, ze droga będzie piaskowa i że może być trudno, ale po tym co doświadczyliśmy w ostatnich dniach w Boliwii byliśmy bardzo pewni siebie. Niepotrzebnie, bo piasek nigdy łatwy nie jest i niezależnie od tego, jak wielkie się ma doświadczenie, wywalić się w nim jest niezmiernie łatwo. I tak też się stało. Piasek sięgał momentami do połowy koła, momentami wydawało się, że jest zupełnie twardo, a koło zapadało się strasznie. I raz w takim niepozornym miejscu zaliczyliśmy w glebe. Akumulator posłuszeństwa odmówił. Nie mieliśmy więc innego wyjścia niż rozpędzać motor, pchając go po piaskowej drodze i próbować odpalić „na pych”. Niełatwo, ale po kilku próbach się udało.



Laguna, a właściwie Laguny Cejar są miejscem pięknym. Wyglądają trochę tak jak głębokie dziury w kilkudziesięciocentymetrowej skale solnej. Woda jest w nich przez to taka słona, że można w nich pływać z efektem jak w Morzu Martwym. Fajna zabawa ;)
Resztę czasu w San Pedro spędziliśmy na uzupełnianiu bloga i uploadzie zdjęć. Zaległości wielkie były, w sumie cały dzień nam na tym zszedł.

Valle de la Luna - Laguna Cejar


Trzeciego dnia udało nam się wyjechać z San Pedro w stronę Argentyny. Do Salty mieliśmy ponad 600km, postanowiliśmy to podzielić na dwie części. Pierwsza część to 300km przeprawy przez Andy. Wjazd po prostej na Altiplano, po czym po prostej przez Altiplano. Znowu marsjańskie klimaty, pojedyncze trawki, brak roślinności, gdzieniegdzie wikunie, wszedzie wulkany, czasem salar niewielki się trafi. Podoba nam się. Tylko zimno, przez to zatrzymywać nam za bardzo się nie chce.
Granica z Argentyna bardzo bezproblemowa, nawet na motor nie chcieli rzucic okiem. Za granica stacja benzynowa. I to jaka! Karta można placic! I kawe z croissantami serwuja! Raczymy się :)

130km za granicą pierwsza wioska – Susques. Tu zatrzymujemy się na noc. Okazuje się ze można campować, w centrum wioski, na placu pod komisariatem. Trochę mało kameralne miejsce, ale skoro lokalsi mówią, że niejeden już tu campował, to i my się rozbijamy. Jesteśmy głodni. W wiosce jest kilka małych restaurantek, nie mamy jednak argentyńskich peso. Bankomat nie działa, wymiany walut nie ma, z prywatnych osób nikt nie chce nam wymieni ć chilijskich peso. Znajdujemy jednak w końcu chilijskich kierowców TIRów, którzy wymieniają nam gotówkę. Najadamy się po uszy Milanesą – czyli takim 3mm schabowym o średnicy 40cm. MNIAMI



Podoba nam się to Susques. Wioska cała z cegły adobe, niby niewiele różniąca się od tego tysiąca wiosek, które widzieliśmy w Boliwii i Peru, a jednak drobny przeskok cywilizacyjny widzimy. Zamiast betonowego, tandetnego placu głównego, jest wysadzana drzewkami i całkiem eleganckimi latarenkami avenida. Bank – bardzo elegancki, podobnie jak kilka restauracyjek. Krok w stronę domu.



Kolejny nasz dzień to wielki zjazd w dół. Z 3600 musimy wjechać na przełęcz na 4200, po czym zjechać w dół do Salty na około 1100mnpm. Serpentyny niesamowite, wieje jak na Altiplano i te kaktusy – WSZEDZIE wielkie kaktusy, dosyc zielono, widac, ze jesteśmy tu pod koniec pory deszczowej, ze wszystko zdążyło się bardzo zazielenic. Co nas jednak najbardziej uderza i staje się przyczyna tak wielu przerw i postojow – to gory. Tak glebokich dolin nie widzieliśmy od Peru, ta wysokogórskość jest piekna, najbardziej podoba nam się jednak kolor gor… Tecza skalna. Czegos takiego w zyciu nie widzieliśmy. Róż, rudy, fiolet, zieleń, żółć. Wymieszane, poplątane. Wow. Zatrzymujemy się w trzech miejscowościach – Purmamarce, Tilcarze i Maimarze. Wioski bardzo turystyczne, nic takiego, wszystkie jednak punkty widokowe na gory teczowe maja. Wchodzimy na każdy z nich. Bardzo nam się to podoba.

W drodze do Salty


Kilkanasnie kilometrow przed Jujuyem robi się zielono. TOTALNIE zielono. Dzunglowo zielono. I padac zaczyna. Zatrzymujemy się wiec, żeby włożyć nasz ekwipunek przeciwdeszczowy. Nie gasimy silnika. I kiedy tak nakładamy kolejne warstwy smok wypluwa przez tylna rurke wielkie ilości zielonego plynu, plynu chłodniczego… Z pieknie było, mysle sobie. Micho mowi jednak ze nic się nie stalo, ze silnik się przegrzal i motor wyplul nadmiar plynu, ze możemy jechac dalej. Plyn uzupełnimy w Salcie. Wszystko przez ten niewylaczony silnik. Dlaczego go nie wyłączyliśmy? Bo w San Pedro ostatecznie umarl nasz akumulator. Tak zupełnie. Rozrusznik rano nawet raz pociągnąć nie chce. Jeśli wiec w pobliżu nie ma z górki staramy się nie gasic silnika, żeby pozniej nie mieć problemu przy pchaniu motoru. Dosyc smiesznie to wyglada szczególnie w wioskach, jak pchamy we dwojke motor żeby odpalil. W Susques trzy razy musieliśmy go na gorke wpychac, żeby pozniej rozpedu przy zjezdzie smok nabral. W sumie bawi nas to :)

Z Jujuya do Salty wybieramy mniej uczęszczaną drogę. Okazuje się ona być wąską na jeden pas ścieżką z milionem zakrętów. Zielen dzunglowa, momentami zielone pola uprawne. Czujemy się jak w czerwcu w Polsce… Do Salty dojeżdżamy już po zmroku. Znajdujemy camping, stosunkowo niedaleko od centrum (30-40 minut na piechotę). Miał być z basenem i jest, tylko z basenu po wakacjach wodę wypompowali :)
Rozbijamy się. Zaczyna padac. Na początku niewinnie. Mży. Zamykamy więc nasze dwa okna, w tym jedne okno-drzwi i dusimy się w duchocie. Z czasem z mżawki robi się ulewa połączona z burzą. Kapie w namiocie. Ciężko nam śpi. Prawdziwa burza przychodzi jednak o 3 w nocy, Pioruny walą dookoła, co chwilę w namiocie robi się super jasno, grzmoty rozrywają niebo. U nas mokro i trochę się boimy. Że piorun walnie w drzewo, pod którym śpimy. Jest dosyć wysokie. Zastanawiamy się, czy nie przenieść się na spanie do łazienki. Postanawiamy się chwilę wstrzymać. Nagle HUK. NIEziemski HUK! Tuz kolo nas, ziemia się zatrzęsła. Zrywamy się, walnal piorun! Pytamy się jedno drugiego, czy wszystko OK. TAK, wszystko OK. Po minucie trzezwiejemy i uzmysławiamy sobie, ze to nie piorun walnal, tylko motor się przewrocil. I Michala kask w glowe uderzyl. Raczka od kierownicy była pewnie z 5 centymetrow od jego głowy…. Postawiliśmy go tak blisko namiotu, żeby pelerynę rozciągnąć nad wejściem do namiotu – żeby choć minimalną szparkę wentylacyjną zrobić. Przez kilkugodzinną ulewę ziemia tak rozmokła, że się pod nóżką od motoru zapadła. Pioruny dalej walą, a nam benzyna pod namiot wycieka. Micho wygramala się z namiotu i w samych slipkach, na bosaka, w błocie walczy z podniesieniem motoru. Kilka minut mu to zajmuje. Wraca jak spod prysznica. Pozniej dlugo zasnąć nie możemy. Schiz totalny. Ze piorun benzynę, co nam pod namiot podciekła, podpali. ITP. Głupia ta wyobraźnia ludzka. Ciężko ja ujarzmić. Rano organizujemy wielkie suszenie. Wszystko mokre. Rozwieszamy sznurki. Zbieramy się do miasta dopiero o 14.



Salta jest bardzo miłym miastem. Hiszpański charakter, wiosenno-kawiarniany klimat. Dużo ładnych kamieniczek zielonych drzew z niedojrzałymi jeszcze pomarańczami. Ludzie w dużej mierze o śródziemnomorskim wyglądzie, elegancko ubrani popijają pyszną kawę na dworze pod parasolem. Temperatura idealna. Ok 22-25 stopni, slonecznie, troche chmur. Nastrój sielskości. Włóczymy się po mieście bez celu. Spacerujemy i obserwujemy. Podoba nam sie, choc w TOP3 naszych ulubionych poludniowoamerykanskich miast Salta na pewno sie nie zmiesci. Ceny powiedziałabym warszawskie. Nie jest więc źle, jest taniej niż w Chile, na pewno ograniczymy więc pobyt w Chile do absolutnego minimum. Może tylko do Valparaiso pojedziemy...? Uderza nas ściśle przestrzegana siesta. Od 12.30 do 16 życie zamiera, wszystko pozamykane, kilka kawiarni jedynie działa. Dziwi nas to o tyle, że tak długa siesta kojarzy nam sie z prawdziwie upalnym klimatem, w którym od 12 do 16 po prostu nie da sie funkcjonować. Mamy polowe marca, a tu naprawde goraco nie jest. Nawet wiec jesli goraco tu bywa to tylko przez trzy miesiace w roku...

Po raz pierwszy w Ameryce Południowej widzimy tak profesjonalnie zorganizowany system komunikacji miejskiej. Profesjonalny w sensie systemowości - sposób płacenia jest natomiast najgłupszym jaki było nam dane poznać. Za przejazd płaci się 1,30 ARS (ok 1zl). Odliczoną kwotę wrzuca się do automatu w autobusie. Automat reszty nie wydaje - stad koniecznosc posiadania kwoty odliczonej. W argentynskich miastach panuje wiec chroniczny brak monet. Nie ma najmnniejszych szans zeby rozmienic banknot 2ARS, sprzedawcy wydaja czesto na swoje niekorzysc byle tylko wydac jak najmniej monet. Slyszelismy ze w Buenos Aires sprzedaje sie monety - po cenie oczywiscie wiekszej niz sama wartosc monet....

I jeszcze jedno - konfrontacja z nowym akcentem. Ten jest zdecydowanie najdziwniejszy, choc z perspektywy czasu stwierdzamy, że najtrudniej nam zrozumiec ludzi w Chile, a najłatwiej w Kolumbii. Mnostwo tu sz, ż, ź i seplen ciut zbliżony do hiszpańskiego. Swoją drogą ostatnio mieliśmy okazję po raz pierwszy porazmawiać po hiszpańsku z Hiszpanem. Śmiesznie. My marszczyliśmy brwi i on. My, że co za SEPLEN. On, że co za słowa używamy :) Po raz pierwszy ktoś powiedział do nas VOSOTROS (wy), w Ameryce Południowej ta forma nie istnieje, każdy mówi na Pan, Państwo :) Co za nieformalność! Musieliśmy się ostro nagłowić, żeby przypomnieć sobie sposób odmiany czasowników w drugiej osobie liczby pojedynczej i mnogiej :) Śmiesznie.

Udaje się nam kupić nowy akumulator - już zainstalowany. Reperujemy łożysko w kole, robimy pierwsze od niepamiętnych czasów pranie i jesteśmy gotowi do drogi - do dalszej argentyńskiej konfrontacji :)

Salta


Madziula

5 komentarzy :

  1. zdjęcia jak zawsze piękne:) Okolice Salty piękne, najbardziej mi sie podobały z całej Argentyny, więc jestem ciekawa, jak będzie się wam podobać dalej Argentyna. Fajnie widzieć, że staliście na tym samym moście w Tilcarze co my:)
    W Buenos Aires rzeczywiscie w autobusach można płacić tylko monetami, więc trzeba nosić ich spory zapas. W Mendozie np są już karty magnetyczne, które się doładowuje. W Santiago w Chile komunikacja miejska jest najbardziej nowoczesna.
    Valparaiso jak macie czas, też warto odwiedzić, chociażby dla domków w kolorach tęczy rozsianych na wzgórzach i owoców morza, jeśli lubicie:)

    pozdrawiam
    Magda

    OdpowiedzUsuń
  2. Argentyna moja kochana :) Najlepszy kraj na ziemi w mojej opinii :)
    Jak z planem co do Ruta 40? Jedziecie?

    OdpowiedzUsuń
  3. W BA maszyna w autobusie wydaje resztę! :)
    A w Chile polecam wejście na wulkan Villarica. Wejście jak wejście, ale jakie zejście (a w zasadzie zjazd na dupie) :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Plan jest narazie taki ze jedziemy Ruta 40 przynajmniej do Bariloche. Na samo poludnie chyba nie damy rady. 5000km - musielibysmy pedzic, a tego nie lubimy. Choc oczywiscie wszystkko sie zobaczy :P

    Widzielismy Wasz wpis o Villarica - super! rozwazymy :P

    Magda K. - do Valparaiso jedziemy!!! Jestesmy ciekawi reszty Argentyny :) Poki co naprawde nam sie podoba.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ech, wszyscy w ruchu, tylko mi dalej marzna kosci na Altiplano :) Ale wies jest cudowna, musze jeno podszkolic nieco Aymara... Szerokich drog w Argentynie!

    OdpowiedzUsuń