12 maja 2010



Kiedy dojechaliśmy do Tigre, było już ciemno. Pierre i Laurance od dawna nas zapraszali do siebie na łódkę. Tyle że ostatnio jakoś nie odpowiadali na nasze maile. Napisaliśmy, kiedy mniej więcej będziemy, potem jeszcze raz, kiedy to okazało się że będziemy wcześniej niż sądziliśmy. I zero odpowiedzi. Cały czas mieliśmy nadzieję, że Pierre wreszcie odpowie. Ale tak się nie stało.
Pamiętacie jeszcze nasz problem z amortyzatorem? Pod koniec lutego uszkodził nam się tylny amortyzator, i od tej pory jechaliśmy jedynie na nietłumionej sprężynie. Zamówiony ze Stanów amortyzator nie poleciał do Mendozy, ponieważ firma nie zauważyła naszej wpłaty na koncie. W końcu zdecydowaliśmy, aby amortyzator został wysłany do Pierra. I w ten sposób mieliśmy adres, który nam podał na potrzeby wysyłki.

Pod wskazanym adresem w centrum Tigre znaleźliśmy sekretariat Tigre Sailing Club. Tam nam powiedziano, gdzie mieści się port klubu. Pojechaliśmy według wskazówek, i zupełnie nie mogliśmy go znaleźć. Widzieliśmy większe łódki zacumowane przy nabrzeżach kanału. Widzieliśmy też suche parkingi łódek, przechowywanych piętrowo jedne nad drugimi. Zajechaliśmy na stację benzynową, szukając nadziei w Internecie: wciąż nie było wieści od Pierra, a zdjęć żadnych z Tigre, po których moglibyśmy rozpoznać lokalizację portu, na swoim blogu nie zamieścił. Pytani ludzie znów odsyłali w to samo miejsce.

Po jakichś prawie 3 godzinach szukania, a właściwie kręcenia się wciąż wkółko i zagadywania coraz to innych ludzi już mieliśmy się poddać. Zaczęliśmy szukać noclegu. Tylko że w pobliżu nie było ani kempingu, ani taniego hostelu, w którym moglibyśmy się schować na noc, a te hotele, które znaleźliśmy były zdecydowanie za drogie. Coś mnie podkusiło i wróciliśmy do sekretariatu klubu. Było już naprawdę późno i dobre 10 minut waliliśmy w bramę, zanim nam otworzono. Tym razem zastaliśmy nieobecną wcześniej panią prowadzącą sekretariat. Okazało się, że zna Pierra! Wytłumaczyła nam dokładnie, w którym miejscu jest marina, ale i nie zapomniała dodać, że jest ona po drugiej stronie rzeki! To dlatego jej nie widzieliśmy. Szybko zadzwoniła do mariny, i poleciła przekazać Pierrowi, że ma gości. Nam natomiast, żeby jechać na miejsce, bo zaraz po nas przypłynie łódka.

Nie trzeba mówić, że humory nam się poprawiły natychmiastowo. W kilka minut byliśmy w umówionym miejscu i nie musieliśmy czekać 2 minut, jak z drugiego brzegu płynęła do nas łódka, a na niej postać wymachująca przyjaźnie. Pierre nie dowierzał, że nas widzi: „jak nas znaleźliście?”. „oczekiwaliśmy Was dopiero za kilka dni…”. Szybko przerzuciliśmy bagaże na klubową łódkę, motor odprowadziliśmy na lokalny parking, i po kilku minutach znaleźliśmy się na pokładzie Mangai. Laurance nie dowierzała własnym oczom, zdumieni byli Christian i Olga z sąsiedniej łódki, akurat z wizytą u naszych Francuzów. Oczywiście szybko okazało się, że Pierre nie przeczytał naszego ostatniego maila o wcześniejszym przybyciu. Tak więc też nie słyszał o naszym planie na następne dni. Ale że scenariusz mają bardzo elastyczny, udało się go przedstawić i zaakceptować.



Po pierwsze, co najważniejsze, Pierre podtrzymał gotowość kupna motoru. Ma plan pojechać nim z Laurance przez kraje dobrze nam już znane aż do Kolumbii – tak więc Smok łatwego życia nie ma, czeka go kolejny (czwarty?) kurs na tej trasie. Na łódce jeszcze dokończy remont w maju i od czerwca postarają się dotrzeć do Kolumbiii przed końcem roku, kiedy to wrócą samolotem do Buenos Aires i stąd popłyną wokół przylądka Horn do Valparaiso.

Motoru jednak nie mogliśmy od tak sobie przekazać. Pierre wyjeżdżając nim z Argentyny zostanie poproszony przez służby celne o pokazanie tzw. zezwolenia na czasowy wwóz do kraju, wydawanego przy wjeździe do kraju. A że jest ono wystawione na konkretną osobę, musieliśmy sobie jakoś z tym poradzić. Na szczęście, po drugiej stronie wielkiej rzeki Platy leży Urugwaj. Tak więc ustaliliśmy, że my z Madziulą pojedziemy do Urugwaju pierwszym możliwym przejściem granicznym i spotkamy się w miasteczku Colonia del Sacramento. Stamtąd wrócimy do Buenos Aires promem. My wywieziemy motor z Urugwaju, a oni jako nowi właściciele wjadą nim do Argentyny. W ten sposób Pierre będzie miał legalne dokumenty wwozowe.



Następnego dnia, jak już odespaliśmy nieco nerwy wczorajszego wieczora, zapakowaliśmy się w jeden plecak i ruszyliśmy w stronę Urugwaju. Do Colonii mieliśmy 450 km, więc umówiliśmy się na spotkanie pod latarnią morską dopiero na 15tą następnego dnia. Mając poczucie, że nie mamy zbyt wiele drogi przed sobą, oczywiście zbyt późno wyruszyliśmy w drogę. A była ona ciekawa, mimo że ciągle na wprost i po płaskim terenie. Przejeżdżaliśmy przez deltę rzeki Parany, po wielkich i wysokich mostach przerzuconych przez dwie żeglowne potoki jej wód. Jechaliśmy przez tereny podmokłe lub też całkowicie zalane wodą. Krowy i konie stojące po brzuch w wodzie wyglądały jakoś strasznie śmiesznie. Piękne ptaki, zielone rośliny. Pięknie.
Piękny również zachód słońca. Droga którą jechaliśmy łączy Buenos Aires z Brazylią, a od Urugwaju dzieliła nas jedynie rzeka, Urugwaj zresztą. Od zjazdu z drogi do przejścia granicznego jest już tylko 60km, postanowiliśmy więc ostatni raz zatankować benzynę, która ponoć u sąsiadów jest droższa. I tutaj dowiedzieliśmy się rzeczy niezwykłej. Fińska firma papiernicza Botnia po drugiej stronie rzeki wybudowała swój zakład papierniczy, co wywołało protesty Argentyńczyków. Zyski dla Urugwaju, a zanieczyszczenie środowiska dla obu krajów. Zablokowano most do odwołania, o czym nie mieliśmy pojęcia. Następny most Colon/Paysandu to dodatkowe 100km na północ. Zwątpliliśmy. Już mieliśmy nadzieję na koniec jazdy dzisiejszego dnia.

Nie trzeba było robić wielkich obliczeń żeby dojść do wniosku, że mamy przed sobą w tym momencie 450 km do Colonii (200km więcej niż początkowo planowaliśmy), i nie mamy jak przesunąć naszego spotkania z Francuzami o 15tej. Słońce właśnie zachodziło, ale nie mieliśmy wyjścia. Ustawiliśmy sobie za cel przejazd do Urugwaju i nocleg w pierwszym mieście, z którego rano mielibyśmy do Colonii 300 km.
Nie była to przyjemna jazda. Wraz z zachodem słońca ruch niesamowicie zgęstniał. Potok tirów i autobusów w obu kierunkach, dla których jazda w nocy jest lepsza niż w dzień – nie ma osobówek ani ciągników. Tyle że i autobusy i tiry były szybsze od nas. Co chwilę byliśmy wyprzedzani przez jakiś samochód, to znów ktoś siedział nam ogonie. W razie złapania przez nas gumy mógłby nie zdążyć wyhamować. Nie było to przyjemne, ale trudno, nie było innej rady.

Granicę pokonaliśmy dosyć szybko. W odróżnieniu od każdej z dotychczas pokonanych granic, tutaj kierowcy jadąc do sąsiada nie muszą wypełniać formularzy celnych. A to powoduje, że jedynie zagraniczne pojazdy muszą to zrobić, więc celnicy nie mają wprawy w obsłudze. W Argentynie w ogóle nas nie spytali o dokument, tak że sam musiałem szukać celnika, żeby móc go wręczyć. To nam uświadomiło, że równie dobrze mógł tutaj przyjechać Pierre!!! Z drugiej strony urzędnik w Urugwaju wypełniał odręcznie swój dokument (bez żadnego wpisywania danych do systemu komputerowego) w takim tempie, jakby nie robił tego od roku.

Do Paysandu zajechaliśmy ok. 22. Noclegi okazały się nadzwyczaj drogie, na szczęście miejski kemping był darmowy. Rano pierwszy raz w historii obudziliśmy się i wstaliśmy przed wschodem słońca, czując presję czasu. Mokry od rosy namiot szybko zwinęliśmy i ruszyliśmy przed siebie. Brrr, jak zimno. Poranne mgły przez kilka godzin nie chciały ustąpić, za to do szpiku kości przenikając przez nasze ciała. Ale z każdą godziną było co raz cieplej, a i my widzieliśmy, że kontrolujemy czas, zdążymy.

Przejechaliśmy ciut ponad 300 kilometrów przez Urugwaj. Nie chcemy generalizować, ale postaramy się zaprezentować kilka spostrzeżeń. Tereny delikatnie pofalowane, całkowicie rolnicze. Bydło, różnego rodzaju uprawy, zboża, owoców, między innymi winogron. Zabudowa sprawia wrażenie trochę zaniedbanej podupadłej. Zaprzęgi konne, wiele czterdziestoletnich amerykańskich aut, niby wszystko jak w Argentynie, tylko z 20 lat wstecz. Często dodaje to dużo wdzięku, uroku i sielskości tym miejscom. Ale widzieliśmy też i slumsy w niewielkiej miejscowości, czego nie doświadczyliśmy u sąsiada.



Przed wjazdem do Colonii de Sacramento co raz bardziej ogarniało nas, a na pewno mnie, uczucie docierania do niewidocznej mety. Ostatnie kilometry nie były jakkolwiek inne niż setki podobnych w ostatnich dniach, a jednak mieliśmy świadomość tego, że są ostatnimi w ogóle. Tutaj kończy się nasza droga. Pipczeliśmy sobie klaksonem w cały świat, jechaliśmy węzykiem od prawej do lewej. Po 199 dniach od wyjazdu z Medellinu, i przemierzonych 21774 km (wg. moich obliczeń), dojechaliśmy do kresu naszej drogi. Nie chce się wierzyć, że to może się w ogóle skończyć.
Colonii nie zwiedziliśmy prawie w ogóle, a szkoda, bo miasteczko jest bardzo urodziwe. Założone przez Portugalczyków przez moment było konkurencją dla Buenos Aires. Po przejściu we władanie Hiszpanów straciło rację bytu i podupadło. Dziś można tu spotkać setki Amerykanów, jak również Portenos (mieszkańców Buenos), przechadzających się po wybrukowanych kocimi łbami uliczkach w cieniu platanów.
My zaś po spotkaniu Pierra i Laurance w umówionym miejscu z miejsca udaliśmy się do portu, gdzie załapaliśmy się na prom, którym w godzinę dopłynęliśmy do portu w Buenos Aires.



Na promie przekazaliśmy Pierrowi kluczyki do motoru i kaski, po czym jako zwykli turyści wyszliśmy na ląd. Buenos Aires od strony portu bardziej przypomina Sydney ze swoimi drapaczami chmur niż to co każdemu się kojarzy z Buenos – wąskie uliczki, nieco podupadłe, ale z wielkim klimatem.

Dziwnie było patrzeć na nasz motor, pilnowany przez Laurance,kiedy Pierre załatwiał celne formalności. Dziwnie było iść z plecakiem przez centrum, żeby pociągiem dojechać do Tigre. Wciąż w kurtkach motocyklowych, ale już jak niemotocykliści. Bezpowrotnie. W tej podróży oczywiście.



Na łodzi uczciliśmy dzień i nasz kres wspólnej tułaczki ze Smokiem przepyszną kolacją w czwórkę. Wszystkim się udzieliła atmosfera rozluźnienia i tematy inspirujących rozmów się nie kończyły. Miłe zakończenie nerwowych dwóch dni.
Na szczęście, następnego dnia jeszcze nie wsiądziemy na samolot do domu. Przed nami jeszcze 10 dni podróży i zobaczenie trzech wspaniałych miejsc: dwóch wielkich miast Argentyny i Brazylii i leżących na granicy między tymi krajami wodospadów Iguazu. Będzie więc mocne zwieńczenie podróży.

Podsumowanie całej podróży zostawimy sobie na koniec, tymczasem dokonaliśmy rachuby kilometrów i już wiemy, gdzie najwięcej ich przemierzyliśmy:
1. Argentyna – 5.068
2. Peru – 4.467
3. Boliwia – 4.012
4. Chile – 3.180
5. Kolumbia – 2.517
6. Ekwador – 2.203
7. Urugwaj – 327

Pozdrawiamy bardzo serdecznie!

Tigre - Colonia - Tigre


Michał

2 komentarze :

  1. Korzystajcie kochani z tych ostatnich dni. Oby czas płynął Wam teraz powoli :))
    Pozdrawiamy,
    Alina i Krzysiek

    OdpowiedzUsuń
  2. hola gringos, Gratuluje naprawde rewelacyjnej podrozy poslubnej:-))))wielkie pozdro z limy,
    iza

    OdpowiedzUsuń