5 lutego 2012


Długo czekaliśmy, ale wreszcie nadchodzi weekend naszego wylotu do Afryki! Lecimy dopiero w niedzielę rano. W sobotę jeszcze wigilia z przyjaciółmi z liceum, dopiero po powrocie pakujemy się. Madziula pada, ja dopinam walizki po 4tej.

Wstajemy nieprzytomni. Na lotnisko podrzuca nas Karwas i sprawnie przechodzimy z kaskami pod pachą pod terminal. No nie! Zapomniałem prawo jazdy! Tak to jest robić wszystko na ostatnią chwilę. Będzie musiało wystarczyć moje przedawnione międzynarodowe. Damy radę.

Zmęczenie nakumulowane w ciągu ostatnich dni zabija emocje. Cieszymy się, przysypiając w każdym możliwym miejscu. Czeka nas doba podróży i trzy loty Warszawa - Kair - Addis Adeba - Entebbe.

Do Kairu lecimy LOTem, widzimy śnieg  w Bieszczadach i górach Rumunii, kapitan zresztą ochoczo informuje o każdym przekroczeniu granicy. Patrzymy na GPSa i widzimy że nie kłamie :) Budzimy się wlatując nad Egipt, zataczamy piękne koło nad miastem, rozpoznając znajome miejsca w centrum, a nawet wypatrujemy piramidy. 
Mamy 8 godzin w oczekiwaniu na kolejny lot. Specjalnie w Warszawie nadaliśmy bagaże do samej Ugandy, żeby móc na lekko skoczyć do centrum.  Z nagłówków internetowych gazet wiemy,  że w Kairze niespokojnie, dlatego dopytujemy czy bezpiecznie jechać do centrum. Większość osób  twierdzi, że wszędzie poza placem Tahrir bezpiecznie, aczkolwiek znajdą się i usłużni, którzy rekomendują wziąć taksówkę z kierowcą i z nim zwiedzić z samochodu centrum.
Postanawiamy wykorzystać szansę na rewizję zeszłorocznych wspomnień z Kairu i bierzemy taskówkę do Khan el-Khalili - centrum dla turystów. Nie widzimy żadnych protestów, ani zamieszek. Po raz kolejny widzimy że media pokazują wycinek rzeczywistości. Ten najbardziej spektakularny, najkrwawszy, pełen akcji. Tymczasem w starym Kairze jedynym śladem protestów są samochody wojskowe transportujące żółnierzy w okolice budynków rządowych. W pozostałych częściach miasta życie toczy się swoim regularnym rytmem. Jest niedzielny wieczór, zadzwiająco pusto. 
Ani turystów, ani sprzedawców. Kilka uliczek w bok i ludzie niezwykle ciepło i przyjaźnie reagują na nasze twarze. Cieszą się że jesteśmy w takim czasie. Tylko znów dziwią się, że na tak krótko odwiedzamy Egipt. Mamy czas na herbatkę, sziszę, i poobserwowanie życia. Wracamy na lotnisko. Po drodze przez pewien czas chcąc nie chcąc jedziemy wraz z innymi goścmi pewnej pięknej pary młodej, zobaczcie sami:




Przy odbiorze kart pokładowych upewniamy się, że nasze bagaże polecą z nami. Ku naszemu zdumieniu sprawdzenie nie przebiega w systemie, lecz wysłany zostaje jakiś goniec, który po 10 minutach wraca z naszymi bagażami. No nic, najważniejsze że wiedzą gdzie są. Nadajemy je więc raz jeszcze.
Lot o 3ciej w nocy, więc Madziula drzemie na ławeczce czekając na samolot, ja czytam przewodnik i zapoznaję się z mapą Ugandy - czas już wreszcie coś postanowić. Wreszcie nadchodzi czas odlotu i kolejne 4 godziny lecimy na południe. Budzimy się na niedługo przed lądowaniem, obserwując wspaniały wschód słońca, i podejście do lądowania nad suchą i żółtą Etiopią.
W Addis znów czekamy na kolejny lot w znanych rolach: połowa nas drzemie, połowa na warcie. Zmęczeni niewyspaniem, ale podekscytowani tym co nas czeka meldujemy się przed gate'em. Cierpliwie czekamy na to aż dostaniemy karty pokładowe, a tu tymczasem wreszcie informują nas, że nie lecimy tym samolotem, tylko następnym. Na szczęście następny lot jest już za dwie godziny, i to wykonywany przez Emiraty, jednak  nie tego oczekiwaliśmy. Kilku innych pasażerów jest w podobnej sytuacji, dwie dziewczyny które już od wczoraj czekają na lot do Ugandy płaczą, rozhisteryzowane próbują się na siłę wedrzeć do samolotu, żeby je wyprowadzić muszą być wzywani ochroniarze. My się martwimy głównie tym, że przez tę stratę dwóch godzin nie uda nam się jeszcze dziś znaleźć motorów, i będziemy musieli dodatkowy dzień spędzić w Kampali - niestety, przy tak krótkim wyjeździe każdy dzień jest na wagę złota.
Dwie godziny zlatują bardzo szybko, w oczekiwaniu na nowe karty pokładowe. Dzwonimy do Corneliusa z Coachsurfingu, że będziemy nieco później, rozmawiamy z innymi którzy nie załapali się na wcześniejszy lot. Znów zaczyna być nerwowo, bo do odlotu Emiratów zostały już tylko dwa kwadranse, a babki z Ethiopiana  ni widu ni słychu. Koleżanki z biura spokojnie odpowiadają, że zaraz będzie. Kiedy wreszcie przychodzi, biegniemy wszyscy do gate'u i meldujemy się na pokładzie. Zdecydowana większość pasażerów wsiadała na pokład w Dubaju, wśród nich widzimy wielu Anglików z dziećmi.
Tym razem największy samolot, za to krótki dystans, więc ledwo skończyliśmy obiad i już zaczynamy się zniżać. Trochę chmur i turbulencji.
Lądujemy. Jest soczyście zielono. Płacimy 50 usd od osoby za wizę i dajemy sobie wbić kolejny stempel do paszportu.
Na karuzeli bagażowej nie znajdujemy naszych bagaży. No tak, powiedziano nam że bagaże poleciały tym samolotem do którego nam się wejść nie udało. Idziemy do biura bagażu zagubionego. Przed nim pryzma kilkudziesięciu plecaków, walizek i tobołków. Przeczesujemy ją wielokrotnie, ale i tu nic swojego nie widzimy. Mamy nadzieję, że może gdzieś tutaj na zapleczu leżą grzecznie nasze plecaki, dlatego grzecznie stajemy w wielgachnej kolejce tych, co już wiedzą że bagaż stracili. W kolejce spotykamy resztę naszych kompanów z Addis. No proszę, nikt nie ma bagażu, jedynie dwie Ugandyjki, co nie przesiadały się w Addis, znalazły swoje plecaki i zadowolone opuszczają lotnisko.
Kolejka się ślimaczy, spisanie wniosku jednej osoby zajmuje obsługującemu dobre 40 minut. Ręczne wypełnianie, kserowanie dokumentów, szuranie klapkami po ziemi. Jakoś spokój obsługi wcale nam się nie udziela. Nie mamy najlepszych doświadczeń ze zgubionym bagażem - ostatnio szukali go ponad 4 miesiące... Znów dzwonimy do Corneliusa, że będziemy później. Wreszcie i my składamy wniosek. Obsługa nie ma pojęcia, gdzie jest nasz bagaż, gdzie ostatni raz był widziany, i kiedy się można go spodziewać. Jak będą wiedzieć, dadzą znać. Ciężka konfrontacja afrykańskiego życiowego relaksu z europejską spinką. Pytanie co lepsze dla wewnętrznego dobrego samopoczucia.
Na lotnisku idziemy do biura Emirates, odsyłają nas do Ethiopiana, ci mówią żeby dzwonić następnego dnia. Kupujemy kartę SIM, coś czujemy że nam się tu nie raz przyda. Przy okazji zyskujemy towarzysza. Mucho pochodzi z Bujumbury, ale od kilku lat pracuje w Kairze. Teraz jest w drodze do domu na Boże Narodzenie, więc z Kampali jedzie dalej już autobusem. Plecak obiecano mu dostarczyć do domu, ale mimo , że wygląda dla nas zupełnie jak każdy inny Ugandyjczyk, Mucho jest w obcym kraju, i porozumieć może się jedynie po angielsku. Trudno jakoś nam zrozumieć dlaczego wydaje się być bardziej zagubiony niż my.

Jedziemy jednym minibusem do Kampali, to niecałe 40 km od lotniska. Wszystkimi zmysłami chłoniemy to co nas otacza, mgliste wyobrażenie na podstawie kilku zdjęć z internetu nabiera konkretnych kształtów, i do tego jeszcze dynamiki. Madziula przerażona odkryciem, że w Ugandzie ruch lewostronny - ani na piechotę, ani na motorze łatwo nie będzie. Wzdłuż drogi ciągną się zabudowania. Co chwilę stajemy, by wysadzić, bądź to zabrać pasażera. Jedziemy w godzinie szczytu, więc do Kampali dojeżdżamy po ponad godzinie, już w ciemności. Dokładnego adresu Corneliusa nie mamy, bo nawet on sam go nie zna. Dzięki GPSowi wiemy jednak, przy którym rondzie musimy wysiąść z busu. Wygramalamy się w pośpiechu z tylnej ławeczki. Rozbudzona Madziula po chwili orientuje się, że zostawiła w minivanie swoją softshellową kurtkę. Rzucam się w pogoń za busem - w takim korku nie mógł ujechać daleko. Ale znaleźć go nie sposób! Każdy minivan jest biały, tej samej marki. Igła w stogu siana.
Dzwonimy do Mucho, który przecież nadal jedzie w busie, ale dodzwaniamy się do jego rodziny w Bujumburze. Co za pech. Kurtka, kupiona w Polsce w szmateksie za 14 zł, tutaj jest dla nas bezcenna.
No nic. Późno już, jedziemy do Corneliusa. Tym razem na motorze, w trójkę. W całej okolicy ciemno, nie ma prądu. Po 5 km dojeżdżamy do punktu według którego trzeba rozpocząć szukanie domu według opisu podanego przez Corneliusa. Oświetlając drogę komórką idziemy pod górę szukając charakterystycznych punktów opisanych przez Corneliusa. Wiele nie widzimy, więc pytamy o nie zdziwionych mieszkańców, ale niestety powoduje to tylko jeszcze większe zdziwienie na ich twarzach. Znowu dzwonimy do Corneliusa. Jest dobrze, idziemy w dobrą stronę. Po chwili spotykamy naszego uśmiechniętego gospodarza, i już choć wiemy, że noc spędzimy w miłym miejscu. Jak to dobrze, że ten dzień się wreszcie kończy...

Pozdrawiamy

Pierwsza porcja zdjęć:

Kair



M. i M.


0 komentarze :

Prześlij komentarz