24 lutego 2012



Z samego rana odebraliśmy motocykle, pożegnaliśmy się z Dominikiem i Laurancem, i zaszyliśmy na tyłach backpackerskiego hostelu, do którego to Boxery zostały nam przyprowadzone. Madziula dwudziestogodzinny kurs motocyklowy zakończyła we wrześniu. Musiała więc siąść na motor i przypomnieć sobie krok po kroku wszystkie manewry. Ruszanie, zawracanie, hamowanie, niezliczone kółka. Z każdą minutą czuła się co raz pewniej. W końcu przywiązaliśmy nasze plecaki do siedzeń pasażera i zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie, dzięki pomocy pewnej białej turystki z Kanady. Przy okazji okazało się, że Siena jedzie następnego dnia do Masindi (jakieś 215km od Kampali), a więc w to samo miejsce co my. Masindi leży u wrót do Parku Narodowego Wodospadu Murchisona, w którym chcieliśmy wybrać się na jednodniowe safari.

A więc zaczynamy!!! Ruch w Kampali jest nieprawdopodobnie chaotyczny, więc nawet dla doświadczonych kierowców stanowi wyzwanie. Jak tu szybko włączyć się do ruchu, jak bezpiecznie skręcić w prawo (pamiętajmy – ruch lewostronny!)? Madziula nie wiadomo czy bardziej skoncentrowana czy przerażona, trzymała się blisko mojego motoru, jednak w pewnych momentach było naprawdę emocjonująco. Na szczęście kierowcy widzieli co się dzieje, nie dość że pewnie jedyna w danej chwili kobieta na motocyklu w Ugandzie, to jeszcze biała, i być może z troski o swoje bezpieczeństwo potrafili ten jeden raz w życiu przystanąć i przepuścić Magdę.



Staraliśmy się unikać zatłoczonych ulic i skrzyżowań. I dalej już było tylko lepiej i łatwiej, choć przeżyliśmy chwilę grozy kiedy to pierwszy raz minęliśmy jadący z naprzeciwka autobus. Crazy busy w Ugandzie to prawdziwa zmora motorów. Samochodów zresztą nieraz też. Gaz w podłogę, stówka na liczniku środek jezdni i przed siebie. A reszta chcąc nie chcąc musi uciekać na boki, w pobocze, miedzy stragany w mieście, gdziekolwiek.

Im dalej od Kampali, tym mniej zabudowań, mniej ruchu i co raz mniej intensywnej zieleni. Za to co raz więcej Polaków. Od mojej znajomej dostaliśmy kontakt do Wojtka - młodego Franciszkanina, który jest na misji pod Kampalą w niewielkiej miejscowości Matugga. Oprócz Wojtka jest jeszcze dwójka Polaków: Szymon, i Adam, który przyjechał poprzedniego dnia. Wojtek pokazał nam dopiero co oddany budynek zakonu, porządnie i skromnie wykończony, jednak na tle otaczającej architektury bił w oczy europejskością. Obok budowana jest szkoła z boardingiem, w której dzieci będą się uczyć i mieszkać. Dopiero później przyjdzie czas na kościół - póki co msze odbywają się w tymczasowej kaplicy. Strasznie miłe spotkanie. Tematów do rozmowy oczywiście tysiące i moglibyśmy pewnie spędzić ze dwa dni na miejscu, ale chcieliśmy jechać dalej na północ.

Wojtek
Wojtek zapewniał, że do Masindi droga jest prosta, pusta, i zdążymy dojechać jeszcze tego samego dnia. Polecił jeszcze wypatrywać wielkiego krzyża po prawej stronie drogi koło miejscowości Kakoge - tam jest kolejna misja franciszkanów.
I jakoś tak wyszło, że u tych franciszkanów w Kakoge na noc zostaliśmy. Zajechaliśmy bez żadnych oczekiwań, po prostu chętni zobaczenia misji nieco od środka.
Natrafiliśmy na ojca Stanisława, który ma obecnie 80 lat i trzyma się fantastycznie. Księdzem jest od ponad 50 lat, a od ponad 30 lat przebywa na misji w Afryce. Przed Ugandą spędził wiele lat w Zambii, ale do Polski już nie wróci - próbował i wrócił ponownie do Kakoge. Ojciec Stanisław oprowadził nas po misji pokazując i tłumacząc wszystko co nas otaczało. Opowiadał o pladze termitów i wytrwale rozgrzebywał termitiery aż znalazł małego białego robaka. Odkryć było więcej ze ananasy rosną na krzaku, a nie jak kokos na drzewie, a groby na cmentarzu przy klasztorze są dla bezpieczeństwa, bo przez wszechpanujący fatalizm ludzie boją się do nich zbliżać w nocy. Dużo usłyszeliśmy o instytucji witch doktorów, którzy pełnią rolę wyroczni orzekającej m.in. o winie w przypadku złego wydarzenia nawiedzającego wioskę lub czyjejś śmierci. Ponieważ nic nie dzieje się bez przypadku, wiele osób wciąż udaje się do takiego witch doktora po radę, choć pewnie w tym przypadku wyrok byłby lepszym określeniem. Rolą wyroczni jest bowiem znalezienie winnego zaistniałej sytuacji. Znajomemu ojca Stanisława taki zaklinacz wszedł kiedyś do domu, to po policję zadzwonił, ale okup w postaci blachy z dachu zapłacić musiał.

Ojciec Stanisław, w tle krzyże-obrońcy











Oprócz Ojca Stanisława na misji spotkaliśmy jeszcze trzech ojców. Bogusława poznaliśmy jak chory na malarię leżał w łóżku z butelką wina w ręku. No cóż i tak leczyć się można :D Wyszło jednak bardzo szybko, że butelki po winie mszalnym doskonale się nadają do trzymania przegotowanej wody.   Poznaliśmy również Ojca Marka, który nam udostępnił pokój dla gości, i Ojca Mariana. Ciekawe jak tak różne i silne charaktery funkcjonują ze sobą na tak małej przestrzeni.
Na misji poznaliśmy też Gosię, która będąc młodym lekarzem zorganizowała zbiórki leków i przyjechała z nimi leczyć Ugandyjczyków. Jeden z ojców wiezie dżipem Gosie do wioski, tam wieści się szybko rozchodzą i po całym dniu przyjmowania pacjentów niewiele leków zostaje, więc Gosia dokupuje je na miejscu.


Po miłym wieczorze spędzonym na rozmowach przy okrągłym stole w jadalni i dobrze odespanej nocy  przyszła pora pożegnać się z klasztorem, który żyje przecież swoim rytmicznym życiem, i wyruszyć w drogę do Masindi.
Odcinek jak z Kielc do Krakowa, tyle że przy znikomym ruchu i fantastycznym asfalcie niedawno położonym na prostej jak drut drodze był czystą przyjemnością. Jechaliśmy przez otwarte, lekko pofalowane tereny, przystawaliśmy przy kopcach termitów, i oczywiście na mostach nad rzekami. Wiadomo że tam koncentracja fauny jest największa, więc jakoś naiwnie staraliśmy się wypatrzeć jakieś wielkie zwierzaki. Ale czas na nie miał dopiero nadejść.

Pozdrawiamy!

M i M

0 komentarze :

Prześlij komentarz