28 kwietnia 2014


Od długiego już czasu chodzi nam po głowie myśl, że wystarczy już z tą samochodową wygodą, że fajnie byłoby się zmęczyć gdzieś z plecakiem. Przymierzaliśmy się do wyjścia w góry w Meksyku, ale uznaliśmy, że lepszym miejscem będzie Gwatemala. Prosto z Semuc Champey pojechaliśmy więc w stronę Sierra de los Cuchumatanes, najwyższego niewulkanicznego pasma górskiego Ameryki Centralnej.

Jak się zorganizować w tryb górski?
... no właśnie, jak? Jak ułożyć trasę? Na ile dni pójść? Jak się spakować? Iść samemu, czy też może brać przewodnika? Bezpiecznie czy tu, czy też "nie do końca"? Musieliśmy znaleźć odpowiedź na kilka nowych pytań. Zaczęliśmy od wizyty w agencji turystycznej Nebaj, żeby wybadać grunt. Rezultat: wiedza nabyta niewielka, pełne natomiast przekonanie, że jeśli nie znajdziemy innej opcji na góry niż z agencją, nie pójdziemy w nie w tym przynajmniej mieście w ogóle. Wielką pomocą i sporą skarbnicą wiedzy okazał się natomiast Pan z Centro Cultural Ixil, małego biura znajdującego się na Mercado Artesanias. Opowiedział nam sporo o możliwościach trekingowych, zapewnił, że możemy spokojnie iść samodzielnie, bo tu w regionie jest bardzo spokojnie, a przede wszystkim sprzedał nam bardzo szczegółowy przewodnik bo lokalnych ścieżkach. Wszystko w nim znaleźliśmy: mapy, opisy ścieżek, wyjaśnienia, w których osadach przygotowano skromne posady, a w których można spać u rodzin, gdzie znajdziemy sklep i która rodzina jest chętna do przygotowania posiłku. Nie mogło być lepiej! Uznaliśmy, że najlepiej będzie jak pójdziemy w góry "na lekko". Bez namiotu, śpiworów i karimat, bo i tak mamy do dźwigania Ignasia. Bez butli i jedzenia, bo palnik zastrajkował i przestał współpracować z butlami. Weźmiemy ze sobą tylko niezbędne rzeczy, wodę, drobne przekąski i zapas jedzenia dla Ignasia. A trasę ułożymy tak, żeby była zarówno ciekawa, jak i prowadziła przez osady, w których znajdziemy jedzenie i miejsce do spania. Wyruszamy na trzy dni!

Dzień 1 - gdzie są moje buty?
Rano wielkie pakowanie. Musimy przeorganizować zawartość naszych bagaży, pójść na niewielkie zakupy, sprawnie spakować to co zostawiamy. Ignaś aktywnie współuczestniczy wyrzucając z walizki i boksów wszystko, co schowamy. Później jeszcze drzemka Ignasia, i coś zjeść przed wyruszeniem w trasę trzeba. Schodzi nam z tym wszystkim do wczesnego po południa. Pojawiają się nawet myśli, czy by może jutro nie wyruszyć, ale nie, nie chcemy! Za bardzo się nastawiliśmy. Poza tym nie zaplanowaliśmy na pierwszy dzień dużo marszu. Podjeżdżamy do pierwszej wioski, w której planujemy zostawić samochód. Wygramalamy się z samochodu, plecaki na plecy, jeszcze tylko czas pożegnać klapeczki, z którymi nie rozstaję się od północnego Meksyku. Tylko w bagażniku nie ma moich górskich butów. Rozstąp się ziemia, wzięły i zniknęły. Trudny temat - w klapeczkach? W góry? Jestem taka napalona, że wzruszam ramionami i stwierdzam - idziemy, jakoś dam radę! Mój zapał studzi szybko Michał. Jest doświadczony, pewnie wie, że będę mu później dwa dni biadoliła na niewygodę. Tylko gdzie w tej wiosce ja buty znajdę? Niezwykłe jak czasami prosta okazuje się być odpowiedź na z pozoru retoryczne pytanie. Jest i sklep z butami! Wybór butów niemały, Pani sprzedawczyni zanosi się jednak śmiechem, jak słyszy mój rozmiar stopy.
- 38?! My takich wielkich butów kobiecych nie sprzedajemy!
- A męskie macie? - pytam
- Mamy!
Moja "wielka" stopa idealnie wpisuje się w lokalną przeciętną dla płci męskiej. Nawet lepiej, bo i wygląd mają znacznie lepszy. Zachód słońca zbliża się nieubłaganie, dlatego skracamy sobie dystans do pokonania tego dnia, podjeżdżając do kolejnej wioski samochodem. Niedużo zostało nam do przejścia, taki trochę "oszukany" ten pierwszy dzień naszego wielkiego trekingu :P Dla nas najważniejsze jest jednak, że wyszliśmy i że noc spędzimy w górach. Śpimy w Xexocom, małej indiańskiej osadzie, składającej się z 20 rodzin. Wybudowano tutaj małą posadę, którą jednak zagarnęła szkoła. Musimy odsunąć ławki, odgrzebać w drewnianych skrzyniach karimaty i koce do spania. Proste to nasze legowisko, ale o to nam właśnie chodziło. O ucieczkę od cywilizacji, spanie na kocach na ziemi i ognisko przed chałupą wieczorem. Jest wspaniale.

Sprzedawczyni butów - ta w farmerskiej koszulce


Przed pierwszym noclegiem


Dzień 2 - to jest to
Jak niewiele potrzeba do szczęścia. Małe plecaki na plecy i pod górę. Idziemy pod górę powoli, ale stale. Głównie przez lekko zalesione zbocze. Im wyżej, tym szersza perspektywa. Nie jest to może najbardziej spektakularny górski widok, jaki w naszym życiu widzieliśmy, ale góry to góry. Tu zawsze jest pięknie. Po 1000 m podejścia wchodzimy na płaskowyż na ponad 3000 m.n.p.m. Robi się jeszcze bardziej leśnie. Wiecie jednak, co jest w tym dniu najwspanialsze? Wioski przez które przechodzimy. Nie dochodzą tu żadne drogi, ludzie na piechotę lub na mułach dojeżdżają do lepiej skomunikowanych ze światem wiosek. Bardzo prosto i ubogo żyją tu ludzie. I z niesamowicie serdecznym powitaniem się spotykamy. Po wejściu do każdej z trzech osad mamy wrażenie jakby nikt tu nie mieszkał. Nie widać żywego ducha. Z czasem dostrzegamy pierwsze twarze wychylające się z okien lub ze szpary w drzwiach. Pierwsze spojrzenia są ciekawe i jakby trochę nieufne. Musimy zadać kilka pytań zanim znajdziemy miejsce, którego szukamy. Niektóre osoby nie odpowiadają na nasze pytania, ale słuchają uważnie. Nie pokazują też palcem, w którym kierunku iść. Mężczyźni tłumaczą nam później, że większość kobiet w średnim wieku i starszych nie mówi po hiszpańsku lub zna jedynie małe podstawy. Po znalezieniu domu z jedzeniem lub z właścicielem klucza do posady kobiety i dzieci wysypują się przed dom, wszyscy chcą zobaczyć to małe dziecko z niebieskimi oczami. Ignaś natychmiast ląduje na rękach pierwszej z kobiet i znika na zapleczu domu. Co kilka minut widzimy go wystającego przez okno lub drzwi, za każdym razem na nowych rękach. O ile jednak w czasie obiadu zanosi to "rękowanie", wieczorem po całym dniu w nosidełku chce samodzielnie eksplorować trawę i kamyki. Wije się na rękach i pręży z całych sił. Na nic zdają się nasze tłumaczenia, że Ignaś lubi samodzielność i lubi raczkowanie. Dwie sekundy po tym, jak zabieramy go z rąk kolejnej osoby i kładziemy na ziemię, kolejne ręce biegną w jego stronę. I tak cały wieczór.

W czasie posiłków siedzimy w kuchni. Ognisko pali się na klepisku, na nim metalowa blacha do przygotowania tortilli z kukurydzy. Ściany czarne od sadzy, w powietrzu unosi się gruba warstwa dymu. Przez wszystkie szpary w ścianach i dziury w suficie wpadają smugi światła dziennego rozdzierając dym jak lasery. Wygląda to fajnie, ale nie sposób nie myśleć o tym, że jesteśmy przecież na 3000 mnpm i czasami pada tu deszcz, a nawet i śnieg spotkać można. Na każdy posiłek, niezależnie od pory dnia, dostajemy ten sam zestaw - jajko z rozgotowaną fasolą i tortillą. Fundament lokalnej kuchni. Nie spieszy nam się, mamy dużo czasu na rozmowy. Nie możemy dojść do tego, z czego żyją ludzie na tej wysokości. Wypasają owce, piją ich mleko. Ale jak pytamy, czy handlują wełną, patrzą na nas zdziwieni i zaprzeczają. Nie, wełnę wyrzucają do śmietnika. Kiedyś ich dziadkowie robili z wełny odzież, ale tradycja została zaprzestana.




Wchodzimy do wioski

Dzieci wpatrzone w wyświetlacz aparatu
 




Ignaś zniknął na 20 minut, wrócił w chuście u 11-letniej Magdaleny 




Dzień 3
Rano wyruszamy z Chortiż na dół. Mamy daleką drogę do naszego samochodu. Zejście jest strome, moje kolana szybko strajkują, ale nie mam wyjścia, muszę zwieźć ciało na dół. Po dobrych kilku godzinach marszu i dojściu do drogi samochodowej, próbujemy złapać busa, który pomoże nam dostać się do samochodu. Zatrzymuje się jeden i oferuje pomoc w dogonieniu innego busa, który jedzie w naszym kierunku. Za darmo. Bardzo pomocni Ci Gwatemalczycy. Na koniec jeszcze dwa kursy tuk-tukiem [jak on nas wyhaczył?] i tuż przed zachodem słońca jesteśmy przy naszym samochodzie.

Przez trzy dni w górach nie spotykamy ani jednego turysty. W wioskach mówią, że raz na 15-20 dni ktoś przejdzie. Niesamowite jak mało jest indywidualnych turystów skoro dostępny jest tak szczegółowy i łopatologicznie napisany przewodnik. Pomimo że dopiero wjechaliśmy do Gwatemali już wiemy, że będą to jedne z najlepszych dni w całej podróży. Musimy się jeszcze gdzieś wybrać!


Więcej zdjęć:
Sierra de los Cuchumatanes


Magda

Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

2 komentarze :

  1. Siema!!!!
    Rośnie Wam podróżnik pełną gębą!!! :D:D:D
    Trzymajcie się gorąco!!!

    Żyta

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej Zyta! Rośnie w oczach, a czy podróżnik to się okaże. Najważniejsze żeby miał otwartą głowę i potrafił być szczęśliwy :) Trzymajcie się z Hanią i Wy! Do zobaczenia!

    OdpowiedzUsuń