21 stycznia 2014

Papiery wjazdowe do Meksyku też można zjeść!


Meksyk zaczęliśmy poznawać od Półwyspu Kalifornijskiego, nazywanego tutaj bardziej powszechnie Dolną Kalifornią (hiszp. Baja California). Baja ma wiele kontrastujących z sobą oblicz. To z jednej strony surowa pustynia, porośnięta po horyzont przeróżnymi kaktusami. A z drugiej strony lazurowe zatoki z białym piaskiem i miliardem ciekawych muszelek. Jeden krajobraz przechodzi bezpośrednio w drugi. Spojrzysz w lewo kaktusy i górskie szczyty na horyzoncie, przed Tobą plaża, a po prawej krystalicznie czysta woda np. Zatoki Kalifornijskiej i liczne, niemniej pagórowate wyspy w tle. To z jednej strony pusta pustynia, miejsce tak urokliwe jak nieprzyjazne dla życia. A z drugiej płaskie rolnicze tereny, wykorzystujące żyzność wulkanicznych gleb. To Meksyk i Ameryka w jednym. Bo z jednej strony słychać tu hiszpański, wiele ludzi mieszka w małych wioskach i wiedzie skromne życie, w z różnych stron dobiegają meksykańskie rytmy, wzdłuż ulicy ustawione są budki z przepysznymi rybnymi tacos i ludzie już są inni - panowie z wąsikiem w tradycyjnych kapeluszach, a na twarzach indiańskie rysy. Z drugiej strony jednak widać wielkie wpływy północnego sąsiada. Baja zalana jest amerykańskimi turystami emerytami, którzy uciekają tu przed zimą i wożą się w swoich gigantycznych, wypaśnych „motorhome’ach”, większych czasami niż autobusy międzymiastowe, ciągnąc za sobą samochód terenowy do pokonywania trudniejszych terenów albo łódkę do łowienia ryb lub odwiedzania przybrzeżnych wysp. W wielu miejscach kupują oni działki i budują domy, są nawet wioski jak La Gringa, w których usłyszeć można tylko i wyłącznie angielski.

Wszystkie te kontrasty przelewają się jeden w drugi, jadąc przez półwysep dwoma różnymi drogami można mieć bardzo różny jego obraz. Po przejechaniu kilkuset kilometrów główną drogą – pustą i piękną, ale i w nadmiarze obstawioną angielskimi napisami, odjechaliśmy na bok w szutrowe drogi poszukać trochę bardziej dziewiczych terenów i sprawdzić, jak ta nasza Toyotka znosi nierówności podłoża. Pustynia w Meksyku podoba nam się jeszcze bardziej niż ta z północy. Jeszcze więcej tu kaktusów, wielkich, małych, z krótkimi kolcami i długimi, podłużnych i bardziej owalnych, ledwie odrastających od ziemi i pnących się w górę jak wieże. Te kaktusowe wieże najbardziej dominują krajobraz, niektóre sięgają ponad 10 metrów, u innych natomiast trudno doliczyć dokładnej liczby odnóg, tyle ich! Żmudnie pokonywaliśmy kolejne kilometry, przekonując się szybko, szczególnie Ci na tylnym siedzeniu, że rację miał nasz kumpel, mówiąc, ze Toyota 4runner to taczka (pozdro Mariusz!). Ignaś fruwał na dołach na wszystkie strony i nie bardzo mu się to podobało, nie raz został więc wysadzony z fotelika i obserwował drogę z pozycji pasażera przedniego siedzenia. Godzinami nie spotykaliśmy żadnych samochodów, robiliśmy przerwy na plażach lub w wśród kaktusów i tak baaaardzo podobała nam się ta pustka.








Pierwszy kapeć!
Dwa razy spotkaliśmy na tym pustkowiu ludzi. Kilometry surowej pustki i dom człowieka, takie okoliczności przynieść niecodzienne spotkanie. O rodzinie Gerardo usłyszeliśmy w motelu przy głównej drodze prowadzącej przez półwysep. Jedliśmy kolację i niebieskie oczy Ignasia przyciągnęły do nas młodego chłopaka. Proste Hola! Que tal? De donde son? Od słowa do słowa okazało się, że chłopak mieszka ze swoimi rodzicami i siostrą wgłębi półwyspu i opiekuje się znajdującymi tam ruinami misji. Chcieliśmy odjechać od głównej drogi, uznaliśmy więc, że może być to ciekawy początek. Sama historia misji San Borja, podobnie jak wszystkich w tym rejonie, jest dosyć tragiczna. Misjonarze zakonu Jezuitów i Dominikanów przybyli na te tereny w XVIII wieku z zamiarem nawracania Indian. Ich praca nie potrwała jednak długo, przyniesione przez nich choroby zabiły potencjalnych wiernych, przez co wiele misji nie działało dłużej niż 20-30 lat. Rodzina Gerardo wywodzi się z jednego z plemion zamieszkujących te tereny. Mieszka przy kościele, samodzielnie go odbudowuje i opiekuje się nim, oprowadzając chętnych. Droga do San Borja jest marna, przez co wiele osób tam nie zagląda. Czasami tygodniami żadnego turysty nie widzą. Zajmują się więc uprawą poletka. Tak, uprawą pola na pustyni. Tuż koło misji wytryskuje spod ziemi ciepła woda. Samodzielnie zbudowane przez nich systemy nawadniające, umożliwiają więc roślinom życie. I tak mają palmy z daktylami, winorośla, z których produkują wino, są mangowce, rośnie awokado, pomarańcze i cytryny. Sam kościół jak to odbudowane ruiny małego kościółka z przełomu XVIII i XIX wieku, nie powala. Dla samego jednak doświadczenia drogi i spotkania z rodziną Gerardo warto pojechać do San Borja.

W drodze do San Borja


Ignaś u najmłodszej córki rodziny Gerardo

Nasze drugie spotkanie było niespodziewane. Zupełnie przeszacowaliśmy nasze możliwości pokonania szutrowo-kamienistego odcinka drogi. Z pociętą w trzech miejscach i załataną oponą w zapasie nie jedzie się szybko naszą taczką. Musieliśmy znaleźć miejsce na nocleg na dziko. Najfajniej byłoby nad wodą, znaleźliśmy małą odbitkę do morza i dojechaliśmy na plażę, z małym domkiem, jak się okazało. I tak poznaliśmy Francisco, a może raczej powinnam go przedstawić jako Correcamino (ang. Roadrunner) – tak znany jest w okolicy. Żałujemy, że tak niedoskonały jest jeszcze nasz hiszpański, nie wszystko zrozumieliśmy, złapane przez nas fakty wystarczą jednak, żeby zarysować Wam choć trochę postać Francisco. Correcamino miał bardzo poplątane życie. Urodził się jako jedno z 17 dzieci swoich rodziców. Jako 7 latek opuścił dom rodziców i zaczął się plątać po Meksyku. Pracował na kontenerowcach, na których zobaczył kawałek świata, był miedzy innymi rok w Grecji. Zatrudnił się później w firmie sprzedającej wyposażenie hoteli. Dzięki prowizyjnemu wynagrodzeniu i dużej obrotności dorobił się sporych pieniędzy. Miał mieszkania w różnych częściach Meksyku, lubił bawić się, grać w kasynach, lubił kobiety i alkohol. I jak twierdzi, przez hazard, kobiety i wino wszystko stracił. A to czego nie stracił rozdał potrzebującym, kupił sobie kawałek ziemi na odludziu zatoki San Rafael i mieszka tam od 28 lat. Nie potrzebuje od życia wiele. Ma kilku zaprzyjaźnionych Amerykanów, którzy przyjeżdżają w te rejony regularnie i przywożą mu skrzynkę jedzenia, wystarcza mu na pół roku. Ma 600 litrowy baniak z wodą, który „sąsiad” przywozi mu raz na 6 miesięcy. Ma panel słoneczny na samodzielnie skonstruowanym domku, a więc ma prąd. Ma też gaz, prosto wyposażoną kuchnię z kapliczką Matki Boskiej z Guadalupe, wychodek niedaleko domu i bardzo czyste obejście, żeby tarantule do śmieci nie przyłaziły. Chodzi spać razem ze słońcem, wstaje wcześnie (czasami nawet o 1 w nocy), przygotowuje sobie kaweczkę i idzie na spacer. O ruch trzeba w końcu dbać. Mówi, że jest szczęśliwy. Na takiego wyglądał. Błogi spokój bił z jego oczu. I serdeczność wielka. Biegał za nami z rozkładanymi krzesłami, nosił Ignasia na rękach, rozpalił nam ognisko benzyną, a po nocy zaprosił na śniadanie – z ziemniakami i fasolą. Tak niewiele miał, a jeszcze chciał się podzielić. Wygrzebaliśmy więc z naszych pudeł śniadaniowe rzeczy i zrobiliśmy wspólnie przepyszne śniadanie, zostawiając mu to, czego nie zjedliśmy. Niecodziennego minimalizmu, skromności, pogody ducha i wielkiej serdeczności mógłby się od niego uczyć niejeden z nas, ja przynajmniej na pewno! Niedługo możliwe, ze zmieni się życie Francisco. Carlos Slim, najbogatszy człowiek na świecie, chce wybudować na tym terenie swój dom. Francisco miałby być stróżem i pilnować pałacu pod nieobecność właściciela. W miejscowości kilkadziesiąt kilometrów dalej znali Correcamino. Mówili, że jest szalony i rzadko trzeźwy… Nie wiem, gdzie leży prawda, i które z usłyszanych historii są prawdziwe, a które zmyślone. Nie wiem, ale to w sumie nieważne. Na pewno spotkaliśmy człowieka o wielkiej wrażliwości i sercu, a to przecież najważniejsze, prawda?

Taka zatokę wybrał do życia Correcamino

Moje ulubione! To ciepłe spojrzenie...

Piękne miejsce do nauki raczkowania, prawda?

WIdok z sypialni

Przy ognisku w świetle księżyca
Magda

Więcej zdjęć:
Północna Dolna Kalifornia

Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

5 komentarzy :

  1. Zdjecie instrukcji obok kapcia w samochodzie jest rozbrajajace.
    Widze tez zdjecie z kontroli wojskowej szukajacej narkotykow. Mam nadzieje ze Was nie przeszukiwali?
    Przyjemnego pobytu. Meksyk o tej porze roku z pewnoscia bije wiele miejsc ze sniezycami i zawieruchami.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzieki Krzysztof! Kontrole wojskowe byly kilka razy ale nigdy nikt nas nie przeszukiwal, bardzo mili ci meksykanscy policjanci ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ignacy na rękach Mamiaty - mistrz! Powinniście zrobić cykl fotek Malutkiego na rękach różnych ludzi i nazwać go "Z ręki do ręki" ;-).

    OdpowiedzUsuń
  4. Naprawdę ekscytujący wydaje mi się fakt, że jest tam nie tylko pięknie, ale tak niewiele osób dociera w tamte rejony. Wiadomo, w Meksyku "byli wszyscy", ale na północy tylko Pelikanochomik + Ignaś. Myślę, że Kolos znowu Wasz :-).

    OdpowiedzUsuń
  5. Ok, jest sobie taki sklep ze sprzętem do produkcji alkoholi domowych Alembik - https://alembik.eu/blog/post/80-domowe-laboratorium-czyli-destylacja-alkoholu
    Czy pod względem jakościowym to są lepsze alkohole? Doświadczenia?

    OdpowiedzUsuń