17 stycznia 2014

U couchsurferów i wiolonczela się znajdzie
Zastanawialiście się kiedyś nad tym, czy couchsurfing jest jeszcze dla Was, skoro macie dziecko? My tak. Nie chodziło nam o warunki, spanie na podłodze, czy np. brak wanny. Ignaś zaśnie w każdych warunkach, a kapać lubi się z nami pod prysznicem lub sam w zlewie. Zastanawialiśmy się po prostu czy ktoś zechce nas ugościć. Nie każdy lubi dzieci, poza tym wiadoma sprawa, że dziecko ma czasami, jak każdy człowiek, gorsze humory no i budzi się w nocy i płacze. Pierwszy raz spróbowaliśmy couchsurfingu z Ignasiem w Hiszpanii, miał wtedy 2,5 miesiąca. Przez trzy dni mieszkaliśmy pod Barceloną u przekochanej pary. Pojechaliśmy z nimi na rodzinny niedzielny obiad z okazji 73 urodzin taty Luisa, plażowaliśmy razem i spacerowaliśmy po Barcelonie. W Kalifornii po raz kolejny spróbowaliśmy mocy couchsurfingu. I były to nasze najbardziej niezapomniane noce, obok tej pod gwiazdami pośród drzew Jozuego.

Jako pierwsi przygarnęli nas Piotrek i Ela. Piotrek żyje w Stanach od ponad 20 lat, wgryzł już się więc w lokalne realia i sporo nam o nich opowiedział. Jego zdjęcia przekonały nas, że musimy jeszcze kiedyś wrócić do USA w cieplejszej porze roku, żeby zobaczyć Utah. Zobaczyliśmy ile skarbów przyrody kryje się na Hawajach i jak blisko można podpłynąć do wieloryba pływając w kajaku po oceanie wzdłuż kalifornijskiego wybrzeża. U Piotrka jedliśmy też najlepsze sashimi sushu ever z kilka godzin wcześniej złowionego tuńczyka, pyychaaa!


Craig odpowiedział na nasze zapytanie w ostatniej chwili i ugościł nas w swoim domu w okolicach Bug Sur. Był to jedyny Amerykanin, u którego mieliśmy szansę spędzić noc. Craig miał niesamowity wpływ na Ignasia. Pogodny ten nasz maluch, ale nigdy dotąd nie śmiał się aż tyle na widok czyjejś śmiesznej miny. Nie poznawaliśmy własnego dziecka! U Craiga poznaliśmy Heather, która opowiadała nam wieczorem historie o spotkaniach z Rostropowiczem i dziećmi oraz wnukami Sołżenicyna. Heather zajmuje się malowaniem ikon, nie tylko na drewnie, lecz również wewnątrz kościołów. Pobliska nowo wybudowna cerkiew zatrudniła ją 1,5 roku temu do pomalowania wszystkich wewnętrznych ścian. Pojechaliśmy razem z Heather do miejsca jej pracy zobaczyć, co udało jej się już skończyć.





Natasha jest Hinduską i mieszka atualnie na rancho w okolicach parku nardowego Joshua Tree. Przez wiele lat pracowała w korporacjach w LA. Po tym jednak jak odwiedziła te tereny zakochała się w nich, a kiedy uznała, że czas na zwrot w życiu, rzuciła pracę i przeprowadziła się na pustynię. Z Natashą rozmawiało nam się tak świetnie, że trudno było powiedzieć – czas spać. Gaworzyliśmy o różnicach pomiędzy Starym Światem, krajami z wielowiekową tradycją i kulturą a Nowym Światem, państwami młodymi, gdzie każdy jest z innej części świata i łatwo się zasymilować, ale jakoś brakuje wspólnego mianownika. Rozmawialiśmy o dzieciach i kulturze pracy w USA (straszna harówa ten American „dream”) i o tym jak jedno zdjęcie może zmienić nasze życie. Natasha w czasie podróży po Indiach zrobiła zdjecie niebieskookiej dziewczynki, które wygrało konkurs National Geographic w USA i otworzyło jej drogę do fotograficznej kariery. Z korporacyjnego zapędzonego życia przeniosła się do świata różnych sportowych wydarzeniach (m.in.: turniejów tenisowych) i strzela foty takim Nadalom, Djokowicom i Radwanskim w akcji. A w wolnych chwilach cieszy oko swoim pięknym domem, zimą pali w kozie i czyta książki, jeździ do pobliskich dwóch centrów medytacji i spotyka się z artystami z okolicy, których podobno jest niemało. Niejeden artysta zakochał się w pustyni i przeniósł się tam, żeby tworzyć.

Błoooogoooo



Naszą ostatnią couchsurferką była Chinka z Hong Kongu – Margaret [uwielbiam ten chiński zwyczaj przybierania wymyślonych samodzielnie angielskich imion :P]. Powitanie było specyficzne. Margaret wyszła przed dom, zamknęła za sobą drzwi i poprosiła nas o dokument ze zdjęciem, żeby sprawdzić czy my to my. Obfotografowała nasze dokumenty komórką i od tej pory było już tylko milej. Chaos w domu Margaret był niemiłosierny. Ci co nas znają wiedzą, że niezła z nas para bałaganiarzy, ale to co tam się działo przekraczało nasze możliwości, nawet z czasów studenckich. Mieliśmy jednak wrażenie, że nasza gospodyni jakoś się w tym odnajduje. Potrafiła odgrzebać ze sterty śmieci karteluszeczkę z hasłem do internetu w sekundę, tak jakby w tym bałaganie wszystko miało swoje nikomu innemu nieznane miejsce. Znane wszystkim domownikom było natomiast miejsce wszelakich jednorazówek. Margaret twierdziła, że jest leniwa i nie lubi zmywać, dlatego śniadania jedliśmy na jednorazówkach jednorazówkami popijając kawę z jednorazowych saszetek w jednorazowych kubeczkach. WIeczory mieliśmy raczej dla siebie, nasza gospodyni wcześnie chodziła spać. Jej ratlerek lubił zasypiać zaraz po zachodzie słońca, a że spały razem w jednym łóżku, Margaret znikała w swojej sypialni razem z małą Ruby zaraz po 19. Jednego wieczoru wybraliśmy się razem na burger-kolację do pobliskiego studenckiego baru. I bardzo nam miło było. A na odchodne zostaliśmy obdarowani batonami (na wypadek zatrucia w Meksyku – "lepiej jeść batony niż lokalne żarcie"), mlekiem sojowym ("dla Ignasia do picia"), owocami gujawy i pomelo ("na lunch") i wełnianym beretem, który Margaret zrobiła sama na drutach przed świętami. Ciekawie, co…?

Chaos w domu, to i dla porządku chaos w kompozycji

Cała trójka polubiła Margaret!
Magda

Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

1 komentarz :