15 lutego 2010



Droga do La Paz dłużyła się nam niemiłosiernie. Autobus miał bardzo miękkie zawieszenie, przez co na każdej górce i w każdym dołku kołysał się na boki, co powodowało panikę wśród autobusowej załogi. W końcu ludzie poszli do kierowcy i powiedzieli mu, że się boją i kierowca zwolnił. Dojeżdżając do El Alto (sztucznie wydzielonej części La Paz) wiedzieliśmy już, że motor odebrać będzie bardzo ciężko. Była 19, kiedy utknęliśmy w megakorku w El Alto, który mamy wrażenie, że jest tam absolutnie cały czas. Mechanik otwarty był do 20 w najniżej położonej części La Paz - szanse na dotarcie bardzo niewielkie.

Micho wychodził z siebie ze złości. Poszedł zadzwonić, licząc, że mechanik zgodzi się zostać dłużej w pracy. Kobitka w autobusie użyczyła mu telefonu. O 19.20 mechanika w pracy już nie było. Powiedział jednak, że jak będziemy już pod warsztatem, żebyśmy zadzwonili. Wówczas postara się coś wymyślić, ale nie obiecuje. Na dworcu autobusowym w La Paz byliśmy o 19.40. Szybko zorientowaliśmy się, o której odjeżdżają pierwsze autobusy do Oruro i poszliśmy do hostelu zostawić duży plecak. Stamtąd szybko do głównej alei miasta - El Prado łapać taxi. Wszystkie były jednak jak na złość zajęte, wsiedliśmy więc w busika i 21.00 doszliśmy pod warsztat. Akurat ktoś drzwi zamykał. Podbiegliśmy i okazało się, że był to właściciel sklepu połączonego z warsztatem. Kojarzył nasz motor i zgodził się nam go wydać! Fart!

Jak to zazwyczaj z tutejszymi mechanikami bywa nareperowali tylko najważniejszą usterkę, zapominając m.in. o przymontowaniu nam nowych lusterek (stłukły się nam już dwa...) i wymianie linki od sprzęgła. Na szczęście mieli w sklepie dwa lusterka od Hondy za jakies 8 dolców, ktore udalo sie przymocowac, podczas gdy Machencjusz walczyl z kartami platniczymi. Zadzwonilismy jeszcze do mechanika, zeby dowiedzieć się dokładnie co stało się z motorem (problem był zarówno z gaźnikiem jak i sprzęgłem - co dokładnie nie wiemy), wsiedliśmy na smoka i wyjechaliśmy za bramę. Nie przejechaliśmy nawet 100 metrów, kiedy motor zaczął się krztusić... Ręce opadły. I tak zjeżdżaliśmy w dół w poczuciu bezsensu, kiedy Michaśko uświadomił sobie, że na pewno wypompowali nam benzynę podczas łatania baku. Strzał w dziesiątkę! Dotoczyliśmy się jakoś do stacji benzynowej, zatankowaliśmy na fulla i problem krztuszenia się nie powtórzył. Jesteśmy jednak w naszym optymizmie ostrożni.

Po dotarciu do hotelu nie pozostało nam dużo czasu na sen. Pierwsze autobusy odjeżdżały ok 4, a my chcieliśmy się właśnie na jeden z pierwszych załapać. O 3.30 umówiliśmy się na dworcu z Olą - Polką, która przyjechała do Boliwii na półroczny wolontariat, i która dowiedziała się o nas od naszej koleżanki Doroty. Rano czuliśmy taką ekscytację, że na dworcu byliśmy 20 minut przed czasem! Nieźle, co??? :PP

Kolejki do kas osiągały już wtedy długości monstrualne. Miny trochę więc nam zrzedły. Ustawiliśmy się w dwóch różnych i czekaliśmy - na Olę i dojście do kasy. Ola przyszła punktualnie razem z Angielką, Irlandczykiem i Tajwańczykiem. I zupełnym mega fuksem udało się nam o 4.20 dobić do okienka i kupić ostatnie 6 biletów na autobus o 4.30! W bardzo przyzwoitej cenie - 23 Bs/1 os. (10zł).

Całą drogę przespaliśmy, przed 8 byliśmy już na dworcu w Oruro. Słoneczne niebo, tłumy na ulicach, zapowiadała się wielka fiesta. Jako, ze pochody karnawałowe rozpoczynają się o 7.30 i kończą późnym wieczorem, poszliśmy od razu szukać dobrych miejsc do obserwacji. Na początki chcieliśmy znaleźć miejsca stojące, ale stwierdziliśmy, że w sumie czeka nas dobrych kilka godzin obserwacji, przyjemniej więc będzie siedzieć. I tak po 5 minutach od dworca wykupiliśmy 6 miejsc na trybunach.



Teraz kilka słów o samym karnawale. Otóż karnawał w Oruro uchodzi za największy i najhuczniej obchodzony w całej Ameryce Południowej, po wielkim Rio oczywiście. Trwa 8 dni, z czego najważniejszym dniem jest zazwyczaj sobota przed Środą Popielcową, kiedy to kilkadziesiąt grup, w sumie ok 28 000 (!!!!) tancerzy tworzy gigantyczny pochód, trwający od wczesnego rana do późnej nocy. Motywem przewodnim jest diablada, czyli taniec diabłów, wyposażonych w niesmowicie strojne i bogate stroje, których najważniejszą częścią jest maska. Nawet diabły tworzące jedną grupę mają przeróżne maski!



Karnawał ma swoje korzenie w XVIII wieku, kiedy to złodziej Chiru-Chiru został śmiertelnie raniony i zaopiekowała się nim Virgen de la Candelaria w korytarzu górniczym aż do jego śmierci. Górnicy znaleźli po jakimś czasie ciało, nad którym w skale wyryty był wielki obraz Virgen de la Candelaria. Postanowili trzcić ją, urządzając co roku wielką fiestę na jej cześć. Z czasem uroczystości zostały wzbogacone o motywy i legendy pochodzące z czasów prekolumbijskich i tak uroczystości odbywają się po dziś dzień.

Sama organizacja karnawału była prawdziwie boliwijska:) Trybuny zbudowane wzdłuż trasy przejścia grup artystycznych należały do prywatnych właścicieli. Każdy zbudował je z tego co miał - kilku desek, i folii chroniącej przed słońcem i ewentualnym deszczem. Na trybuny wchodziło się po wątpliwie przymocowanych, drewnianych drabinach. Najgorsza była jednak ta nieludzka ciasnota. Każda deska musiała pomieścić tyłeczek jednej osoby i nogi drugiej - siedzącej poziom wyżej. Szerokość każdego miejsca była jak dla Chińczyka... Kilku godzin wysiedzieć się po prostu nie dało. Na szczęście jednak, pomimo, że trybuny od ulicy były odgrodzone barierkami nikt nie pilnował, żeby przez nie nie przechodzić. Można było więc w ramach odpoczynku usiąść sobie na ulicy, co stwarzała również lepszą perspektywę do robienia zdjęć :) Wzdłuż barierek, co chwilę przechodzili sprzedawcy oferujący wszystko, co tylko człowiek mógłby w danej chwili zapragnąć. Zimne piwko, gorące danie, kukurydzę, colę, poncho od deszczu, papierowe czapeczki od słońca itp itd. Policjanci co jakiś czas starali się sprzedawców przegonić, byli w tym jednak wyjatkowo nieskuteczni... :)



Karnawał to jednak nie tylko pięknie kolorowy pochód diabłów, tancerzy i muzyków, lecz również wojna wodna. Nasz lany poniedziałek to nic w porównaniu do tego, co się tam dzieje. Wiadra, bomby wodne w postaci balonów napełnionych wodą, pistolety i piana, będąca połączeniem pianki do golenia i sztucznego śniegu. W wojnę najbardziej zaangażowane są dzieci i młoda młodzież, a najlepszym celem gringos, a konkretnie ich twarze. Do 12 było jeszcze w miarę spokojnie. Po 12 natomiast rozpoczęła się i stale rosła wojna między trybunami. Nie dość, że przeszkadzało to mocno w oglądaniu i podziwianiu diablady, to jeszcze zmęczenie dodatkowo potęgowało rosnące w nas wkurzenie i obawę o lustrzankę naszą, która wody nie lubi, a dzieciom jeszcze zabawniej jak w aparat pocelują. Na naszych oczach kilka bomb wodnych rozbiło się o obiektyw fotografa, o skutkach nie wiemy, ale aparatowi na pewno coś takiego nie służy. Wojnę wodną wykorzystują oczywiście złodzieje, którzy wylewają na swoją ofiarę wiadro wody i korzystając z jej zdezorientowania wyrywają jej plecak, aparat, portfel. Słyszeliśmy już wiele historii o kradzieżach z czasie karnawału w Oruro, wszystko co cenne zostawiliśmy w La Paz, z wyjątkiem aparatu i obiektywu, o które naprawdę baliśmy się.



Może jesteśmy więc "sztywne dupy", ale im dłużej siedzieliśmy na trybunach, tym dochodziliśmy do coraz silniejszego przekonania, że w Oruro na noc nie zostajemy. Złość rosła szczególnie w Machencjuszku, który po tym jak po raz n-ty już dostał wodą i pianę w twarz, wkurzył się i dopadł dzieciaczka, nic mu nie robiąc, chciał mu tylko uwagę zwrócić... Poleciało na niego w tym momencie tyle wody i piany, że aż policjant interweniował i wyprowadził Micha bocznym wejściem. Na trybuny wrócić nie mogliśmy, poszliśmy więc na dworzec autobusowy i chwilę później siedzieliśmy w autobusie do La Paz.

Humory mieliśmy mocno mieszane. Z jednej strony pochody były naprawdę niesamowite. Pomysłowość twórców strojów i entuzjazm taneczny niektórych grup porywał, sprawiał, że aż płakać ze szczęścia się chciało. Z drugiej strony woda i piana i ta złośliwość dziecięca, z jaką w nas niejednokrotnie celowali, połączona z brakiem broni i poczuciem bezbronności niezwykle nas wkurzały. I tu się rodzi pytanie o tolerancję, otwartość na tradycję i zwyczaje innych kultur, które przecież z taką ciekawością poznajemy. Nasza akceptacja i otwartość ma chyba niestety swoje granice, które w Oruro zostały przekroczone. A jako że u siebie nie jesteśmy, nie pozostaje nam nic innego niż po prostu wycofać się, odejść i przeczekać. Karnawał w Oruro był niezwykłym pokazem folkloru, kolorów i ludzkiej pomysłowości. W naszych głowach karnawał kojarzy się jednak ze wspólną zabawą, której boliwijska wersja nam się nie spodobała. Tym przyjemniej wspominamy karnawał w Kolonii i tym większym marzeniem staje się uczestnictwo w wielkim karnawale w Rio. Ale to kiedyś, w przyszłości...

Po przyjeździe do La Paz okazało się, że w niedzielę i poniedziałek będą główne pochody karnawału w La Paz, a ich głównym punktem woda i piana. Tu podchodzimy do tego bardziej lajtowo. Nie chodzimy po ulicy z aparatem, peleryny zakrywają całe nasze ciała, a i broń mamy, żeby się jakby co odwinąć. Ten dziwny do opisania niesmak z Oruro jednak pozostaje, dlatego głównie siedzimy w pokoju hostelowym i czekamy na koniec. Wczoraj natomiast mieliśmy przemiły wieczór. W Oruro, podczas poszukiwania almuerzo spotkaliśmy dwóch Polaków, którzy podróżują z dwoma kolejnymi Polakami. Wczoraj w hotelu poznali kolejnych 2 i tak wszyscy razem, w 8. spotkaliśmy się wczoraj w knajpie na piwie i kolacji. 8 Polaków w jednym miejscu! I pomyśleć, że dotychczas spotkaliśmy tylko 5, przez 4 miesiące podróżowania.... :)

Zapraszamy do mocno przebranej, a i tak mocno obfitej galerii zdjęć:
Oruro Carnaval


Madziula

4 komentarze :

  1. No tak, gdyby nie Wasz poranny entuzjazm już byśmy do tego autobusu nie wsiedli... :)
    I taki wieczór mnie ominął! Liczę jednak, że tym razem nam się uda spotkać :) Do zobaczenia i powodzenia w testowaniu motoru - Ola

    OdpowiedzUsuń
  2. Czesc! W koncu dotarlem na waszego bloga ;)
    Nam tez nasz "polski wieczor" w La Paz bardzo sie podobal! Mam nadzieje, ze zobaczymy sie w Copacabanie - a jesli tam nie dotrzecie, to do zobaczenia w maju w Wawie!
    Pozdrawiam, Przemek

    OdpowiedzUsuń
  3. Haha co do tego poszanowania tradycji, tolerancji i innych kultur, to paradoksalnie w Polsce jestem u siebie, a jednak w "lany poniedziałek", jak zostane oblany przez jakiegoś matoła, wodą z wiadra na ulicy, to mam ochote nie tylko złapać, ale mu coś zrobić:-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak byłem na mszy u dominikanów to jeden ojciec powiedział że chaos(karnawał)przed okresem postu jest potrzebny aby zrozumieć sens czasu przygotowań do Wielkanocy. i wtedy pomyślałem że to do Was :) Pozdrawiam Ziutek w łączności z Ania.

    OdpowiedzUsuń