7 lutego 2010



Nasz przewodnik z pampy polecil nam 3 biura, które organizują dżunglę w ciekawy i odpowiedzialny sposób. Bardzo nie chcieliśmy bowiem powtórki z pampy. Jedno z nich to słynny Chalalan Lodge, o którym słyszeliśmy już wcześniej, i do którego bardzo chieliśmy pojechać, ale luksusowe ceny nie do końca współgrają z naszym skromnym budżetem. Pojedziemy tam jak będziemy dziadkami w białych skarpetach z business classy.

Pozostałe dwie propozycje były zdecydowanie tańsze, wciąż jednak drogie - 60USD za dzień. Nazywały się - Berranco del Madidi i Madidi Travel. Berranco del Madidi ma swoje obozowisko głęboko w dżungli, a wycieczka z nimi dostosowana byłaby w 100% do naszych potrzeb. Kusiło bardzo, ale stwierdziliśmy, że za drogo. W dosyć mocno zrezygnowanych humorach poszliśmy do pierwszego biura z brzegu i zupełnie bez przekonania zarezerwowaliśmy 3-dniową wycieczkę do dżungli. Stwierdziliśmy, że nie ma najmniejszego sensu tracić dużo czasu na porównywanie ofert itp itd, bo i tak na 99% zostaniemy sprzedani. Przykre to trochę, że rezerwujemy wycieczkę do miejsca, na które tak bardzo się cieszyliśmy, i jesteśmy smutni. Oboje mieliśmy poczucie, że chcemy z Rurre uciekać. Jak najszybciej. Jako, że jednak przez porę deszczową dojazd do ciekawych parków narodowych z boliwijskiej dżungli jest mocno utrudniony, a w wielu przypadkach niemożliwy, sprawa była prosta - jeśli chcemy zobaczyć dżunglę, to jest to właśnie nasza ostatnia szansa. Obiecaliśmy sobie, że postaramy się cieszyć i negatywnie nie nakręcać, i poszliśmy się dobrze dla poprawy humoru najeść.

Następnego dnia okazało się, że zostaliśmy oczywiście sprzedani i jedziemy do dżungli z Fluvial Tours. Z parą Szwajcarów, którzy jadą na dwa dni - na conajmniej dwóch spacerach w dżungli będziemy więc mieli przewodnika tylko dla siebie. O ile wycieczka na pampę polegała na wożeniu tyłka łódką, w dżungli mieliśmy chodzić. Po 3 godzinach w łódce mieliśmy dobić do brzegu rzeki Tuichi, po czym po 10 minutach marszu mieliśmy dojść do naszego obozowiska pośrodku dżungli. I tak też się stało. Po drodze minęliśmy jeszcze ścianę, którą lubią się żywić piękne czerwone ary (siedziały na niej akurat 4) i spotkaliśmy całe stado kapibar!



Zapowiadało się super.

Obozowisko nasze proste było. Kilka chateczek ze zbitych desek z prostymi pryczami i moskitierami, jadalnia i łazienki. Elektryczności brak. Zjedliśmy pyszny obiad i kiedy chcieliśmy wyruszyć na pierwszy spacer, przyszła burza z oberwaniem chmury. Ucięliśmy sobie więc z Machencjuszem drzemeczkę, po czym obudził nas o 16 przewodnik, że deszcz przeszedł i idziemy.

Ogólnie rzecz biorąc, nasz pobyt w dżungli polegał na ciągłym chodzeniu, co naprawdę bardzo się nam podobało. I tak po śniadaniu, obiedzie, a czasami nawet po kolacji wychodziliśmy na 3-4 godzinny spacer. Zwierząt wielu nie widzieliśmy. Żeby zobaczyć te słynne jaguary, czy też pumy trzeba albo mieć wielkie szczęście albo wybrać się w głąb dżungli. Bo jak powiedział nam Eriberto - nasz przewodnik - bardzo dużo ludzi polowało na jaguary i pumy w okolicach rzeki Tuichi i kociaki wyniosły się głębiej w góry. Udało nam się jednak zobaczyć małego żółwia lądowego, dziką świnię, która wygląda trochę jak dzik, trochę małp, stada czerwonych ar, wiewiórki i całą masę różnego rodzaju owadów - głównie mrówek, ale tez żuki, gigantyczne pasikoniki i przeróżne pająki. Wszystkie historie opowiadane na temat tych wszystkich mapotykanych stworzeń były przeciekawe. Jako, że najwięcej spotykaliśmy mrówek - najwięcej słyszeliśmy właśnie o nich :) I tak widzieliśmy mrówki giganty wielkości połowy mojego palca z bardzo ostrym jadem. Mrówki, które kradną jaja innym owadom; mrówki ogniste, których jad w odpowiednim natężeniu może zabić człowieka, mrówki zbierające liście i składające je w swoich gniazdach i niepozorne mrówki Madidi, które tworzą mrowiska na gałęziach drzew.



Mnóstwo nasłuchaliśmy się też o dżunglowej florze. Eriberto dzielił się z nami wiedzą przekazywaną od pokoleń odnośnie właściwości toksycznych i kuracyjnych roślin. Co 20-50-100 kroków zatrzymywał się koło jakiejś rośliny i coś mówił. Że na przykład to drzewo pachnie jak czosnek. Urąbał kawałek kory i rzeczywiście - żywy czosnek!!! A to jest cedr, a te czerwone korzonki znakomicie leczą anemię, a jak się ugotuje tę korę z tą lianą - można wyleczyć każdą biegunkę! Był też antybiotyk lasu, który leczy też alergie skórne, najdroższe drzewo świata, którego unikalność tkwi w pięknej kolorystyce i trwałości drewna, trujące drzewo, którego 3 krople wystarczą do zabicia człowieka, a Indianie nasączali jego sokiem strzały do zabijania zwierząt i siebie nawzajem. I drzewo kauczukowe było - rzeczywiście jego płyn staje się po 2 minutach jak mocny klej! I liany, z których pić wodę mineralną można! Niezwykle to wszystko ciekawe. Spacery mijały nam niezwykle szybko. Na każdym kroku było coś! A nawet jak nie było "nic" - były dźwięki, niesamowicie przejmujące odgłosy dżungli.



Niezwykła była też w tym wszystkim osoba naszego przewodnika. Taki człowiek buszu, z siódmym zmysłem i niesamowitą pasją. Byliśmy pewnie jego milionowymi klientami, a on tak osobiście do nas podchodził i taaak starał się nam jak najwięcej pokazać. Nie do opisania było jako przejęcie, jak wypatrzył jakąś papugę w koronie drzewa i starał się nam dokładnie wskazać, gdzie też ona jest. Albo jak biegliśmy przez krzaki, bo właśnie chancha, czyli ta dzika świnia, gdzieś w oddali gałązkę złamała... Oczy wielkie, 7. zmysł na pełni obrotów i natychmiastowa teoria - są 50 metrów od nas, jedzą, pójdą pić, musimy iść na zachód. Maczetą sru, sru - parę roślinek i przejście jest, biegiem! I dogoniliśmy w końcu te chanche i zobaczyłam jedną. Machencjusz był za mną i nie zdążył. Ależ Eriberto się cieszył, że się udało!!!! Niesamowite było też jak starał się nam tarantulę pokazać. Tworzył sobie maczetą cienki, elastyczny patyk i wkładał go delikatnie do gniazda. Mieszane tu miałam trochę uczucia, ale aż z uśmiechem myślę o tym cierpliwym, delikatnym, szepczącym Eriberto: "No quiere salir, no quiere..." (Nie chce wyjść, nie chce...). I w końcu wylazła taka jedna. Z dzieciakiem :)



I to nam się właśnie w dżungli podobało. Wszystko było poznawaniem i podglądaniem, obserwacją. Nic nie było oczywiste, nic nie było wiadome. Wszystko było dane, wychodzone, wszystko wynikało ze szczęścia. Wszystko było prawdziwe, mimo że często napotykaliśmy na niewyobrażalne wcześniej rośliny.



Doświadczenie dżungli troszkę popsuła mi angina, przez którą ominął mnie jeden ze spacerów. Oboje wyjeżdżaliśmy z niedosytem i mocnym postanowieniem powrotu do dżungli. Następnym razem, jak wrócimy do Ameryki Południowej pójdziemy w las z plecakami. Upał i niewyobrażalnie wysoka wilgotność na pewno da się w czasie takiego trekingu we znaki, ale my wyzwyania lubimy. A nagroda w postaci doświadczenia jest bezcenna.

Wracają łódką przeleciało jeszcze niedaleko naszych głów 6 ar. Na piękne pożegnanie. W Rurre byliśmy o 16 i zdecydowaliśmy, ze poczekamy do jutra i wyjedziemy z samego rana, coby jak najwyżej zajechać i dać sobie noc na aklimatyzację. Wieczór spędziliśmy leniwie.

Następnego dnia udało się nam jak na nas naprawdę rano zebrać. Zajechaliśmy jeszcze do apteki po kolejną dawkę leków na moje gardło i do mechanika, gniazdko do GPS naprawić. Nie ujechaliśmy daleko, kiedy motor znowu zaczął się krztusić. I tak krztusząco się dojechaliśmy do Yucumo, prosto do mechanika. Naszego nie bylo, wiec zajechalismy do innego. Ten po godzinny majsterkowaniu stwierdził, że gaźnik był brudny i coś ze sprzęgłem nie tak. Ale wszystko naprawił. Machencjusz pojechał więc na jazdę próbną. I dupa. Dalej to samo. Mechanik na to, że przypuszcza w takim razie, że mamy problem ze sprzęgłem, ale do La Paz spokojnie dojedziemy. Spory dystans mieliśmy do jego gwarancji, ale postanowiliśmy spróbować. I nie ujechaliśmy 8 km kiedy zaczął się krztusić i dusić naprawdę ostro, po czym na 10km zgasł i odpalić już nie chciał. Zdjęliśmy stroje, usiedliśmy na ziemi i po prostu milczeliśmy. I po raz pierwszy raz pomyślałam sobie, że mam tego dość. Bo ileż można mieć cierpliwości do smokowych kaprysów... Daje nam tyle pięknego, ale i tak w dupę jednocześnie.

Po kilkunastu minutach zaczęliśmy rozmawiać. Bo przecież coś zrobić trzeba. Nie rozdzielamy sie, to pewne. Machencjusz optuje za łapaniem cieżarówki z stronę La Paz, z miejscem na motor oczywiście. Ja za próbą sturlania się do Yucumo, do którego mamy może 10km. Tam przynajmniej ludzie będą. Może coś doradzą. Łatwiej będzie złapać transport do La Paz, zagadać. Siedzimy i czekamy. Ruch boliwijski, czyli żaden. Machenjusz odwraca się w końcu i zrezygnowany przygląda cóż to się stać mogło. I zauważa, że gaźnik odapdł... Przykręcamy go i motor odpala! Jest więc nadzieja na sturlanie się, bo próbować jechać w stronę La Paz nie mamy minimalnej ochoty... Udaje się. Jest głównie z górki, więc sporo na luzie, z gasnącym co chwilę silnikiem dojeżdżamy do Yucumo. Po drodze zatrzymujemy się przy kontroli antynarkotykowej zapytać się, jak możemy przetransportować się wraz z motorem do La Paz. Policjanci mówią, że najłatwiej będzie autobusem. Motor do bagażnika się swobodnie zmieści...

Dojeżdżamy do "centrum" Yucumo, stoją właśnie 3 autobusy. Pytamy, czy zmieszczą motor i jeden mówi, że tak. Łatwie to nie jest. Odpinamy wszystkie bagaże, odkręcamy przednie koło i z najwyższym trudem z pomocą kilku mężczyzn wciskamy moto do bagażnika.

Kierowca przywiązuje go wieloma linami, żeby się nie wywalił i ruszamy. My nie mamy miejsc siedzących, mamy dostać w jednej z kolejnych miejscowości. A płacimy jak Ci z miejscami siedzącymi.

W połowie drogi, na postoju, wołają Machencjusza i mówią, że za motor też trzeba zapłacić. 300Bs, czyli jakieś 150zł. Kwota niewyobrażalnie wysoka jak na te warunki (szesciokrotnie wiecej niz bilet). Micho odchodzi, mówiąc, że musi to ze mną skonsultować. Postanawiamy, że spróbujemy się jak najdłużej to tylko możliwe kontynuować wymigiwanie się. Szybko jednak wybucha awantura. Zatrzymują autobus i mówią, że wywalą motor, jak zaraz nie zapłacimy. Otwierają pokrywę bagażnika, podłoga w benzynie. Pewnie przez korek się wylała od tych giga dołów. Płacimy kierowcy 150Bs i jedziemy dalej. Ze smokiem. Uff.

Po 9 godzinach jazdy, o północy dostajemy miejsca siedzące. I padamy. W życiu tak dobrze nie śpi mi się na siedząco. Nawet nie próbuję wgramolić się na kolana Machencjusza. Śpię jak zabita. Budzi mnie tylko zimno w nocy. Wyjeżdżamy na przełęcz na 4700mnpm. A my w T-shirtach i spodniach motocyklowych. Nakładamy kurtki motocklowe ale to za mało...

W La Paz jesteśmy ok 6.30. Kierowcy obrażeni, że tak mało zapłaciliśmy nie chcą nam pomóc nam wyciągnąć z bagażnika motoru. Pomaga jeden z nich i spotkany jeszcze w dżungli Belg z Francuzem. Koło przykręcone, motor stoi. I wszystko się wyjaśnia. Przy upychaniu motoru w bagażniku przywalili nim mocno w metalowe słupy i ..... zrobili dziurę w baku.... Stąd wyciek. Dodatkowo mamy połamane drugie i ostatnie lusterko i uszkodzony kierunkowskaz... Mamy na tyle dość, że średnio się tym przejmujemy. Chcemy już odstawić ten motor do mechanika i znaleźć się w łóżku w hostelu. Musimy jednak jakoś do tego hostelu/mechanika dojechać. Na szczęście z dworca autobusowego do hostelu jest głównie z górki. Szansa więc jest. Zjeżdżamy na sam dół, do głównej ulicy La Paz i rodzi się zagwozdka - do hostelu musimy podjechać kawałek pod górę. Mamy do wyboru dwie drogi. Prostą i krótką, ale pod prąd. I krętą z dużymi stromiznami, których nie pokonamy na 90%. Wybieramy opcję pod prąd. Jest rano, nie ma dużego ruchu. I się udaje. Otwieramy drzwi od hostelu, parkujemy motor i podchodzi do nas policjant. A właściwie biegnie policjant. Micho nie chce go wpuścić. Mówi, że to teren prywatny i policjant nie ma prawa wstępu (!?). Przekonuję go, żeby się nie wygłupiał i poszedł spokojnie porozmawiać z policjantem. A ja idę zapytać o pokój. Jak wracam sytuacja jest gorąca. Michaśko jest wściekły. Gestykuluje tak jakby chciał policjanta pobić, i krzyczy tak jakby to policjant coś złego zrobił. Policjant też zaczyna być wściekły. Wkraczam do akcji, bo jak nic, zaraz zaaresztują mi Machencjusza za znieważenie oficjela państwowego. I mówię to samo, co Machencjusz, tylko spokojnie, przepraszając i prosząc o wyrozumiałość. Policjant przyznać trzeba jest wyjątkowym służbistą i ciężko mu się wszystko tłumaczy. Ale zaczął mięknąć. Tłumaczy nam zasady ruchu drogowego i mówi, że razem z nim stał na skrzyżowaniu jakiś tam kapitan, który kazał mu nas na piechotę gonić i aresztować... Ostatecznie i Michaśko się uspakaja razem udaje się nam przebłagać policjanta. Obiecujemy, że się to nigdy nie powtórzy i prosimy, żeby przeprosił w naszym imieniu kapitana. I odchodzi. Uff po raz kolejny.

Pozostaje jeszcze odwiezienie motoru do mechanika. Na szczęście z górki. Michaśko jedzie sam. Ja zostaje w hotelu się grzać. Po drodze Micho myli drogi i jedzie pod prąd. I policjanta spotyka. Nie myśląc dużo zeskakuje z motoru, zgasza silnik i pcha motor, udając, że się zepsuł.... Policjant nie zwraca większej uwagi. Udaje się do mechanika dojechać. A tam nawet biorą motor na przejażdżkę i obiecują, że następnego dnia się z nami skontaktują, żeby powiedzieć, co dokładnie się zepsuło i ile to będzie kosztowało. I o tym razem następnym.

Odpowiednia partia zdjęć:
Boliwijska dżungla


Madziula

3 komentarze :

  1. nie za dużo wrażeń? jeszcze jesteście w stanie wszystko chłonąć?? :) pozdrawiamy mirek&co.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mrówki i tarantule to nie za bardzo, ale Ary i dzika świnia to jest to:P Biedny motor, musicie z nim iść do lekarza:P

    OdpowiedzUsuń
  3. Ulala aż się zestresowałam Madziula tym Twoim opisem! :) Grunt, że wszystko ok!
    Do zobaczenia w maju, ja też wtedy wracam do Polski! :*

    OdpowiedzUsuń