27 lutego 2010

Sucre, 200 tysiecy mieszkancow, czyli tyle co moje rodzinne miasto Kielce. W Polsce zupelnie nieznane, jednak trzeba wiedziec ze jest to konstytucyjna stolica Boliwii. Faktycznie prezydent i rzad urzeduja w La Paz, jednak wciaz pozostawiono tutaj sadownictwo. Sentyment do stolicy w Sucre wsrod Boliwijczykow istnieje pewnie dlatego, bo to wlasnie tutaj zostala ogloszona niepodleglosc w Boliwii przed 200 laty (wciaz wisza wszedzie informacje o jubileuszu 1809-2009). Miasto lezy na wysokosci mniej wiecej 2800 m npm.



Tyle fakty. Reszta wrazenia. A byly fantastyczne. W naszej opinii to najpiekniejsze miasto Boliwii i scisla czolowka Ameryki Poludniowej. Zabudowa starowki nie jest wysoka, fasady pomalowane w wiekszosci na bialo. Centralny plac, przy ktorym stoi m.in. katedra, jest centrum towarzyskim miasta. Na srodku duzo zieleni, pomnik, wysokie palmy i odpoczywajacy mieszkancy. Nie jest to jednak jedyny plac w miescie - w ktora strone nie pojdziemy, co chwila natrafiamy na kolejne. Z przyjemnoscia wiec snulismy sie po miescie bez konkretnego kierunku, podziwiajac estetyke miejsca. A kolejne place, moze i mniejsze od centralnego, to wciaz pelene uroku i zycia. A moze nawet jeszcze w nie bogatsze.
To zycie w miescie podoba nam sie szczegolnie. Nasunelo sie nam porownanie z pieknym Cusco. Tam jednak centrum bylo opanowane przez turystow, podczas gdy zycie mieszkancow toczylo sie w nowym, brzydkim miescie. Sucre zas nie jest moze odpicowane, za to bardzo autentyczne.
Najbardziej zas centralny rynek, zywy, gwarny, z pieknymi sekcjami owocowo-warzywnymi, pysznymi sokami i koszmarna czescia z miesem - jakos wyjatkowo cuchnelo na tym targu, az strach pomyslec ze lokalne restauracje z czegos takiego potem nam gotuja obiad. Juz dawno temu sie przyzwyczailismy, ze tutaj nie uzywa sie chlodni do transportu czy przechowywania miesa czy nabialu, ale tym razem bylo to wyjatkowo ciezkie doswiadczenie.



Mam nadzieje, ze nie odniesliscie wrazenia ze w Sucre turystow nie ma. Sa, w sumie bardzo duzo nawet. Sucre jest popularnym miejscem, w ktorym gringosi ucza sie hiszpanskiego, zostajac w miescie przez 2 czy 3 tygodnie. Spotkalismy tez takich co przyjechali na semestr studiow. Widac ze lokalne restauracje wypatrzyli juz te okolicznosc: w wielu z nich mozna skorzystac z internetu bezprzewodowego czy tez napic sie zagranicznego piwa - a to bardzo zwieksza lojalnosc zachodniego turysty :)

Zdjęcia z Sucre (troche nie dopisala pogoda, brakowalo niebieskiego nieba jako tla do bialych budynkow...):
Sucre


W Sucre spalismy 4 noce, jednak polowe czasu spedzilismy poza miastem podczas dwoch jednodniowych wycieczek. Atrakcja turystyczna nr1 okolic Sucre jest miejscowosc Tarabuco, w ktorej odbywa sie niedzielny rynek lokalnym rekodzielem. A ze my w niedziele dopiero do Sucre dojechalismy, kiedy pojechalismy tam w poniedzialek, bylismy chyba jedynymi turystami. Przede wszystkim, sama droga do Tarabuco jest bardzo ladna, prowadzi przez lagodne, otwarte tereny i pokonuje kilka wzniesien. Mijane miejscowosci wygladaly duzo porzadniej niz wszedzie indziej w Boliwii, pokryte czerwona dachowka. Dlatego tez, kiedy zjezdzalismy po 60km do Tarabuco, w myslach przypomnial sie widok srodziemnomorskich miasteczek. Sami zobaczcie:



Miasteczko samo w sobie nie jest jakos wyjatkowo inne niz wszystkie w okolicy. Zycie toczy sie niespiesznie, a ze bylismy jedynymi turystami, wszyscy na nas zwracali uwage. A mysmy chcieli odwrotnie. Bo atutem takiego niedzielnego rynku jest to, ze wszyscy sa zajeci handlem i stosunkowo latwo podgladac i archiwizowac aparatem scenki z zycia. I pewnie zalowalibysmy bardzo ze bylismy tam dzien pozniej gdyby nie to, ze w Tarabuco mowia w Quechua (a nie Aymara). Udalo nam sie nawiazac wiele konwersacji, niektorych bardzo ciekawych, a niektorych sympatycznych. Podczas gdy na targu z usmiechem patrzylismy, z jakim dziwieniem pewna staruszka dowiaduje sie, ze w naszym kraju nie rosnie ryz, z duzym zainteresowaniem sluchalismy mlodej zony lokalnego adwokata, ktora przeprowadzila sie dla niego z Sucre. Takie rozmowy sa dla nas bardzo cenne. Podczas gdy piekno estetyczne mozna sprobowac zapisac na zdjeciach i pokazac innym, nie spobob zakonserwowac atmosfery takich rozmow i prawdziwego, niepowtarzalnego kontaktu z nieznajomymi. I dlatego wlasnie tak bardzo lubimy podrozowac, a nie tylko ogladac slajdy ze swiata.
W okolicach Tarabuco wybralismy sie jeszcze do miejscowosci Candelaria, po drodze stawajac w innych wioskach. Dorosli czy dziecie sa moze niesmiali, ale usmiechnieci i zaciekawieni. Lubimy taki czas, kiedy niby nic konkretnego sie nie dzieje, a jednak jest pieknie. Do tego rejon w ktorym bylismy jest obszarem jakiegos projektu rozwojego. Buduje sie droga z kocich lbow, widac nowe zabudowania o podobnym projekcie architektonicznym, dodatkowo spojne dzieki dachowce i bialym scianom. Milo sie patrzy na wsie pelne zycia. Na Altiplano widzielismy wiele opuszczonych wiosek z domami w ktorych slomiane dachy zrecyklowaly sie juz kilka lat temu, zas mieszkancy pewnie zyja dzis w paskudnym El Alto (przedmiescie nad La Paz).



Druga wycieczke zrobilismy w przeciwnym kierunku, poniekad zgodnym z tym z ktorego przyjechalismy z Oruro do Sucre. W lancuchu gorskim Cordillera de los Frailes mieszka sobie mniejszosc etniczna Jalqa. A na sam termin mniejszosc etniczna Madziulce swieca sie oczy: bo takie mniejszosci najczesciej maja jakies fikusne ludowe stroje, ktore Madziuli zawsze sie podobaja. A juz przynajmniej zobaczyc trzeba. Poza tym same okolice wydawalyby sie byc piekne, wiec sie wybralismy.
Przez pewien czas jechalismy po znanej nam Rucie 6. W odstepie dwoch dni droga wyschla calkowicie, a i w wielgachnych kaluzach poziom wody zdecydowanie sie obnizyl. Szybko wiec, choc niespiesznie, dojechalismy w region zamieszkaly przez Jalqa. Problem tylko taki, ze ludzie zrobili nam psikusa, i przynajmniej tego dnia zrezygnowali z zalozenia strojow. Madziulka wiec zupelnie sie zawiodla zauwazajac ze "takie stroje to tu nosza juz tylko stare babki, takie rok przed smiercia". Trudno o trafniejszy komentarz, jednak wycieczka byla bardzo udana. Znow bowiem udalo nam sie porozmawiac z ludzmi. W wiosce Potolo, ktora w Lonely Planet polecana jest jako miejsce zakupu tekstyliow, wiele dzieci biegalo za nami starajac sie cos nam sprzedac. Wszystkie miedzy soba mowia po Quechua, choc w szkole i w telewizji przeciez tylko hiszpanski. Mozna nawet powiedziec, ze sa prawie trojjezyczne. Choc ich angielski poki co ogranicza sie do podstawowych slow (dog, cat, watermelon, good evening), wymawianych w przekomicznym akcencie. Co do kwestii jezykowych - najstarsi mieszkancy w ogole nie mowia czy rozumieja po hiszpansku. Bylo to dla nas dosyc zaskakujace odkrycie.
Okolice przepiekne. Rozlegle plaskie doliny, ktore nagle zmieniaja sie w waskie i glebokie kaniony. Czerwien ziemi, zielen roslinnosci. Czarne skaly. Rozmaitosci nie ma konca. A dodatkowo, w poblizu lezy Crater de Maragua, ktory widzielismy z oddali i chcielismy dostac sie do wnetrza. Nie jest to prawdziwy krater wulkanu, ba- w sumie to nawet nie wyglada jak krater wulkanu, tylko raczej jak wielka jakas misa skalna. Nie udalo nam sie jednak tam dojechac, poniewaz musielibysmy przejechac w poprzek porzadna rzeke. Akurat do niej dojezdzalismy, kiedy z przeciwnej strony nadjechal jakis czlowiek na motorze, naturalnie slabszym, ale i lzejszym. I widzielismy, jak probuje sforsowac wode, jednak nie udaje mu sie to i musi pchac motor przez mentna wode. Ryzyko zakopania w mule czy nabrania wody do wnetrzna silnika ocenilismy na za wielkie. W zamian udalo nam sie spotkac kolejna osobe do pogawedki. Tym razem byl to przesympatyczny i radosny starszy pan, dzieki ktoremu dowiedzielismy sie, ze ludzie tu mieszkajacy owszem nosza tradycyjne ubrania, jednak teraz glownie podczas swiat. Na przyklad przed kilkoma dniami w czasie karnawalu - wszyscy bez wyjatku, mlodzi i starzy. Szkoda ze w jednym czasie mozna byc tylko w jednym miejscu, pewnie pomyslala sobie Madziula.

Zdjęcia z okolic Sucre:
Okolice Sucre


Dni w i wokol Sucre byly wiec dla nas bardzo ciekawe i przyjemne, kiedy to kontynuowalismy odkrywanie nieznanej nam dotad Boliwii. Odkrywanie to chyba jednak ma sie szybko ku koncowi. Z Sucre czekalo nas jedynie 3 godziny drogi od gorniczego Potosi, lezacego na ponad 4000 metrach. A wiec znow wysoko. Czyli ludzie chlodni. W nastepnym wpisie przekonacie sie, czy obawy sie spelnily.

Pozdrawiamy

Michal

P.S.: Informacje praktyczne: Madziula wspomniala w poprzednim poscie o tym ze ciezko bylo nam znalezc porzadny nocleg. Problem w tym, ze stosunek ceny do jakosci w hotelach byl bardzo mizerny. Albo byla to dziura, albo pokoj w niemalej cenie bez okna czy kontaktu elektrycznego, a to w znowu bardzo drogi. W koncu zaplacilismy 90BS za pokoj bez lazienki, z bardzo skromnym sniadaniem (bulka z dzemem i kawa/herbata). Slyszelismy juz pozniej jednak bardzo dobre recenzje m.in. o Dolce Vita. A z gastronomii koniecznie do El Germen (jest w LP) na almuerzo: wegetarianska pychota za 17bs z deserem i refresco (tylko miedzy 12.00 a 14.00). Madziula: nigdy nie przypuszczalam, ze ja miesozerne stworzenie polubie jakakolwiek wegetarianska knajpe. A El Germen kulinarnie pokochalam!

24 lutego 2010



Udało się nam wyjechać z La Paz! Nareszcie! Na nowo wstąpiła w nas energia, ochota, siła na zwiedzanie i odkrywanie! Nadchodzi nowe, znowu każdy dzień będzie inny, będzie niewiadomą. Jesteśmy szczęśliwi!

Nie udało się nam wyjechać tak rano jak chcieliśmy. Proces wysyłania paczki zajął nam jakieś dwie godziny. Bo trzeba paszport skserować, kupić karton, co z resztą okazało się niemożliwe, bo nie mieli odpowiednich rozmiarów. Co najciekawsze jednak trzeba odczekać swoje, podczas gdy babeczka paczkę w worek pakuje , który później igłą i nitką własnoręcznie zszywa. 9,5kg suwenirów, nas obejmujących do PL poleciało :)

Dnia wcześniejszego wieczorem staraliśmy się wszystko podopinać. Kupiliśmy bidony, zapasową linkę do sprzęgła itp. itd. Chcieliśmy też paczkę wysłać, ale pomimo, że poczta była otwarta usłyszeliśmy: No hay atencion… W czasie jeżdżenia w poszukiwaniu wszystkich potrzebnych sprzętów, stała się rzecz zła. Motor zaczął się krztusić. Nie musimy więc chyba mówić, jak bardzo nam ręce opadły. Micho przyszedł do pokoju ze zwieszoną głową i postanowieniem, że rano do mechanika z reklamacją jedzie, po czym wpadł na pomysł, że może to połączenie elektryczne szwankuje, z którym już przecież wcześniej problemy mieliśmy i na którego potrzeby całą rolkę folii aluminiowej kupiliśmy. I był to strzał w dziesiątkę!!!

Początkowa złość na to, że znowu rano wyjechać się nie udało szybko nam przeszła. Najważniejszy jest sam fakt, że ruszamy, że opuszczamy The Point w La Paz na zawsze, że znowu będzie ruch i dynamika. Jeszcze nie wyjechaliśmy z miasta, a zaczęło padać. Ale i to się nie liczyło. Ochoczo nałożyliśmy stroje „przeciw”deszczowe i ruszyliśmy dalej. Co więcej – Michaśko skonstruował nam słuchawki, które działają z naszym badziewnym intercomowym „pudełkiem” – tym samym po raz pierwszy od północnego Peru możemy rozmawiać podczas jazdy :) (M: dzięki Jarek za wskazówki!)

Droga do Oruro, którą pokonywaliśmy po raz SIÓDMY, dłużyła mi się niemożebnie. Już za pierwszym razem wydawała mi się bardzo monotonna. Siódmy raz był więc jedną wielką drzemką, a raczej próbą drzemki, bo na motorze nawet mi trudno się śpi. Do Oruro dojechaliśmy pół godziny przed zachodem słońca. Postanowiliśmy więc dalej nie jechać i kolejnego dnia wyjechać z SAMEGO rana, co by do samego Sucre dojechać. Nawet zakupy na śniadanie zrobiliśmy wieczorem – przezorność maksymalna – rzadka w naszym przypadku. Wieczorem mieliśmy jeszcze seans kinowy, bo w La Paz udało nam się kilkanaście nowości i najlepiej ocenianych zeszłorocznych filmów ściągnąć. Tym razem Drogę Do Szczęścia grali :) (rekomendujemy).

Rano – pyszne śniadanko (awokado – zwane tutaj palta – pozdro do Kaki :*) – nareszcie coś innego niż bułka z dżemem z hostelu w La Paz! Jako, że mieszkaliśmy jedną ulicę od świeżo wyciskanych z soków, z których chcemy korzystać na maksa póki w taniej Boliwii jesteśmy, wypiliśmy po dwie szklanki takowych i w drogę! Nietypową drogę, bo postanowiliśmy przyjaznych ludzi w Boliwii szukać i z głównej drogi zjechać. Dla wyjaśnienia – z Oruro do Sucre drogi są dwie. Pierwsza, ruta 1 – asfaltowa, lecz naokoło – przez wszystkich używana. Druga, ruta 6 – „bezpośrednia”, ograniczająca się tylko do lokalnego, międzywioskowego ruchu. I tą, powiedzmy niestandardową wybraliśmy. I powiem tak: NIE mogliśmy wybrać lepiej – zafundowaliśmy sobie jeden z najpiękniejszych dni w Boliwii (TOP 3), a przypomnę, że jesteśmy już tu ponad miesiąc i konkurencja jest duża.



Piękno tego dnia wynikało z dwóch czynników: pięknych, górzystych krajobrazów i niewyobrażalnie miłych Boliwijczyków. Droga, mimo, że nieasfaltowa była w bardzo przyzwoitym stanie. Były wręcz odcinki, które uznałabym za perfekcyjne w kategorii dróg nieutwardzonych. Oczywiście bardzo dużo ich nie było, ale i ta reszta akceptowalna była. Im dalej od Oruro tym robiło się ciężej, coraz więcej potoczków mieliśmy do pokonania, niektóre były dosłownie i bez przesady rzekami, ale płytkimi, obyło się więc bez negatywnych emocji. Niektóre fragmenty drogi prowadziły wzdłuż rzeki, stosunkowo głębokimi dolinami, inne po grzbietach gór, z których najczęściej zjeżdżało się do płaskich, rozłożystych dolin, pełnych mniejszych i większych wiosek.



Ehhh, te wioski… Już wcześniej trochę straciliśmy nadzieję, że w Boliwii prawdziwie przyjaznych ludzi znajdziemy. Nie chodzi nam oczywiście o przyjazne jednostki, bo takie do tej pory nie raz spotkaliśmy. Podam tu chociażby przykład pana, który na karnawale w Oruro tłumaczył mi, niepytany, pochodzenie poszczególnych grup tanecznych i co chwilę innego owocka podrzucał, co bym np. lokalnych fig i brzoskwiń spróbowała. Trochę bałam się niemytych jeść, ale przykrości sprawić nie chciałam, zjadłam i dobrze się później miałam. Oboje mieliśmy jednak wrażenie, ze na Altiplano ludzie do najmilszych nie należą. Mało uśmiechu, dużo nieśmiałości, dystansu, chłodu. Nikt do nas nigdy nie zagadał, nikt o motor nie spytał, a nawet jak my zagadywaliśmy nikt rozmowy nie podchwytywał. I przez tych mało sympatycznych ludzi byliśmy trochę zawiedzeni Boliwią. W Kolumbii obawialiśmy się, ze to w Peru – najbardziej turystycznym kraju Ameryki Południowej spotkamy ludzi niemiłych, bo zepsutych turystyką. Wielki błąd. Spotkaliśmy miliony przyjaznych i otwartych ludzi. Boliwia wylała nam trochę kubeł zimnej wody na głowę. Zmieniamy jednak nasze zdanie. Mili, przyjaźni, ciekawi i otwarci ludzie w Boliwii są – i to też miliony. Przyjacielskość występuje w skali masowej, trzeba tylko odbić z Altiplano odrobinę w stronę dżungli. UWIELBIAMY Boliwię!!!!

W mijanych wioskach karnawał trwał jeszcze w najlepsze. Mijaliśmy więc grupy pijanych muzyków, które biegły wzdłuż drogi, grając, tańcząc i śpiewając. Niektórzy ubrani byli w swoje tradycyjne, odświętne stroje i nie tylko byli skorzy do opowiadania nam jak karnawał świętują. Niektórzy prosili wręcz nas o zrobienie im zdjęcia (!!!). Przy jednym z jezior, koło których przejeżdżaliśmy, ludzie zebrali się, ponieważ ktoś z okazji karnawału łabędzie – rowery wodne dostarczył i można było za niewielką opłatą popływać. I tu znowu podeszła do nas cała rodzina, wypytując się nas, skąd jesteśmy, dokąd jedziemy itp., a i o sobie i swoim regionie chętnie opowiadali. Byliśmy urzeczeni.



Przez te wszystkie przerwy szybko okazało się jednak, że do Sucre nie dojedziemy. Za cel obraliśmy sobie więc wioskę Ocuri, położoną na niewiele ponad 4000mnpm. Było w niej akurat jedno Alojamiento z wieloma wolnymi pokojami i tak zajęliśmy we dwójkę najtańszy jak dotąd pokój w Ameryce Południowej za 20 Bolivianos, czyli ok. 8zł (za pokój, nie za osobę). I znowu rozmowom z lokalsami końca nie było… Było jeszcze kino łóżkowe, serwujące tym razem Tatarak, i smaczny sen w dość orzeźwiającej temperaturze.

Następnego dnia zebraliśmy się na tyle wcześnie, ze przed 9 motor był zapakowany, a my w strojach motocyklowych, po śniadaniu gotowi do jazdy. Zapowiadał się dzień nie aż tak piękny. Przyczyna – pogoda. Wielkie burzowe chmury otaczały nas ze wszystkich stron. Podszedł do nas przed odjazdem pan i zapytał, czy może jednak nie wolimy zostać, bo dzisiaj może dużo padać, a mamy do przejechania sporo potoków, które w deszczu mogą się stać rwącymi rzekami. Podziękowaliśmy za info i ruszyliśmy. Po pewnie 5 minutach zaczęło padać. I padało dłuuuuuugo. Droga na początku wymagała od nas po prostu większej ostrożności. Pył stawał się delikatnym błotkiem, kamienie stawały się coraz bardziej śliskie. Była to jednak dopiero zapowiedź. Z czasem delikatne błoto zaczęło zamieniać się w błoto gęste i głębokie. Z podjazdami w głębokich, błotnistych koleinach miały problem osobowe, cieżarówki a nawet jeepy. Nie muszę więc chyba dodawać, ze i my problem mieliśmy. I to nie mały, bo smok nasz z mocno obciążonym tylnym kołem w gęstym błocie sobie nie radzi. Zwolniliśmy więc bardzo i staraliśmy się jechać naprzód. Niestety w jednej z takich głębokich, błotnistych kolein smok zaczął tańczyć we wszystkie strony, Micho go nie utrzymał i runęliśmy. Pierwszy raz przy prędkości innej niż 0, wiąż jednak niewiele pewnie, o ile w ogóle, przekraczającej 10. Nic się nam na szczęście nie stało. Strachu się najadłam ja, bo plecaki mi staw skokowy przygniotły i w mało naturalną stronę wygięły. Ból przeszedł jednak szybko – wszystko OK. Wysmarowani błotem straszliwie ruszyliśmy dalej, żeby po może 1km znowu runąć. Tym razem standardowo – przy prędkości właściwie żadnej. Smok padł, a my w rozkroku stanęliśmy nad nim.

Bałam się dalej jechać. Padać niby przestało, ale mieliśmy do Sucre jeszcze 60km, a droga nie miała się poprawić. Z czasem jednak zaczęła delikatnie przysychać, co było trochę zdradliwe, bo po każdych kilkuset suchych metrach następował nieoczekiwanie błotnisty zakręt. Jechaliśmy jednak na tyle wolno, że problem z zachowaniem równowagi się nie powtórzył. Rzeczki, które mieliśmy do przejechania głębokie nie były. Z wyjątkiem może jednej wielkiej kałuży, powstałej w wyniku robót drogowych, której głębokość dobrze widać tu:



O 13.15, po ponad 4h jazdy (110km) zobaczyliśmy Sucre! Pierwsze kilometry po asfalcie były rajskie, choć obawa przed poślizgiem na suchym asfalcie pozostała. Po ponad godzinnym szukaniu znaleźliśmy hostel w przyzwoitym stosunku jakości do ceny, co łatwe nie było. I tak jesteśmy tu już trzecią noc i ciągle nam niemało, ale o tym w następnym wpisie.

Zdjęcia:
W drodze do Sucre


Madziula

19 lutego 2010



La Paz zatrzymało nas jak żadne inne miejsce w Ameryce Południowej. Jesteśmy tu raz szósty. Pierwszy raz przyjechaliśmy tu zaraz po Sylwestrze na Wyspie Słońca, a kolejne razy były po krótkiej wizycie w Chile, po Huayna Potosi, po Rurre, po Cochabambie, po karnawale w Oruro.

Sumarycznie jesteśmy tu myślę ok 14 dni. I tak naprawdę ciężko wytłumaczyć nam to zjawisko. Nie jesteśmy tu dlatego, że La Paz jakoś wyjątkowo nas urzekło. Podoba nam się, owszem, na liście naszych ulubionych stolic południowoamerykańskich plasujemy je na miejscu drugim, zaraz po Quito. Nie w uroku miasta tkwi jednak przyczyna naszego zasiedzenia, a głównie w potrzebie pozostania przez jakiś czas w jednym miejscu, nieprzemieszczania się, niezwiedzania, nic-nierobienia. Z perspektywy osoby pracującej może wydać się to dziwne, a co najmniej niezrozumiałe. Jesteśmy na "wakacjach", przed czym tu odpoczywać? Ano w podróży też człowiek się męczy i też potrzebuje odpocząć. Inny to rodzaj odpoczynku niż 3-tygodniowe standardowe wakacje. Powiedziałabym, że ten nasz rodzaj odpoczynku, to taka przerwa na zrobienie sobie w umyśle i sercu miejsca na nowe przeżycia. Zdecydowanie 14 dni, a szczególnie ostatnie 5, sprawiło, że odpoczęliśmy wystarczająco i nie możemy się już doczekać na jutro, kiedy to znowu włożymy nasze stroje motocyklowe, zapakujemy "po staremu" plecaki i ruszymy na południe, opuszczając mam nadzieję bezpowrotnie w tej podróży La Paz.

La Paz poznaliśmy jak żadne inne południowoamerykańskie miasto. I przez to, że na zwiedzanie z aparatem wybraliśmy się dopiero dnia któregoś, zdjęć mamy niewiele. Wiele motywów było już bowiem oklepanych w naszych oczach i ciężko było o inspirację. Z całą pewnością w boliwijskiej stolicy najbardziej urzekło nas jej położenie - coś a'la dziura/kanion w płaskim jak stół Altiplano. Wrażenie w czasie przyjazdu jest niesamowite - płasko, płasko - żadnej cywilizacji i nagle dziura w ziemi, a w niej wielkie miasto.

La Paz jest najwyżej położoną stolicą świata - to zdanie słyszał już pewnie niejeden. I w sumie jest to prawdą, choć dwie cząstki zacytowanego przeze mnie stwierdzenia są nieco problematyczne. Po pierwsze dość skomplikowaną kwestią jest sprawa stolicy Boliwii. Stolicą administracyjną jest La Paz. To tu znajduje się siedziba prezydenta i rządu. Konstytucyjną stolicą jest jednak Sucre, które to przez wieki było najważniejszym ośrodkiem w państwie, obecnie jednak jedynie najważniejsze jednostki sądownicze mają tam swoją siedzibę. Po drugie ciężko jest jednoznacznie oszacować wysokość, na której położone jest miasto. Oficjalnie przyjmuje się, że 3660 mnpm jest tą właściwą wysokością. W rzeczywistości jednak najniższe części La Paz są już na 3100mnpm, a najwyższe dzielnice są pewnie na ok 3800. Wyżej, bo na ok. 4000 - 4100 mnpm znajduje się sztucznie wydzielone miasto-bliźniak - El Alto. I jako, że w samym La Paz po pierwsze nie ma miejsca, a po drugie nie ma powierzchni płaskich, lotnisko znajduje się właśnie w El Alto. I tu kolejne "naj" w skali światowej. Jest to najwyżej położony międzynarodowy port lotniczy na świecie, co sprawia, że zarówno lądowanie jak i startowanie są tu mocno utrudnione. Żeby zrekompensować sobie brak odpowiedniej gęstości powietrza samoloty lądują w El Alto z dwukrotnie większą prędkością niż na poziomie morza. Wymaga to więc odpowiednio długiego pasa startowego, specjalnych opon, które wytrzymają gigantyczne siły, ale i też odpowiednio wykwalifikowanych pilotów. Dlatego też lotnisko w El Alto ma w skali międzynarodowej mniejsze znaczenie niż to w nisko położonym największym mieście Boliwii - Santa Cruz.

Cechą charakterystyczną La Paz jest to, że najbogatsi mieszkają najniżej. Dlaczego? Bo najniżej jest najcieplej :) W każdej prognozie pogody podawane są dwie odrębne temperatury - dla El Alto i dla La Paz - różnica wynosi zazwyczaj ok. 5-7stopni.I tak podczas gdy historyczne centrum La Paz znajduje się na ok 3600mnpm, w mieście wykształciło się centrum alternatywne - tzw Zona Sur - centrum usługowo-mieszkalne najbogatszych mieszkańców La Paz. W Zonie Sur byliśmy przez chwilę - przy oddawaniu i odbieraniu motoru i jest to naprawdę inny świat. Salony Audi i Mercedesa, bogato urządzone apartamentowce z drogimi samochodami zaparkowanymi pod drzwiami, eleganckie restauracje i designerskie sklepy, czyli rzeczy, które dla osób, które ograniczyły swoją wizytę to "starego" La Paz są niewyobrażalne.



Architektura starego La Paz jest mało powalająca. Tylko jedna uliczka zachowała się w niezmienionym kształcie z czasów kolonialnych - Calle Jaen, i tylko to miejsce jest prawdziwie urokliwe. Reszta jest mieszanką - starych, pięknych, choć zaniedbanych kamienic i nowoczesnego architektonicznego syfu. Największą atrakcją są dlatego - przynajmniej dla nas - rynki i codzienne uliczne życie. Najsłynniejszy rynek to rynek czarownic, na którym sprzedawane są oprócz ziołowych lekarstw - przeróżności, które wpływają na duchy i bogów ludzi Aymara. Jeśli ktoś buduje dom, może na przykład kupić płód lamy i zakopać go w fundamentach, jako ofiara dla Pachamamy, przynosząca szczęście domowi. Suszone dzioby tukanów stanowią natomiast remedium na wiele chorób i chronią przed złymi duchami.



Dużą atrakcję turystyczną stanowi również Muzeum Koki. Ekspozycja muzealna jest beznadziejna, na wejściu każdy dostaje jednak książkę z informacjami o historii koki, jej znaczeniu w kulturze i rytuałach Indian, o kokainie jako narkotyku i jako lekarstwie i zastosowaniu koki w produkcji coca-coli. Dla tych którzy planują się tam wybrać proponuję zająć od razu jakiekolwiek krzesło i na nim wygodnie przeczytać wszystkie informacje, po czym w 5 minut obejść ekspozycję. Chodzenie w czasie czytania sensu najmniejszego nie ma :)

Moim ulubionym miejscem był targ owocowo-warzywny. Kolory, smaki, zapachy i kobitki Aymara ubrane w swoje wysokie meloniki, chusty zakończone frędzlami i obfite spódnice - uszyte z maksymalnie błyszczących przywiezionych z Korei materiałów. Oboje mamy wrażenie, że ludzie Aymara do najmilszych nie należą. Mało się uśmiechają, są dosyć mocno zdystansowani i nieśmiali. Mimo wszystko ich stroje dla oka są miłym, choć nieco kiczowatym widokiem :)



Na koniec kilka słów o pogodzie. Mamy jak wiecie pogodę deszczową, która obecnie objawia się tym, że zmienia się jak w kalejdoskopie. Każdego dnia mamy kilka godzin bardzo intensywnego słońca, które sprawia, że odczuwalna temperatura rośnie o kilkanaście stopni i nie sposób wytrzymać w czymkolwiek innym niż cienkim T-shircie. Codziennie mamy jednak również burzę połączoną z gigantycznym oberwaniem chmury. Drogi zamieniają się natychmiast w rwące rzeki, które niosą ze sobą tony śmieci. Przez to jednak, że La Paz zbudowane zostało na mało stabilnym terenie, co kilka dni słyszymy o wielkich osuwiskach, które porywają za sobą domy. I tak jednak oboje wolimy tę wersję pory deszczowej niż wersję południowo-peruwiańską, kiedy to potrafiło padać absolutnie CAŁY dzień.

Miał byś koniec a tu jeszcze jeden akapit, kilka słów o hotelach w La Paz. Większość czasu spędziliśmy w typowo backpackerskim hostelu, uruchomionym przed 2 miesiącami, o nazwie the Point. Hostele w La Paz oferują dużo wyższy standard niż te gdziekolwiek indziej w Boliwii przez nas spotkane. Gorące prysznice, ciepła i czysta pościel, internet bezprzewodowy, czyste łazienki. Do tego jednak w zestawie dochodzi bar, stanowiący centrum życia i czerpania zysków hostelu. Nie wolno wnosić własnego piwka, wieczorem więc wszyscy co nie chcą siedzieć zamknięci w pokoju bez okna idą do baru gdzie chcąc nie chcą spotykają innych i zabawa się zaczyna. My siedzimy więc zawsze w naszym pokoiku wyizolowani i mamy wrażenie że nie pasujemy do tutejszych współlokatorów, dla których codzienna wieczorna impreza jest gwoździem programu każdego dnia. Zdarza się że muzyka jest tak głośna, że nawet my mamy problem z zasypianiem.
Jeśli chodzi o spotkania towarzyskie to w La Paz mieliśmy okazję spotkać się z kilkoma osobami z Polski, i to po kilka razy. Rozmawiało nam się bardzo miło, zwłaszcza że podróżujemy w odwrotnych kierunkach, toteż dużo cennych wskazówek na przyszłość mogliśmy między sobą wymienić. I tak poznaliśmy Olę, która przyjechała do Boliwii na wolontariat (http://do-boliwii-droga-prosta.blogspot.com), poznaliśmy Grześka (w drodze z Irlandii do Polski) i Przemka z Warszawy (http://w100dni.blogspot.com), Magde i Jarka wracających ze Szkocji do Polski a także Alinę i Krzysia (http://dosgringos.geoblog.pl). Pozdrawiamy ich z tego miejsca bardzo serdecznie i dziękujemy za baaaardzo mile i swojsko spędzony wspólnie czas.

Tymczasem kolejna galeria, tym razem ze skromną ilością zdjęć, z La Paz:
La Paz


Mam nadzieję - do napisania z Sucre!

Madziula

15 lutego 2010



Droga do La Paz dłużyła się nam niemiłosiernie. Autobus miał bardzo miękkie zawieszenie, przez co na każdej górce i w każdym dołku kołysał się na boki, co powodowało panikę wśród autobusowej załogi. W końcu ludzie poszli do kierowcy i powiedzieli mu, że się boją i kierowca zwolnił. Dojeżdżając do El Alto (sztucznie wydzielonej części La Paz) wiedzieliśmy już, że motor odebrać będzie bardzo ciężko. Była 19, kiedy utknęliśmy w megakorku w El Alto, który mamy wrażenie, że jest tam absolutnie cały czas. Mechanik otwarty był do 20 w najniżej położonej części La Paz - szanse na dotarcie bardzo niewielkie.

Micho wychodził z siebie ze złości. Poszedł zadzwonić, licząc, że mechanik zgodzi się zostać dłużej w pracy. Kobitka w autobusie użyczyła mu telefonu. O 19.20 mechanika w pracy już nie było. Powiedział jednak, że jak będziemy już pod warsztatem, żebyśmy zadzwonili. Wówczas postara się coś wymyślić, ale nie obiecuje. Na dworcu autobusowym w La Paz byliśmy o 19.40. Szybko zorientowaliśmy się, o której odjeżdżają pierwsze autobusy do Oruro i poszliśmy do hostelu zostawić duży plecak. Stamtąd szybko do głównej alei miasta - El Prado łapać taxi. Wszystkie były jednak jak na złość zajęte, wsiedliśmy więc w busika i 21.00 doszliśmy pod warsztat. Akurat ktoś drzwi zamykał. Podbiegliśmy i okazało się, że był to właściciel sklepu połączonego z warsztatem. Kojarzył nasz motor i zgodził się nam go wydać! Fart!

Jak to zazwyczaj z tutejszymi mechanikami bywa nareperowali tylko najważniejszą usterkę, zapominając m.in. o przymontowaniu nam nowych lusterek (stłukły się nam już dwa...) i wymianie linki od sprzęgła. Na szczęście mieli w sklepie dwa lusterka od Hondy za jakies 8 dolców, ktore udalo sie przymocowac, podczas gdy Machencjusz walczyl z kartami platniczymi. Zadzwonilismy jeszcze do mechanika, zeby dowiedzieć się dokładnie co stało się z motorem (problem był zarówno z gaźnikiem jak i sprzęgłem - co dokładnie nie wiemy), wsiedliśmy na smoka i wyjechaliśmy za bramę. Nie przejechaliśmy nawet 100 metrów, kiedy motor zaczął się krztusić... Ręce opadły. I tak zjeżdżaliśmy w dół w poczuciu bezsensu, kiedy Michaśko uświadomił sobie, że na pewno wypompowali nam benzynę podczas łatania baku. Strzał w dziesiątkę! Dotoczyliśmy się jakoś do stacji benzynowej, zatankowaliśmy na fulla i problem krztuszenia się nie powtórzył. Jesteśmy jednak w naszym optymizmie ostrożni.

Po dotarciu do hotelu nie pozostało nam dużo czasu na sen. Pierwsze autobusy odjeżdżały ok 4, a my chcieliśmy się właśnie na jeden z pierwszych załapać. O 3.30 umówiliśmy się na dworcu z Olą - Polką, która przyjechała do Boliwii na półroczny wolontariat, i która dowiedziała się o nas od naszej koleżanki Doroty. Rano czuliśmy taką ekscytację, że na dworcu byliśmy 20 minut przed czasem! Nieźle, co??? :PP

Kolejki do kas osiągały już wtedy długości monstrualne. Miny trochę więc nam zrzedły. Ustawiliśmy się w dwóch różnych i czekaliśmy - na Olę i dojście do kasy. Ola przyszła punktualnie razem z Angielką, Irlandczykiem i Tajwańczykiem. I zupełnym mega fuksem udało się nam o 4.20 dobić do okienka i kupić ostatnie 6 biletów na autobus o 4.30! W bardzo przyzwoitej cenie - 23 Bs/1 os. (10zł).

Całą drogę przespaliśmy, przed 8 byliśmy już na dworcu w Oruro. Słoneczne niebo, tłumy na ulicach, zapowiadała się wielka fiesta. Jako, ze pochody karnawałowe rozpoczynają się o 7.30 i kończą późnym wieczorem, poszliśmy od razu szukać dobrych miejsc do obserwacji. Na początki chcieliśmy znaleźć miejsca stojące, ale stwierdziliśmy, że w sumie czeka nas dobrych kilka godzin obserwacji, przyjemniej więc będzie siedzieć. I tak po 5 minutach od dworca wykupiliśmy 6 miejsc na trybunach.



Teraz kilka słów o samym karnawale. Otóż karnawał w Oruro uchodzi za największy i najhuczniej obchodzony w całej Ameryce Południowej, po wielkim Rio oczywiście. Trwa 8 dni, z czego najważniejszym dniem jest zazwyczaj sobota przed Środą Popielcową, kiedy to kilkadziesiąt grup, w sumie ok 28 000 (!!!!) tancerzy tworzy gigantyczny pochód, trwający od wczesnego rana do późnej nocy. Motywem przewodnim jest diablada, czyli taniec diabłów, wyposażonych w niesmowicie strojne i bogate stroje, których najważniejszą częścią jest maska. Nawet diabły tworzące jedną grupę mają przeróżne maski!



Karnawał ma swoje korzenie w XVIII wieku, kiedy to złodziej Chiru-Chiru został śmiertelnie raniony i zaopiekowała się nim Virgen de la Candelaria w korytarzu górniczym aż do jego śmierci. Górnicy znaleźli po jakimś czasie ciało, nad którym w skale wyryty był wielki obraz Virgen de la Candelaria. Postanowili trzcić ją, urządzając co roku wielką fiestę na jej cześć. Z czasem uroczystości zostały wzbogacone o motywy i legendy pochodzące z czasów prekolumbijskich i tak uroczystości odbywają się po dziś dzień.

Sama organizacja karnawału była prawdziwie boliwijska:) Trybuny zbudowane wzdłuż trasy przejścia grup artystycznych należały do prywatnych właścicieli. Każdy zbudował je z tego co miał - kilku desek, i folii chroniącej przed słońcem i ewentualnym deszczem. Na trybuny wchodziło się po wątpliwie przymocowanych, drewnianych drabinach. Najgorsza była jednak ta nieludzka ciasnota. Każda deska musiała pomieścić tyłeczek jednej osoby i nogi drugiej - siedzącej poziom wyżej. Szerokość każdego miejsca była jak dla Chińczyka... Kilku godzin wysiedzieć się po prostu nie dało. Na szczęście jednak, pomimo, że trybuny od ulicy były odgrodzone barierkami nikt nie pilnował, żeby przez nie nie przechodzić. Można było więc w ramach odpoczynku usiąść sobie na ulicy, co stwarzała również lepszą perspektywę do robienia zdjęć :) Wzdłuż barierek, co chwilę przechodzili sprzedawcy oferujący wszystko, co tylko człowiek mógłby w danej chwili zapragnąć. Zimne piwko, gorące danie, kukurydzę, colę, poncho od deszczu, papierowe czapeczki od słońca itp itd. Policjanci co jakiś czas starali się sprzedawców przegonić, byli w tym jednak wyjatkowo nieskuteczni... :)



Karnawał to jednak nie tylko pięknie kolorowy pochód diabłów, tancerzy i muzyków, lecz również wojna wodna. Nasz lany poniedziałek to nic w porównaniu do tego, co się tam dzieje. Wiadra, bomby wodne w postaci balonów napełnionych wodą, pistolety i piana, będąca połączeniem pianki do golenia i sztucznego śniegu. W wojnę najbardziej zaangażowane są dzieci i młoda młodzież, a najlepszym celem gringos, a konkretnie ich twarze. Do 12 było jeszcze w miarę spokojnie. Po 12 natomiast rozpoczęła się i stale rosła wojna między trybunami. Nie dość, że przeszkadzało to mocno w oglądaniu i podziwianiu diablady, to jeszcze zmęczenie dodatkowo potęgowało rosnące w nas wkurzenie i obawę o lustrzankę naszą, która wody nie lubi, a dzieciom jeszcze zabawniej jak w aparat pocelują. Na naszych oczach kilka bomb wodnych rozbiło się o obiektyw fotografa, o skutkach nie wiemy, ale aparatowi na pewno coś takiego nie służy. Wojnę wodną wykorzystują oczywiście złodzieje, którzy wylewają na swoją ofiarę wiadro wody i korzystając z jej zdezorientowania wyrywają jej plecak, aparat, portfel. Słyszeliśmy już wiele historii o kradzieżach z czasie karnawału w Oruro, wszystko co cenne zostawiliśmy w La Paz, z wyjątkiem aparatu i obiektywu, o które naprawdę baliśmy się.



Może jesteśmy więc "sztywne dupy", ale im dłużej siedzieliśmy na trybunach, tym dochodziliśmy do coraz silniejszego przekonania, że w Oruro na noc nie zostajemy. Złość rosła szczególnie w Machencjuszku, który po tym jak po raz n-ty już dostał wodą i pianę w twarz, wkurzył się i dopadł dzieciaczka, nic mu nie robiąc, chciał mu tylko uwagę zwrócić... Poleciało na niego w tym momencie tyle wody i piany, że aż policjant interweniował i wyprowadził Micha bocznym wejściem. Na trybuny wrócić nie mogliśmy, poszliśmy więc na dworzec autobusowy i chwilę później siedzieliśmy w autobusie do La Paz.

Humory mieliśmy mocno mieszane. Z jednej strony pochody były naprawdę niesamowite. Pomysłowość twórców strojów i entuzjazm taneczny niektórych grup porywał, sprawiał, że aż płakać ze szczęścia się chciało. Z drugiej strony woda i piana i ta złośliwość dziecięca, z jaką w nas niejednokrotnie celowali, połączona z brakiem broni i poczuciem bezbronności niezwykle nas wkurzały. I tu się rodzi pytanie o tolerancję, otwartość na tradycję i zwyczaje innych kultur, które przecież z taką ciekawością poznajemy. Nasza akceptacja i otwartość ma chyba niestety swoje granice, które w Oruro zostały przekroczone. A jako że u siebie nie jesteśmy, nie pozostaje nam nic innego niż po prostu wycofać się, odejść i przeczekać. Karnawał w Oruro był niezwykłym pokazem folkloru, kolorów i ludzkiej pomysłowości. W naszych głowach karnawał kojarzy się jednak ze wspólną zabawą, której boliwijska wersja nam się nie spodobała. Tym przyjemniej wspominamy karnawał w Kolonii i tym większym marzeniem staje się uczestnictwo w wielkim karnawale w Rio. Ale to kiedyś, w przyszłości...

Po przyjeździe do La Paz okazało się, że w niedzielę i poniedziałek będą główne pochody karnawału w La Paz, a ich głównym punktem woda i piana. Tu podchodzimy do tego bardziej lajtowo. Nie chodzimy po ulicy z aparatem, peleryny zakrywają całe nasze ciała, a i broń mamy, żeby się jakby co odwinąć. Ten dziwny do opisania niesmak z Oruro jednak pozostaje, dlatego głównie siedzimy w pokoju hostelowym i czekamy na koniec. Wczoraj natomiast mieliśmy przemiły wieczór. W Oruro, podczas poszukiwania almuerzo spotkaliśmy dwóch Polaków, którzy podróżują z dwoma kolejnymi Polakami. Wczoraj w hotelu poznali kolejnych 2 i tak wszyscy razem, w 8. spotkaliśmy się wczoraj w knajpie na piwie i kolacji. 8 Polaków w jednym miejscu! I pomyśleć, że dotychczas spotkaliśmy tylko 5, przez 4 miesiące podróżowania.... :)

Zapraszamy do mocno przebranej, a i tak mocno obfitej galerii zdjęć:
Oruro Carnaval


Madziula

13 lutego 2010



Wieści z warsztatu przed weekendem nie nadeszły. Postanowiliśmy więc wykorzystać jakoś pożytecznie czas oczekiwania na motor i zobaczyć to co planowaliśmy autobusem i jakoś elastycznie reagować na rozwój wydarzeń.
Autobus do Cochabamby jedzie 7 godzin: pierwsze 3 na południe po płaskowyżu w kierunku Oruro, po czym odbija na wschód i górzystymi terenami zjeżdża do doliny w której znajduje się Cochabamba (2500m npm). Miasto to ma ponad pół miliona mieszkańców i należy do największych i najważniejszych w Boliwii. W przeszłości dzięki sprzyjającym warunkom naturalnym odgrywało wielką rolę jako producent żywności potrzebnej do wyżywienia górników z Potosi (o którym będzie mowa jak tam dotrzemy).
Wszystkie ambitne nasze plany efektywnego wykorzystania czasu spaliły na panewce. Zatrucie jedzeniem w drodze do Cochabamby spowodowało, że pierwszy dzień w mieście upłynął pod znakiem odzyskiwania sił i chęci do życia. Nie oznacza to jednak, że nie udało nam się wyrobić pierwszej opinii na temat tego miejsca.
Uderzył nas rozdźwięk pomiędzy poszczególnymi częściami miasta. Nasz hotel znajdował się w centrum miasta. Niedaleko piękny główny plac gdzie koncentruje się życie towarzyskie, od którego odchodzą zwykłe uliczki ze swoimi specjalizacjami (z kluskami, z łóżkami, z zakładami pogrzebowymi, z fryzjerami itd), w drugą stronę idąc dojdziemy do wielkiego targu, tłocznego i chaotycznego. Wszędzie jak to zwykle bywa sprzedawcy świeżo wyciskanych soków pomarańczowych, kramów typu 1001 drobiazgów, pucybutów itd. Boliwijski standard. W zasadzie jesteśmy tak przyzwyczajeni do tego typu widoków, że dopiero ostatnio przeglądając nasze zdjęcia do nas dotarło, że tego zwykłego życia jakoś nie uchwyciliśmy do tej pory.
Na wieczór jednak wreszcie przyszedł apetyt i postanowiliśmy zjeść coś odmiennego od naszej typowej diety. Pomimo że z mapy wynikało że aby skosztować perskiego kebaba będziemy musieli przejść stosunkowo duży kawał drogi, postanowiliśmy się przespacerować. W ten sposób zobaczyliśmy zupełnie inną Cochabambę. Bogatszą, czystszą spokojniejszą. Ze schludnymi domkami jednorodzinnymi , z nowymi apartament owcami, z kawiarniami wypełnionymi ludźmi o europejskich karnacjach, z kinopleksami, wieżowcami, ambasadami itd. Przejście jednego miasta w drugie jest stosunkowo płynne, jednak bardzo znaczące; odnosi się wrażenie, że jedni drugim w drogę sobie nie wchodzą.
Pyszny kebab tak nam posmakował, że następnego dnia postanowiliśmy spróbować włoskiej pizzy (co zazwyczaj jest dosyć ryzykowne w Ameryce Południowej) pieczonej w okolicy i znów się nie zawiedliśmy. Dodatkowo, już bliżej naszej bazy, udało nam się znaleźć kawiarnię z bezprzewodowym Internetem która serwowała przepyszne śniadania. W ten sposób Cochabamba zostanie nam w pamięci jako kulinarna rozpusta.
Wyrzuty sumienia spowodowane zbyt dużym czasem spędzonym w kafejkach internetowych próbowaliśmy nadrobić zwiedzając lokalne atrakcje turystyczne – piękne kościoły (wszystkie zamknięte), jak i wzgórze na którym ustawiono figurę Jezusa Chrystusa, troszeczkę wyższą niż ta w Rio, jednak obawiam się że nie dorównującą jej pod względem lokalizacji i widoku jaki oferuje na miasto.

Z ciekawostek, w czasie spaceru po największym targu Cochabamby podeszło do nas 6 (!) policjantów na raz i poprosiło w dość niemiły sposób o nasze paszporty. Słyszeliśmy wcześniej historie o nieprawdziwych policjantach żądających od turystów okazania paszportów, po to, żeby je ukraść. Powiedzieliśmy im więc, że na ulicy im nie pokażemy i że jeśli chcą je zobaczyć chodźmy po najbliższego posterunku policji lub do naszego hotelu. Zgodzili się. Po może 2 minutach marszu, krótko się ze sobą naradzili, po czym powiedzieli nam, że jednak z nami nie pójdą i że następnego dnia mamy przywieźć do urzędu imigracyjnego kopię paszportu i karteczki imigracyjnej. A jak tego nie zrobimy będą nas szukać po całym kraju, a konsekwencje będą poważne. I tak się rozstaliśmy. Po powrocie do hotelu opowiedzieliśmy całą historię i spytaliśmy się co robić, co oni na ten temat myślą. Nasz przemiły recepcjonista (naprawdę fajny Hostel - Florida) stwierdził, że nie ma co się przejmować, dobrze zrobiliśmy, to raczej byli oszuści i do urzędu imigracyjnego jechać nie musimy. No więc o sprawie zapomnieliśmy. To nie koniec historii... Kiedy już ruszyliśmy z Cochabamby autobusem do La Paz przy wyjeździe w miasta zatrzymała nas policja. Do autobusu wszedł policjant przedstawiając siebie jako Policja Imigracyjna i nie muszę już chyba dodawać, że była to znana nam twarz... Podszedł do nas poprosił o paszport i karteczkę, sprawdził tylko Madziulowy i zapytał czy w drugim jest to samo. Unikaliśmy wymiany spojrzeń jak tylko się dało, udzielenie odpowiedzi na jego pytanie musiało sie jednak skończyć spojrzeniem w oczy. Rozpoznał nas natychmiast. Zaśmiał się i powiedział: Ha, my się już znamy! My mniej szczęśliwym tonem, że tak... A on, że dziękuje nam za paszporty i życzy przyjemnej jazdy. Jeszcze tylko przez krótkofalówkę zgłosił, że nas spotkał i wyszedł z autobusu. Chyba jednak był policjantem "prawdziwym"... :P
W okolicach Cochabamby znajduje się szereg ciekawych miejscowości, które planowaliśmy zobaczyć. Jednak odkładanie wycieczki z dnia na dzień sprawiło, że nie było nam w końcu dane odwiedzić którąkolwiek z nich. A wszystko przez motor. Tzn przez jego brak, a także przez informacje które do nas napływały.
Dostaliśmy wiadomość, że motor będzie gotowy na sobotę. Hmm. Pomyśleliśmy sobie, że w takim razie z Cochabamby pojedziemy na weekend zobaczyć karnawał do Oruro , po czym wrócimy się do La Paz po motor, który odbierzemy w poniedziałek i ruszymy na południe (znów przez Oruro). Jednak w czwartek wieczorem, kiedy to planowaliśmy następnego dnia wyskoczyć wreszcie do miasteczek w pobliżu Cochabamby, nadszedł z warsztatu email, że motor już jest gotowy do odbioru (plus informacja o cenie bez informacji co było nie tak). Cóż, gdybyśmy wiedzieli wcześniej, wrócilibyśmy się do La Paz, załatwili w piątek ostatnie sprawy i pojechali z całym dobytkiem do Oruro, bez konieczności wracania się później do La Paz. Tu jednak drugie zaskoczenie: chwilę po tym jak napisałem, że zjawimy się w poniedziałek, nadeszła odpowiedź, że z powodu karnawału warsztat dopiero będzie otwarty w środę.
Nie mieliśmy więc wyboru. W piątek z rana pobiegliśmy na dworzec autobusowy aby zdążyć w La Paz odebrać motor przed końcem dnia. I tutaj kolejny raz Boliwia dała nam popalić. Podczas gdy kilka dni wcześniej zapłaciliśmy za bilet z La Paz 20bs, tak teraz ceny oszalały i za najtańszy trzeba było zapłacić 40bs (w tej samej klasie). Dodatkowo mnóstwo osób na dworcu i często bilety dopiero na trzeci czy czwarty kurs odchodzący za 2h. I tutaj zostaliśmy wykorzystani przez jedną z firm, która postanowiła uruchomić dodatkowy kurs widząc jak wielkie jest zapotrzebowanie. Pierwszy autobus odjechał miał podjechać drugi, nasz. Autobus zjawił się jednak dopiero 45 minut później, a ruszył za kolejne 45 minut, kiedy udało się sprzedać ostatni bilet. Byliśmy wściekli za okłamanie nas, bo tym razem naprawdę nam zależało na czasie. Dodatkowo, Ci kupujący na końcu (a więc CI co nie stracili nic swojego czasu) zapłacili mniejszą cenę. Tego bardzo nie lubimy.
I tutaj zakończę ten wpis, który piszę w autobusie. Mamy nadzieję, że uda nam się zdążyć odebrać motor jak tylko dojedziemy do La Paz (a warsztat na końcu miasta), no i oczywiście że wszystko z nim w porządku.
A jutro Karnawał w Oruro. Spodziewamy się przywieźć stamtąd ciekawe zdjęcia. Póki co dzielimy się tym co zobaczyliśmy w Cochabambie:
Cochabamba

Pozdrawiam
Michał

7 lutego 2010



Nasz przewodnik z pampy polecil nam 3 biura, które organizują dżunglę w ciekawy i odpowiedzialny sposób. Bardzo nie chcieliśmy bowiem powtórki z pampy. Jedno z nich to słynny Chalalan Lodge, o którym słyszeliśmy już wcześniej, i do którego bardzo chieliśmy pojechać, ale luksusowe ceny nie do końca współgrają z naszym skromnym budżetem. Pojedziemy tam jak będziemy dziadkami w białych skarpetach z business classy.

Pozostałe dwie propozycje były zdecydowanie tańsze, wciąż jednak drogie - 60USD za dzień. Nazywały się - Berranco del Madidi i Madidi Travel. Berranco del Madidi ma swoje obozowisko głęboko w dżungli, a wycieczka z nimi dostosowana byłaby w 100% do naszych potrzeb. Kusiło bardzo, ale stwierdziliśmy, że za drogo. W dosyć mocno zrezygnowanych humorach poszliśmy do pierwszego biura z brzegu i zupełnie bez przekonania zarezerwowaliśmy 3-dniową wycieczkę do dżungli. Stwierdziliśmy, że nie ma najmniejszego sensu tracić dużo czasu na porównywanie ofert itp itd, bo i tak na 99% zostaniemy sprzedani. Przykre to trochę, że rezerwujemy wycieczkę do miejsca, na które tak bardzo się cieszyliśmy, i jesteśmy smutni. Oboje mieliśmy poczucie, że chcemy z Rurre uciekać. Jak najszybciej. Jako, że jednak przez porę deszczową dojazd do ciekawych parków narodowych z boliwijskiej dżungli jest mocno utrudniony, a w wielu przypadkach niemożliwy, sprawa była prosta - jeśli chcemy zobaczyć dżunglę, to jest to właśnie nasza ostatnia szansa. Obiecaliśmy sobie, że postaramy się cieszyć i negatywnie nie nakręcać, i poszliśmy się dobrze dla poprawy humoru najeść.

Następnego dnia okazało się, że zostaliśmy oczywiście sprzedani i jedziemy do dżungli z Fluvial Tours. Z parą Szwajcarów, którzy jadą na dwa dni - na conajmniej dwóch spacerach w dżungli będziemy więc mieli przewodnika tylko dla siebie. O ile wycieczka na pampę polegała na wożeniu tyłka łódką, w dżungli mieliśmy chodzić. Po 3 godzinach w łódce mieliśmy dobić do brzegu rzeki Tuichi, po czym po 10 minutach marszu mieliśmy dojść do naszego obozowiska pośrodku dżungli. I tak też się stało. Po drodze minęliśmy jeszcze ścianę, którą lubią się żywić piękne czerwone ary (siedziały na niej akurat 4) i spotkaliśmy całe stado kapibar!



Zapowiadało się super.

Obozowisko nasze proste było. Kilka chateczek ze zbitych desek z prostymi pryczami i moskitierami, jadalnia i łazienki. Elektryczności brak. Zjedliśmy pyszny obiad i kiedy chcieliśmy wyruszyć na pierwszy spacer, przyszła burza z oberwaniem chmury. Ucięliśmy sobie więc z Machencjuszem drzemeczkę, po czym obudził nas o 16 przewodnik, że deszcz przeszedł i idziemy.

Ogólnie rzecz biorąc, nasz pobyt w dżungli polegał na ciągłym chodzeniu, co naprawdę bardzo się nam podobało. I tak po śniadaniu, obiedzie, a czasami nawet po kolacji wychodziliśmy na 3-4 godzinny spacer. Zwierząt wielu nie widzieliśmy. Żeby zobaczyć te słynne jaguary, czy też pumy trzeba albo mieć wielkie szczęście albo wybrać się w głąb dżungli. Bo jak powiedział nam Eriberto - nasz przewodnik - bardzo dużo ludzi polowało na jaguary i pumy w okolicach rzeki Tuichi i kociaki wyniosły się głębiej w góry. Udało nam się jednak zobaczyć małego żółwia lądowego, dziką świnię, która wygląda trochę jak dzik, trochę małp, stada czerwonych ar, wiewiórki i całą masę różnego rodzaju owadów - głównie mrówek, ale tez żuki, gigantyczne pasikoniki i przeróżne pająki. Wszystkie historie opowiadane na temat tych wszystkich mapotykanych stworzeń były przeciekawe. Jako, że najwięcej spotykaliśmy mrówek - najwięcej słyszeliśmy właśnie o nich :) I tak widzieliśmy mrówki giganty wielkości połowy mojego palca z bardzo ostrym jadem. Mrówki, które kradną jaja innym owadom; mrówki ogniste, których jad w odpowiednim natężeniu może zabić człowieka, mrówki zbierające liście i składające je w swoich gniazdach i niepozorne mrówki Madidi, które tworzą mrowiska na gałęziach drzew.



Mnóstwo nasłuchaliśmy się też o dżunglowej florze. Eriberto dzielił się z nami wiedzą przekazywaną od pokoleń odnośnie właściwości toksycznych i kuracyjnych roślin. Co 20-50-100 kroków zatrzymywał się koło jakiejś rośliny i coś mówił. Że na przykład to drzewo pachnie jak czosnek. Urąbał kawałek kory i rzeczywiście - żywy czosnek!!! A to jest cedr, a te czerwone korzonki znakomicie leczą anemię, a jak się ugotuje tę korę z tą lianą - można wyleczyć każdą biegunkę! Był też antybiotyk lasu, który leczy też alergie skórne, najdroższe drzewo świata, którego unikalność tkwi w pięknej kolorystyce i trwałości drewna, trujące drzewo, którego 3 krople wystarczą do zabicia człowieka, a Indianie nasączali jego sokiem strzały do zabijania zwierząt i siebie nawzajem. I drzewo kauczukowe było - rzeczywiście jego płyn staje się po 2 minutach jak mocny klej! I liany, z których pić wodę mineralną można! Niezwykle to wszystko ciekawe. Spacery mijały nam niezwykle szybko. Na każdym kroku było coś! A nawet jak nie było "nic" - były dźwięki, niesamowicie przejmujące odgłosy dżungli.



Niezwykła była też w tym wszystkim osoba naszego przewodnika. Taki człowiek buszu, z siódmym zmysłem i niesamowitą pasją. Byliśmy pewnie jego milionowymi klientami, a on tak osobiście do nas podchodził i taaak starał się nam jak najwięcej pokazać. Nie do opisania było jako przejęcie, jak wypatrzył jakąś papugę w koronie drzewa i starał się nam dokładnie wskazać, gdzie też ona jest. Albo jak biegliśmy przez krzaki, bo właśnie chancha, czyli ta dzika świnia, gdzieś w oddali gałązkę złamała... Oczy wielkie, 7. zmysł na pełni obrotów i natychmiastowa teoria - są 50 metrów od nas, jedzą, pójdą pić, musimy iść na zachód. Maczetą sru, sru - parę roślinek i przejście jest, biegiem! I dogoniliśmy w końcu te chanche i zobaczyłam jedną. Machencjusz był za mną i nie zdążył. Ależ Eriberto się cieszył, że się udało!!!! Niesamowite było też jak starał się nam tarantulę pokazać. Tworzył sobie maczetą cienki, elastyczny patyk i wkładał go delikatnie do gniazda. Mieszane tu miałam trochę uczucia, ale aż z uśmiechem myślę o tym cierpliwym, delikatnym, szepczącym Eriberto: "No quiere salir, no quiere..." (Nie chce wyjść, nie chce...). I w końcu wylazła taka jedna. Z dzieciakiem :)



I to nam się właśnie w dżungli podobało. Wszystko było poznawaniem i podglądaniem, obserwacją. Nic nie było oczywiste, nic nie było wiadome. Wszystko było dane, wychodzone, wszystko wynikało ze szczęścia. Wszystko było prawdziwe, mimo że często napotykaliśmy na niewyobrażalne wcześniej rośliny.



Doświadczenie dżungli troszkę popsuła mi angina, przez którą ominął mnie jeden ze spacerów. Oboje wyjeżdżaliśmy z niedosytem i mocnym postanowieniem powrotu do dżungli. Następnym razem, jak wrócimy do Ameryki Południowej pójdziemy w las z plecakami. Upał i niewyobrażalnie wysoka wilgotność na pewno da się w czasie takiego trekingu we znaki, ale my wyzwyania lubimy. A nagroda w postaci doświadczenia jest bezcenna.

Wracają łódką przeleciało jeszcze niedaleko naszych głów 6 ar. Na piękne pożegnanie. W Rurre byliśmy o 16 i zdecydowaliśmy, ze poczekamy do jutra i wyjedziemy z samego rana, coby jak najwyżej zajechać i dać sobie noc na aklimatyzację. Wieczór spędziliśmy leniwie.

Następnego dnia udało się nam jak na nas naprawdę rano zebrać. Zajechaliśmy jeszcze do apteki po kolejną dawkę leków na moje gardło i do mechanika, gniazdko do GPS naprawić. Nie ujechaliśmy daleko, kiedy motor znowu zaczął się krztusić. I tak krztusząco się dojechaliśmy do Yucumo, prosto do mechanika. Naszego nie bylo, wiec zajechalismy do innego. Ten po godzinny majsterkowaniu stwierdził, że gaźnik był brudny i coś ze sprzęgłem nie tak. Ale wszystko naprawił. Machencjusz pojechał więc na jazdę próbną. I dupa. Dalej to samo. Mechanik na to, że przypuszcza w takim razie, że mamy problem ze sprzęgłem, ale do La Paz spokojnie dojedziemy. Spory dystans mieliśmy do jego gwarancji, ale postanowiliśmy spróbować. I nie ujechaliśmy 8 km kiedy zaczął się krztusić i dusić naprawdę ostro, po czym na 10km zgasł i odpalić już nie chciał. Zdjęliśmy stroje, usiedliśmy na ziemi i po prostu milczeliśmy. I po raz pierwszy raz pomyślałam sobie, że mam tego dość. Bo ileż można mieć cierpliwości do smokowych kaprysów... Daje nam tyle pięknego, ale i tak w dupę jednocześnie.

Po kilkunastu minutach zaczęliśmy rozmawiać. Bo przecież coś zrobić trzeba. Nie rozdzielamy sie, to pewne. Machencjusz optuje za łapaniem cieżarówki z stronę La Paz, z miejscem na motor oczywiście. Ja za próbą sturlania się do Yucumo, do którego mamy może 10km. Tam przynajmniej ludzie będą. Może coś doradzą. Łatwiej będzie złapać transport do La Paz, zagadać. Siedzimy i czekamy. Ruch boliwijski, czyli żaden. Machenjusz odwraca się w końcu i zrezygnowany przygląda cóż to się stać mogło. I zauważa, że gaźnik odapdł... Przykręcamy go i motor odpala! Jest więc nadzieja na sturlanie się, bo próbować jechać w stronę La Paz nie mamy minimalnej ochoty... Udaje się. Jest głównie z górki, więc sporo na luzie, z gasnącym co chwilę silnikiem dojeżdżamy do Yucumo. Po drodze zatrzymujemy się przy kontroli antynarkotykowej zapytać się, jak możemy przetransportować się wraz z motorem do La Paz. Policjanci mówią, że najłatwiej będzie autobusem. Motor do bagażnika się swobodnie zmieści...

Dojeżdżamy do "centrum" Yucumo, stoją właśnie 3 autobusy. Pytamy, czy zmieszczą motor i jeden mówi, że tak. Łatwie to nie jest. Odpinamy wszystkie bagaże, odkręcamy przednie koło i z najwyższym trudem z pomocą kilku mężczyzn wciskamy moto do bagażnika.

Kierowca przywiązuje go wieloma linami, żeby się nie wywalił i ruszamy. My nie mamy miejsc siedzących, mamy dostać w jednej z kolejnych miejscowości. A płacimy jak Ci z miejscami siedzącymi.

W połowie drogi, na postoju, wołają Machencjusza i mówią, że za motor też trzeba zapłacić. 300Bs, czyli jakieś 150zł. Kwota niewyobrażalnie wysoka jak na te warunki (szesciokrotnie wiecej niz bilet). Micho odchodzi, mówiąc, że musi to ze mną skonsultować. Postanawiamy, że spróbujemy się jak najdłużej to tylko możliwe kontynuować wymigiwanie się. Szybko jednak wybucha awantura. Zatrzymują autobus i mówią, że wywalą motor, jak zaraz nie zapłacimy. Otwierają pokrywę bagażnika, podłoga w benzynie. Pewnie przez korek się wylała od tych giga dołów. Płacimy kierowcy 150Bs i jedziemy dalej. Ze smokiem. Uff.

Po 9 godzinach jazdy, o północy dostajemy miejsca siedzące. I padamy. W życiu tak dobrze nie śpi mi się na siedząco. Nawet nie próbuję wgramolić się na kolana Machencjusza. Śpię jak zabita. Budzi mnie tylko zimno w nocy. Wyjeżdżamy na przełęcz na 4700mnpm. A my w T-shirtach i spodniach motocyklowych. Nakładamy kurtki motocklowe ale to za mało...

W La Paz jesteśmy ok 6.30. Kierowcy obrażeni, że tak mało zapłaciliśmy nie chcą nam pomóc nam wyciągnąć z bagażnika motoru. Pomaga jeden z nich i spotkany jeszcze w dżungli Belg z Francuzem. Koło przykręcone, motor stoi. I wszystko się wyjaśnia. Przy upychaniu motoru w bagażniku przywalili nim mocno w metalowe słupy i ..... zrobili dziurę w baku.... Stąd wyciek. Dodatkowo mamy połamane drugie i ostatnie lusterko i uszkodzony kierunkowskaz... Mamy na tyle dość, że średnio się tym przejmujemy. Chcemy już odstawić ten motor do mechanika i znaleźć się w łóżku w hostelu. Musimy jednak jakoś do tego hostelu/mechanika dojechać. Na szczęście z dworca autobusowego do hostelu jest głównie z górki. Szansa więc jest. Zjeżdżamy na sam dół, do głównej ulicy La Paz i rodzi się zagwozdka - do hostelu musimy podjechać kawałek pod górę. Mamy do wyboru dwie drogi. Prostą i krótką, ale pod prąd. I krętą z dużymi stromiznami, których nie pokonamy na 90%. Wybieramy opcję pod prąd. Jest rano, nie ma dużego ruchu. I się udaje. Otwieramy drzwi od hostelu, parkujemy motor i podchodzi do nas policjant. A właściwie biegnie policjant. Micho nie chce go wpuścić. Mówi, że to teren prywatny i policjant nie ma prawa wstępu (!?). Przekonuję go, żeby się nie wygłupiał i poszedł spokojnie porozmawiać z policjantem. A ja idę zapytać o pokój. Jak wracam sytuacja jest gorąca. Michaśko jest wściekły. Gestykuluje tak jakby chciał policjanta pobić, i krzyczy tak jakby to policjant coś złego zrobił. Policjant też zaczyna być wściekły. Wkraczam do akcji, bo jak nic, zaraz zaaresztują mi Machencjusza za znieważenie oficjela państwowego. I mówię to samo, co Machencjusz, tylko spokojnie, przepraszając i prosząc o wyrozumiałość. Policjant przyznać trzeba jest wyjątkowym służbistą i ciężko mu się wszystko tłumaczy. Ale zaczął mięknąć. Tłumaczy nam zasady ruchu drogowego i mówi, że razem z nim stał na skrzyżowaniu jakiś tam kapitan, który kazał mu nas na piechotę gonić i aresztować... Ostatecznie i Michaśko się uspakaja razem udaje się nam przebłagać policjanta. Obiecujemy, że się to nigdy nie powtórzy i prosimy, żeby przeprosił w naszym imieniu kapitana. I odchodzi. Uff po raz kolejny.

Pozostaje jeszcze odwiezienie motoru do mechanika. Na szczęście z górki. Michaśko jedzie sam. Ja zostaje w hotelu się grzać. Po drodze Micho myli drogi i jedzie pod prąd. I policjanta spotyka. Nie myśląc dużo zeskakuje z motoru, zgasza silnik i pcha motor, udając, że się zepsuł.... Policjant nie zwraca większej uwagi. Udaje się do mechanika dojechać. A tam nawet biorą motor na przejażdżkę i obiecują, że następnego dnia się z nami skontaktują, żeby powiedzieć, co dokładnie się zepsuło i ile to będzie kosztowało. I o tym razem następnym.

Odpowiednia partia zdjęć:
Boliwijska dżungla


Madziula

6 lutego 2010



Odpowiadając na pytanie Machencjusza z posta poprzedniego. W Rurre nastąpiła rozbieżność zdań, wynikająca z mojego bardziej, nazwijmy to, ostrożnego nastawienia do możliwości naszego motoru. Ja byłam za tym, żeby smok wylądował na kilka dni u mechanika w Rurre, Michaśko natomiast optował za złożeniem „reklamacji” u mechanika w Yucumo. Dyskusji długiej nie było, bo i w obliczu nadchodzących dni, nie było o czym rozmawiać – wygrała opcja Machencjusza – motor został zaparkowany w hotelu, a my wyruszyliśmy na wybór firmy, z którą mieliśmy się udać na pampę i do dżungli.

W ramach wyjaśnienia – Rurre leży z jednej strony przy bramie wjazdowej do Parku Narodowego Madidi, uznawanego za jeden z najbardziej bioróżnorodnych parków narodowych w całej Amazonii, a z drugiej strony do pampy, która jest tak naprawdę otwartym, podmokłym terenem trawiastym. Na pampie można zobaczyć dużo zwierząt, w dżungli natomiast, jak to w dżungli – niezwykła flora, i ciężka do wypatrzenia, choć nie mniej fascynująca fauna. Zdecydowaliśmy, że najpierw pojedziemy na pampe. Ok. 5h chodziliśmy od biura do biura pytając, co mogą nam zaoferować i za ile. I stwierdziliśmy, ku naszemu rozczarowaniu, że wszyscy oferują w dużej mierze dokładnie to samo. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na agencje Flecha Tours – właściciel wydał się nam najbardziej profesjonalny, obiecał małą, bo 4-osobową grupę, a jego oferta pozostawała obszary do zachowania nadziei na w miarę „zrównoważony” tour. Liczyliśmy się z tym, że będzie trochę turystycznie, nie spodziewaliśmy się jednak skali tego przedsięwzięcia.

Rano okazało się, że zostaliśmy sprzedani. Biura w Rurre blisko ze sobą współpracują tak, aby samochody i łódki jadące na pampę były pełne. Do samochodu nie wsiedliśmy więc z dwoma Kanadyjkami, jak to być miało, a z dwójką Duńczyków, Izraelczyków, Irlandczykiem i Niemcem. Droga w mocno wiekowym jeepie (-Senor, ile to ma lat? - 19. -19???? chyba 39??? - 19 u mnie, ile wczesniej w Japonii to nie wiem...) była delikatnie mówiąc ciężka. 3,5h po nieutwardzonej, błotnisto-kamienisto-kurzowej drodze. Po dojechaniu do Santa Rosy, z której mieliśmy wziąć łódkę okazało się, że nasz jeep sam nie jest. Przyjechało ich kilkanaście – wszystkie wypchane po brzegi. Wszyscy wsiedliśmy na łódki, wszyscy przewodnicy odpalili swoje 15-konne, wyrzucające z siebie masy spalin silniki i ruszyliśmy – w huku pracy silnika, rzecz jasna.



Plan był taki, że na początku płyniemy ok. 2h do naszej ECO-lodgy i tam tworzymy naszą bazę, z której będziemy organizowali wycieczki przez kolejne dwa dni. Wszystko właściwie na łódkach, w huku silników. Aktywności podzieliłabym na 4 grupy:
1. Ciekawe – i tu zakwalifikujemy na pewno poranne przepłynięcie się łódką o wschodzie słońca i obserwowanie wielu gatunków ptaków (byłoby lepiej gdybyśmy mogli wiosłować, zamiast używać silnika), „pływanie z delfinami”, czego raczej pływaniem nazwać nie można, było to raczej zdecydowanie pływanie, połączone z późniejszym obserwowaniem różowych delfinów rzecznych z łódki.
2. Średnio ciekawe, ale nieszkodliwe – nocna wycieczka łódką w poszukiwaniu kajmanów (które to poszukiwanie polegało na świeceniu kajmanom w oczy latarką. Oczywiście wszystkie łódki popłynęły w to samo miejsce, więc latarek było kilkadziesiąt – biedne kajmany), łowienie piranii – nasza łódka złowiła dwie (my szczęścia nie mieliśmy)
3. Żenujące – oglądanie zachodu słońca z tarasu widokowego baru, który został stworzony dla turystów na pampie. Łódek przypłynęło tyle, że ludzie nie zmieścili się na taras widokowy i stali dookoła baru. A piwo po 10 zl za butelke 0,5l.
4. Straszne – poszukiwania anakondy. Anakondy żyją w środowisku wodnym. Rozmnażają się i dorastają na obszarze trawiastym niedaleko rzeki Yucumo. Drugiego dnia rano wszystkie grupy przypływają w to samo miejsce, po czym wyruszają w trawy, szukać anakond. I wszystko byłoby super, gdyby nie to, że przewodnicy, w celu usatysfakcjonowania swoich klientów, łapią anakondy i dają je do ręki turystom, co by Ci zrobili sobie z nimi zdjęcie. Pomijając tak naprawdę istotny fakt wystraszenia biednej anakondy (przez pół godziny bierze ją w swoje ręce dobrze kilkadziesiąt osób), anakondy maja bardzo wrażliwą skórę, która absorbuje masy użytego repelentu i kremu od słońca , co ją zabija. Zabicie anakondy, o którym napisałam poprzednio nie nastąpiło natychmiast po dotknięciu zwierzęcia. Anakonda umiera po miesiącu, dwóch. Populacja anakond zmniejszyła się w ostatnich latach o połowę w tym, uczęszczanym przez turystów, miejscu na pampie. I teraz tak. Widzieliśmy z Machencjuszem w Rurre w kilku miejscach plakaty informujące o szkodliwym wpływie repelentu i kremu od słońca na anakondy. Plakaty apelujące do ludzi, żeby tego nie robili. Ciśnie się do głowy pytanie – czy tylko my to widzieliśmy????? Byliśmy też o tyle szczęściarzami, że jako jedyni chyba mieliśmy, co prawda bardzo mało charyzmatycznego, ale chociaż MĄDREGO przewodnika, który od razu powiedział nam o tym, że idziemy szukać anakond, żeby się im przyjrzeć, a nie po to, żeby je łapać. Jak więc to wszystko wytłumaczyć??? Wydaje nam się, że tak. Przewodnicy, nie informują ludzi o wpływie dotyku na anakondę, bo chcą mieć usatysfakcjonowanych klientów. Przecież gringo z taką dumą pozują do zdjęć z anakondą na szyi! Ludzie z kolei nie wiem, dlaczego nie widzą tych napisów w Rurre. Zakładam bowiem, że nie wiedzą o tym, że dotykając anakondę ją zabijają. Nieświadomość i odważę się powiedzieć ignorancja mieszają się więc z wątkiem czysto komercyjnym – usatysfakcjonowany gringo da napiwek! (od Machencjusza: I jeszcze te sciemy przewodnikow, ze jak sie rece utytla w pampowym blotku, to wtedy repelent nie dziala na weze. Az zaluje ze tym blotem karkow tym wszystkim pozujacym nie wysmarowalem...)



W przeszłości dość popularnym zajęciem było wyszukiwanie, wyciąganie z wody i zabawa z małymi kajmanami. Na kilku polskich blogach przeczytałam opowieści o słodkich Kajmankach, którym laski nadawały imiona – jak w przedszkolu lalkom. I się bawiły. Ludzie mają czasami naprawdę przerażająco mało szacunku do natury…… My tego nie widzieliśmy i o tym nie słyszeliśmy, mamy więc nadzieję, że te praktyki przeszły już do przeszłości. Nasi narwani koledzy z Izraela dopominali się co prawda zabawy z małymi Kajmankami, ale nasz przewodnik szybko uciął rozmowę.

Skoro już zaczęłam wylewać żale, wyleję je do końca. Masa komarów, nie dających żyć, ścieki odprowadzane do wody, i nasz naprawdę mądry, ale i jednocześnie tak znudzony życiem, o niczym nas nie informujący i mało opowiadający o zwierzętach przewodnik, nachalne napisy w jadalni - Dear Turist, we honor your tips. [more than you...?]

Były też i jednak POZYTYWY, tak tak :) ZWIERZĘTA – tak piękne i tak różnorodne. Widzieliśmy całe setki ptaków. Niektóre takie trochę czaplowate, głównie w bieli, z długimi szyjami, które śmiesznie składały w locie. Kormorany tropikalne, nurkujące w wodzie w poszukiwaniu ryb. Ptaki bażantowate z pióropuszami na głowie. Kondor tropikalny. Niebieskie ary, które przeleciały nad naszymi głowami. I jedne z najpiękniejszych ptaków na ziemi – tukany!



Małpy wkradły się nam na łódkę i próbowały banany ukraść. Malutkie, z żółtymi rękami. Koło naszej Eco-lodgy mieszkała na drzewie z kolei rodzina małp brązowych, nazwy nam nieznanej.

W wodzie oprócz piranii, żyły min kajmany – gady z rodziny aligatorowatych oraz różowe delfiny rzeczne! Delfiny te występują jedynie w dorzeczu Amazonki i Orinoko. I budowa ciała charakteryzuje się brakiem górnej płetwy, w zamian której posiadają garb, oraz wydłużonym dziobem, który umożliwia łapanie mniejszych rybek. Szersze zęby umożliwiają z kolei miażdżenie żółwich pancerzy.

Widzieliśmy też całkiem sporo żółwi wodnych wylegujacych sie na wystajacych z wody konarach drzew oraz jedną kapibarę – największego na świecie gryzonia. Bardzo to wszystko ciekawe!

Wracaliśmy więc w mieszanych nastrojach. Róźnorodność spotkanych zwierząt bardzo nam się podobała, sposób zorganizowania touru – zdecydowanie nie. 2/3 terytorium Boliwii do dżungla i pampa. Na pewno w innych miejscach można znaleźć pampę bardziej nietkniętą i przyjrzeć się jej barwnemu życiu z perspektywy obserwatora, a nie intruza. Nas nauczyło to na pewno jednego – jeszcze bardziej sumiennego szukania alternatyw do highlightów turystycznych. Czasami się nie da, w większości jednak można odkryć coś bardzo niepowtarzalnego i zafundować sobie niezapomnianą przygodę. My z boliwijskiej pampy wróciliśmy rozczarowani. Satysfakcja człowieka zawsze wynika z tego samego – konfrontacji oczekiwań z odczuwaniem/odbieraniem wydarzeń. Nasze oczekiwania były za wysokie, wina jest też więc po naszej stronie.

W rozmowach w czasie jazdy powrotnej do Rurre wyszła jeszcze jedna ciekawostka. Nasza osemka zabookowała wycieczkę w 3 różnych agencjach i wszyscy zapłaciliśmy inną cenę. Najdrożej – 500 Bs - zapłacili Ci, którzy zarezerwowali ja w Dolphin Travel, czyli w agencji, z którą faktycznie na pampę pojechaliśmy. My zapłaciliśmy 400, a kolesie z Izraela 380 (Sunset Travel). To tak dla informacji w przyszłości wybierających się do Rurre. Niezależnie od tego ile zapłacicie – dostaniecie to samo. Po co więc przepłacać.

Wróciliśmy do Rurre ok. 17 i powstało BARDZO DUŻE pytanie – co zrobić z jungą? Jak ugryźć temat, żeby nie powtórzyć rozczarowania pampowego?? Do zamkniecia biur podrozy 2 godziny. O tym w kolejnym poście.

Zdjecia:
Boliwijska pampa


Madziula

5 lutego 2010


Od października jedziemy przez Andy, w stałym bliższym lub dalszym sąsiedztwie Amazońskiej Dżungli. W Kolumbii wizyta mogła być niebezpieczna (guerilla), w Ekwadorze z Banos dojechaliśmy do jej skraju, wiedząc już wtedy, że zobaczymy ją w miejscu najtańszym: w Boliwii. W Boliwii swoistym Zakopanem jest Rurrenabaque. Lot z La Paz trwa 40 minut, autobus dowiezie w 18 godzin. Smok powinien plasować się po środku.
Rurrenabaque leży na drodze prowadzącej z La Paz m.in. do Guayaramerinu, który jest głównym przejściem granicznym łączącą północną Boliwię z Brazylią. Przy wyjeździe z La Paz zauważamy, że samochody wyglądają inaczej niż te spotykane do tej pory. Autobusy mają bardzo wysoki prześwit, podobnie jak ciężarówki, zaś mniejsze auta to w większości terenówki i pickupy. Wpasowują się one bardzo dobrze w nasze wyobrażenia dżungli.
Z La Paz wyjeżdżamy późno, po południu. Sam wyjazd z La Paz zajmuje nam sporo czasu: przejechanie na drugi koniec miasta, zatankowanie. Dziwne że mieliśmy jeszcze większość baku a tu silnik coś kaszle. A może to w gaźniku przez kilka dni bez jazdy coś się zasiedziało i potrzebuje się przepalić? Wyjazd z miasta pod górę, w kierunku przełęczy w Cordilierze Real. Przełęcz na 4.700, w linii prostej niewiele kilometrów od pierwszego schroniska pod Huayna Potosi. Jest bardzo zimno, a przez przełęcz przetaczają się chmury. Ale później już tylko w dół. Aż ciężko uchwycić jak się zmienia otoczenie. Nagie ściany, porosty, pierwsze krzaczki, drzewka, zaraz potem zbocza już całe w roślinności. I nowo wybudowana droga w kierunku dżungli. My z niej zbaczamy, bo nie możemy nie przejechać „ Najniebezpieczniejszą Drogą Świata”. Droga jest miejscami bardzo wąska, prowadzona na skalnej półce, miejscami wprost na nią leją się strumienie wodospadów. Wyobrażamy sobie, że kiedyś, kiedy cały ruch był prowadzony po niej, z pewnością była końcem podróży dla wielu osób. Jednak dziś, po oddaniu do użytku nowej drogi stara służy obecnie jako trasa do zjazdu rowerowego dla gringoskich turystów.

Drogę polecić możemy na pewno przede wszystkim ze względu na piękno krajobrazu, które dzięki spokojnej jeździe i możliwość zatrzymania jesteśmy w stanie do woli podziwiać.

Rozumiem że wszyscy zwróciliście że jestem na tym zdjęciu? (dla gap: mniej więcej po środku, tak Madziulka kadrowała)
Droga prowadzi do niewielkiej wioski Coroico, leżącej 3 km w pionie niżej niż wcześniejsza przełęcz. Robi się wieczór, a ciepło pozostaje. Miły klimat, piękna okolica i niewielka odległość od La Paz sprawia, że do miasteczko w weekend bardzo chętnie odwiedzają Paceńczycy (mieszkańcy La Paz). My widzimy przede wszystkim jednak Argentyńczyków, którzy spędzają tu część swoich letnich wakacji. Główny plac gwarny do późnego wieczora, wokół bawią się lokalne dzieci. Cóż za odmiana w stosunku do ruchliwej, chłodnej i deszczowej stolicy.
Następnego dnia udziela nam się niespieszny nastrój i wyjeżdżamy dopiero koło 10tej, a do przejechania mamy kawał drogi do Rurre. Do głównej drogi dojeżdżamy z Coroico w miejscu, gdzie zmienia się z asfaltowej w szutrową. Jednocześnie kolejny raz zmieniamy kierunek ruchu. Bo w tych rejonach to, po której stronie drogi się jedzie, zależy od tego, po której stronie drogi jest przepaść. Zauważyliśmy, że bliżej przepaści jedzie samochód który zjeżdża z górki. I w zależności od tego raz na jakiś czas spotykamy znaki zmieniające ruch z prawostronnego na lewostronny. Można nieźle przećwiczyć swoje odruchy podczas takiej podróży.

Droga z Coroico wiedzie przez wąską, stopniową dolinę, która stopniowo ulega spłyceniu i wypłaszczeniu. Jedzie się stosunkowo powoli po tej krętej drodze, co chwilę trzeba hamować, czasami przejechać przez jakieś grząskie miejsce. W miejscowości Caranavi droga rozwidla się i nasza trasa wiedzie przez niewysokie wzgórza. Niewysokie, aczkolwiek wykręcające drogę na wszystkie strony. Musiało niedawno padać, bo droga jest bardzo mokra. Przyzwyczajeni do starych łysawych opon nie możemy się nadziwić, jak pewnie poruszamy się po tej kilkucentymetrowej warstwie błota. Ale nawierzchnia potrafi nagle się zmienić z błotnistej na kamienistą, która raczej przypomina dno suchej rzeki pełnej otoczaków, umykających spod kół. Po kilku godzinach znów zjeżdżamy nisko i przejeżdżamy most na rzece Beni, z którą kolejny raz spotkamy się w Rurrenabaque. Teraz tylko już stosunkowo płaskie górki dzielą nas od Yucume i stamtąd płasko do Rurre.
Niestety, znów technika przeszkodziła nam osiągnąć cel tego dnia. Owo kasłanie, które rozpoczęło się jeszcze w La Paz, niestety rozwinęło się w co raz większy problem. Przy ujmowaniu gazu, na przykład podczas hamowania silnikiem, silnik potrafił gasnąć, będąc ciągniony jedynie przez koła pędzącego motocykla, nie zaś przez minimalną część spalanego paliwa. Wystarczyło jednak leciutko wysprzęglić, żeby silnik wznowił pracę. Nie za bardzo wiedząc co jest przyczyną, a jednak będąc w stanie kontynuować jazdę, mieliśmy nadzieję zajrzeć „pod maskę” w Rurre. A tymczasem problem narastał i czasem naprawdę ciężko mogłem cokolwiek zdziałać.


Katastrofa dopełniła się, kiedy urwała nam się linka sprzęgła. Akurat zbiegło się to jeszcze z nadejściem tropikalnej burzy, która na szczęście przeszła dosyć szybko, ja zaś wymieniłem linkę na zapasową, nie do końca pasującą. Linka działała, sprzęgło jednak nie. W momencie kiedy urwała się linka, coś musiało stać się z samym sprzęgłem. Albo na odwrót. Tak czy siak, nie można było zmienić biegów. Zdecydowaliśmy się na dosyć ryzykowne rozwiązanie, tzn. próby dojazdu do mechanika w Yucume. Jak dobrze że mamy rozrusznik elektroniczny, a nie w kopce. Udało nam się odpalić motor i na ryczącej jedynce wyjechać na wzgórze. Kiedy było lekko z górki, stanęliśmy, zmieniliśmy na dwójkę na zgaszonym silniku i jakimś cudem udało się go odpalić i pojechać nieco szybciej. Niestety, silnik znów potrafił tak zakasłać, że musieliśmy stawać i rozpocząć procedurę od nowa.
Sześćdziesiąt kilometrów, jak się okazało dzielących nas od Yucume na dwójce nie upłynęło zbyt szybko. Mogliśmy jedynie cieszyć oczy pięknymi widokami żywej zieleni, jednak wciąż za dużo zdenerwowania żeby porobić zdjęcia z jazdy. Bo oczywiście o zatrzymaniu nie mogło być mowy. Przypominały nam się również laotańskie widoki - przynajmniej pod względem architektonicznym: ścianki domów z patyków, dachy ze słomy. Ładnie to wygląda, dosyć skromnie może, ale na pewno ekologicznie. Kiedyś kupią sobie blachy na dach, potem zaczną straszydła z cegieł budować. Znamy kolejne stadia rozwoju wsi na świecie...
W Yucume udało nam się znaleźć mechanika, który przez noc i z rana uporał się z usterkami: wymienił świecę, wyczyścił gaźnik, w którym podobno była woda, pewnie po myciu po salarze i naprawił sprzęgło. Linkę sobie wymienimy na oryginalną w La Paz, to wtedy będzie chodzić jak dawniej. Nie chciało nam się wierzyć że naprawdę motor jest zdolny do jazdy – przyzwyczailiśmy się do kilkudniowych oczekiwań na części i niespiesznej pracy mechaników. Więc zamiast zostawić motor mechanikowi, zapakowaliśmy się, i po dwóch godzinach jazdy po płaskim terenie, choć na pewno nie płaskiej drodze, cali okurzeni, znaleźliśmy się w Rurrenabaque. I na ostatnich metrach motor pozwolił sobie na jedno kasłnięcie, które znów kazało nam się zastanawiać: oddać motor do mechanika tutaj podczas kiedy będziemy na wycieczce w dżungli, a może wracając kazać poprawić robotę mechanikowi z Yucume, a może uda się dojechać do La Paz i tam to naprawić?

Ciąg dalszy w następnym poście.

A okolice wyglądają tak:


Pozdrawiamy! Czytajcie szybko bo wkrótce nadlecą kolejne wpisy i będziecie mieli zaległości
I kilka zdjęć dosłownie:
Droga do Rurre

Michał

1 lutego 2010

Ten wpis o tylko krotka notka informacyjna ze zyjemy i mamy sie dobrze. Wrocilismy wlasnie z wycieczki do boliwijskiej pampy, za chwileczke wyruczamy z kolei na 3 dni do dzungli. Po pampie jestesmy mniej lub bardziej rozczarowani. Wzielismy udzial w spedzie turystow, bylismy swiadkami zlapania i zabicia anakondy przez wscibskie lapy niedoinformowanych psuedo swiat poznajacych backpackersow.

Jedziemy do dzungli. Nie mamy pieniedzy na fajne doswiadczenie wiec liczymy na to ze bedzie moze choc troche lepiej. I nie mozemy doczekac sie powrotu do podrozowania po naszemu.

Buziak.
Madziula (Machecnjusz sie pod tym nie podpisuje).