22 maja 2014


Wulkany mają w sobie jakąś przyciągającą moc. Jak wszystkie góry? Trochę tak, ale nie do końca. Ich moc jest moim zdaniem jeszcze większa. Ich stożkowy kształt wyróżnia się w linii krajobrazu, wyrastają w grupie lub samotnie, podejście z reguły troszkę trudniejsze przez osypujący się pył z kamieniami, a na górze może być tak różnie. Może być zastygnięty trzon, rozwalony i zarośnięty krater, może być dziura do wnętrza ziemi wyrzucająca pył lub z gotującą się lawą, a może też być jeziorko o mało ziemskim kolorze. Byliśmy już w tej podróży na dawno wygasłym wulkanie Tajumulco i na Acatenango sąsiadującym z bardzo aktywnym Fuego. To może by tak teraz coś z jeziorkiem?

W Salwadorze, podobnie jak w innych krajach Ameryki Środkowej są wulkany. Trzy z nich zostały objęte Parkiem Narodowym Cerro Verde, w którym znajduje się m.in.: wulkan Santa Ana, z jaskrawo zielonym jeziorem w dnie olbrzymiego krateru. Szczyt niewysoki, wejście nietrudne, idziemy na Santa Ana!

Zanim jednak wybierzemy się na wulkan zatrzymujemy się na dwa organizacyjne dni w drugim największym mieście Salwadoru – Santa Ana przy kościele, w którym na misji pracuje polski kapucyn. Brat Józef to złoty człowiek, ogrom serdeczności bije od niego na każdym kroku. Ledwie zdążymy wypowiedzieć nasz zamiar pojechania gdzieś, czy załatwienia czegoś, a brat Józef odpowiada z pomysłem jak nam może w tym pomóc. W jego towarzystwie odwiedzamy warsztat, sklep z częściami, ręczną myjnię, jeździmy w poszukiwaniach jedzenia dla Ignasia, a w przerwach mamy chwile na kawkę, wspólną kolację, czy spacer po mieście. Santa Ana nie urzeka, ale cieszymy się, że możemy zobaczyć salwadorskie miasto. Bez brata Józefa pozałatwialibyśmy co najbardziej konieczne i pewnie nie odważylibyśmy się wyściubić nosa z hotelu po ciemku. Przebywanie z osobą, która od ponad 20 lat mieszka w tym regionie i wiele widziała, daje nam jednak inne spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość. Rzuca się w oczy ogromne rozwarstwienie społeczeństwa. Ubogie przedmieścia sąsiadują z centrami handlowymi, obstawionymi uzbrojoną ochroną, w których robią zakupy ludzie odstawieni jak w wenezuelskiej telenoweli. Ciekawa jestem, jak się im żyje, czy czują na co dzień zagrożenie, czy są zdolni do wewnętrznego oswojenia faktu życia w mało bezpiecznym miejscu. I choć żadnego zagrożenia nie widzimy ani nie czujemy, cieszę się, że nie było mi dane tu się urodzić.

Koło kościoła, wieczorem, grupa muzyczna miała próbę. W 7. niebie był nasz Ignaś :)


Robimy rozeznanie jak najlepiej wejść na wulkan i wygląda na to, że mamy tylko jedną opcję – zorganizowane przez park wejście na szczyt w obstawą. Tak to już niestety albo może właśnie „stety” w Salwadorze jest, że indywidualna turystyka jest w niektórych miejscach niemożliwa. Na wulkanie było jeszcze niedawno niebezpiecznie, regularnie zdarzały się napady, więc żeby zwiększyć poziom bezpieczeństwa i chronić turystykę kraju codziennie o 11.00 wychodzi na wulkan grupa z przewodnikiem o ochroną. I podobno nic się nie zdarza. W grupie mała elastyczność, ale trudno, raz damy radę!

Dojeżdżamy na miejsce trochę na styk, idziemy dać znać, na który wulkan wchodzimy, po czym wracamy do samochodu zapakować plecaki. Jesteśmy jeszcze z dobrze rozgrzebanymi plecakami gdy widzimy, że grupa po drugiej stronie parkingu startuje już do góry. Przed 11.00, kto to widział w Ameryce Centralnej taką nadpunktualność?! Parking za wielki żeby krzyczeć, więc zagęszczamy ruchy i biegniemy za nimi. Na szczęście jest jeszcze na naszej drodze punkt poboru opłat, tam dopadamy do grupy. I już chcemy płacić za wejście, gdy ważny pan ochroniarz mówi nam, że my niestety nigdzie nie możemy iść.
- Dlaczego?
- Bo macie dziecko, a dzieci wstępu na wulkan nie mają.
- Ale… dlaczego?
- Bo grupa musi iść razem, jest to bezwzględny warunek bezpieczeństwa, a z dziećmi to nigdy nie wiadomo. Może będzie płakał, może nie będzie chciał iść dalej, i co wtedy? A nawet jeśli z Ignasiem będzie wszystko dobrze, to jest to jednak duży ciężar do wniesienia i pewnie nie damy rady.
„Żarty jakieś” – myślimy sobie, ale odpowiadamy spokojnie z uśmiechem, uszanowując autorytet pana władzy. Tłumaczymy, że my już w górach z nim byliśmy i Ignaś świetnie się sprawdza, a tata to dwójkę takich by na górę wniósł, taka kondycha. Ignaś obdarza pana ochronę swoim najbardziej serdecznym uśmiechem, topimy jego serce, w ostatecznej ostateczności robi dla nas wyjątek. Ach, jakbyście widzieli jego minę. Powaga, jakby o sprawie życia i śmierci jakimś młokosom mówił.


Grupa nasza jest wielka, z 30 osób lekką ręką, głównie jakaś klasowa wycieczka szkolna. W wielkiej grupie kondycja zróżnicowana, przewodzą sprawni, a na tyłach toczą się kulki, którym fasola z ryżem i bananem zagryzana tortillą za bardzo w życiu smakuje. Średnio się wchodzi w takim tłumie, utkniesz za kimś, dochodzisz na przerwę stoperem odliczaną, a przewodnik właśnie zarządza kontynuację marszu. Trudno nawet zdjęcie zrobić. Na szczęście na szczycie mieliśmy aż pół godziny przerwy, więc i aparat zdążyliśmy wyciągnąć :) Czuliśmy jednak dużą presję czasu, bo Ignasia nakarmić trzeba, a tu akurat wszystkie dziewczyny z klasy obsiadły go dookoła i chcą sobie zrobić zdjęcie z jego oczami. Prosta ta Santa Ana trzeba przyznać, 2 godziny prostego podejścia i jesteśmy na szczycie z pięknym zielonym jeziorkiem na dnie krateru. Widoków obłędnych nie ma, cały szczyt otulony jest gęstą chmurą, momentami topi się w niej nawet jeziorko. I tak mi się jednak bardzo tam podoba, kolejne mistyczne wulkanie oblicze przed nami. W dół idzie się jak zawsze sprawniej, nawet kulkom łatwiej, bo mogą się toczyć. Tylko mgła jeszcze bardziej gęsta, na parkingu aż samochodu naszego nie widać! Nie nasyciliśmy się wulkanami jeszcze, o nie! Jeszcze niejeden wulkan w Ameryce Centralnej przed nami, ciekawe co pokażą kolejne? Chyba czas na lawę!








Nasz nocleg po Santa Ana, przyjemne Suchitoto

Gdzieś po drodze
Magda

Więcej zdjęć:
Santa Ana


Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

0 komentarze :

Prześlij komentarz