12 maja 2014


Jest na mapie Gwatemali takie miejsce, które odwiedza chyba każdy i które rywalizuje z ruinami w Tikal o miano największej atrakcji kraju. Nie są to kolejne pozostałości miasta Majów ani szczyt góry najwyższej, nie jest to też miasto jakieś konkretne ani najbielsza w świecie plaża z palmami wzdłuż brzegu. Jest to, słuchajcie, jezioro. Nad Atitlan ciągną rzesze plecakowców jadących przez Amerykę Centralną bądź też samą Gwatemalę, ludzie poszukujący miejsca do nauki języka hiszpańskiego w przystępnej cenie, podróżujące rodziny, amerykańscy emeryci uciekający przed zimą lub też przed ojczyzną na starość, osoby marzące o domu letniskowym w wyjątkowej lokalizacji, hipisi z całego chyba świata, fani jogi, lubujący się w metydacji, wyznawcy new age, zainteresowani cywilizacją Majów i mogłabym wymieniać tak dalej. Dodając do tego niemałą grupę gwatemalskich urlopowiczów pragnących odpocząć od zgiełku stolicy, robi się nad jeziorem Atitlan niezły turystyczny tygiel.

 Jak w każdej turystycznej atrakcji i w jeziorze Atitlan ukryty jest dość oczywisty powód tej wysokiej popularności. Nie jest to zwykłe, pierwsze z brzegu jezioro i pomimo, iż nie jest ono również największe ani najgłębsze, jest naprawdę piękne, a konkretniej pięknie położone. Otoczone wulkanami i stromymi górskimi zboczami, z Indianami władającymi różnymi językami zamieszkującymi wioski, osady i miasteczka na brzegu jeziora.

 Wszyscy powyżej wymienieni nie gromadzą się oczywiście w jednym miejscu, rozpierzchają się po całym wybrzeżu. Są wioski i miasteczka przyciągające szczególnie określone typy. I tak na przykład San Pedro jest miastem plecakowców i kursantów hiszpańskiego. San Marcos skupia tych od jogi, medytacji i new age. Zainteresowani współczesnymi Indianami i zwyczajami Majów pojadą w pierwszej kolejności do Santiago, a gwatemalscy urlopowicze pozostaną głównie w bramie wjazdowej Atitlanu – Panajachel. Jedno jest pewne – gdziekolwiek się nad Atitlanem nie znajdziecie spotkacie gringo przybyszy. Bo nawet jeśli nie będzie to żadne z powyżej wymienionych miasteczek, będą w pobliżu jakieś mniej lub bardziej wypaśne – ze zdecydowaną przewagą tych drugich, domy letniskowe obcokrajowców różnych narodowości. Do wielu domów nie prowadzą drogi, osiągalne są tylko łódką, a bryły i obejścia zrobione są z takim rozmachem, że szczenę zbierałam z łódkowej podłogi. Tłum gringo, który przybywa nad Atitlan w różnych celach, współdzieli jeziorną przestrzeń z Indianami. Tworzą się przez to różne ciekawe współzależności i dochodzi do śmiesznych a czasami mało przyjemnych sytuacji.

 Ciekawe? Weźmy za przykład takie Jaibalito, mała wioskę, do której dojechać można tylko łódką. Wydawać by się mogło – nie tak łatwo się dostać to i spokojniej a może i bardziej inidańsko będzie na miejscu. Nie my pierwsi na to wpadliśmy. W Jaibalito osiedliło się sporo obcokrajowców, głównie amerykańskiego pochodzenia. Jest między nimi Niemiec Hans, człowiek instytucja, nie tylko dla turystów, którym oferuje pokoje w świetnym stosunku jakość do ceny i jeszcze lepsze jedzenie. Hans oferuje pokoje na długi wynajem, lokalni mieszkańcy przychodzą do niego zadzwonić, skorzystać z drukarki, internetu, zapłacić rachunki. Hans skupuje lokalną kawę, praży ją i sprzedaje, Hans robi tanio pranie, Hans zatrudnia sporą grupę Indian, z Hansem ludzie się liczą.

Śmieszne? Najlepszym przykładem jest tu Santiago, najbardziej indiańskie z atitlańskich miasteczek. Trafiliśmy tam w Wielką Niedzielę, ktoś gdzieś nam powiedział, że odbywają się tam z tej okazji duże uroczystości. Na główne obchody spóźniliśmy się, w czasie spaceru po mieście zaszliśmy pod kościół, gdzie trwało duże ożywienie. Przed wejściem do kościoła stała mała lektyka z figurką ubraną w milion kolorowych szat, kapelusz i wstążki, a dookoła niej tłoczyli się uroczyście ubrani indiańscy mężczyźni i kobiety oraz orkiestra. To Santiago, patron miasta. Jak wytłumaczył mi spotkany Anglik, Santiago opiekuje się nie tylko miastem. Staje też na wysokości zadania w obliczu śmierci Jezusa. W Wielki Piątek przyjmuje do siebie pogrążoną w smutku Maryję. Indianie wynoszą ją z kościoła i przynoszą do jego świątynki, znajdującej się na wzgórzu miasta. W Wielką Sobotę Santiago odprowadza Maryję do kościoła, gdzie spędza z nią noc na czuwaniu, po czym po zmartwychwstaniu odprowadzany jest do swojego domu. Załapaliśmy się więc na ostatnią część misji Santiago. Kolejny przykład pięknego synkretyzymu religijnego, który byłby tylko ciekawym doświadczeniem gdyby nie grupa gringo współuczestniczących w wydarzeniu i uzupełniających go o odrobinę zabawny element. Procesję otwierały kobiety z Holenderką przewyższającą resztę o dwa ciała. To Karen, wieloletnia mieszkanka Santiago, którą Indianie zaprosili do obrzędu. Nie ona jedna się wyróżniała. Było jeszcze kilku innych białych turystów, poprzebieranych w lokalne stroje, którzy zapłacili niemało kasy, żeby znaleźć się po tej „właściwej” stronie w imię sama-nie-wiem-czego. Indianie zakrapiali procesję sowicie, podśpiewując i taneczno-chwiejnym krokiem maszerując w stronę domu Santiago. A turyści wlekli się wśród nich z mało obecnymi spojrzeniami. Niemniej śmiesznie wyglądałoby dla mnie spotkanie z Kameruńczykiem kolędującym przed moimi drzwiami, żeby chronić polską tradycję.

 Mało przyjemnie? Wszystkie te wypaśne domy i mniej lub bardziej zamożni przyjezdni kontrastują z raczej ubogo i skromnie żyjącymi Indianami. Zauważalne różnice tworzą niestety pokusy do napadów i kradzieży. W żadnym innymi miejscu w Gwatemali nie słyszeliśmy tylu ostrzeżeń. Na tej ścieżce (pomiędzy Jaibalito a Tzununa) uważajcie, bo tydzień temu okradli gringo. Tamtą drogą nie jedźcie (pomiędzy San Pedro a Santiago), bo kilka dni wcześniej uzbrojeni goście zatrzymali i okradli motocyklistę. A na wulkan ścieżka bezpieczna? – zapytaliśmy w policji turystycznej. „Coś się może zdarzyć. Na Waszym miejscu bym tam nie szedł” – usłyszeliśmy w odpowiedzi. Żeby nie tworzyć jakiegoś paranoicznego obrazu – czuliśmy się nad Atitlanem raczej bezpiecznie, spędziliśmy tam naprawdę pięć pięknych dni. Do Tzununy poszliśmy bez aparatu, z butelką wody pod pachą i było tak pięknie, że te zdjęcia w mojej pamięci zostaną na zawsze. A drogę i wulkan sobie odpuściliśmy, choć wiemy że mnóstwo ludzi wraca stamtąd z pozytywnymi wrażeniami (czyt. z wulkanu, bo droga ma naprawdę bardzo złą renomę). Mieliśmy w perspektywie jednak inny szczyt, o czym w kolejnym poście ;)







Transport nad jeziorem odbywa się samochodami

Łódkami

Lub na piechotę :)

W Santiago Atitlan u Maximona, lokalnego "świętego"

Kolejne procesje, tym razem z okazji Wielkiej Niedzieli


Santiago Atitlan, odprowadzamy Santiago do domu








Ekscytacja grzechotką

Super spotkanie, z Anetą w Jaibalito!
Magda

Więcej zdjęć:

Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

0 komentarze :

Prześlij komentarz