25 lutego 2014


Wyobraźcie sobie w miasto, w którym stłoczono wszystkich mieszkańców Australii. Wszyściuteńkich. Pana w garniturze z biurowca w Sydney, studentów, mamy z dzieckiem, Aborygenów z północy i tych lubiących naturę z Tasmanii. Albo wyobraźcie sobie Warszawę, do której przeprowadziło się pół Polski. Tłoczno, co? Witamy w Mexico City, trzeciej największej aglomeracji świata, po Tokyo i Delhi.

Wyobraźcie sobie, że ten tłum ludzi przemieszcza się codziennie do pracy korzystając z sieci autostrad, metra, metrobusu i małych busików. Tłoczno, więc trzeba walczyć o miejsce. Na dodatek kierowcy mają w żyłach coś z krwi egipskiej i hinduskiej. „Coś”, bo aż tak źle na drogach Mexico City nie jest, ale i nigdzie w kraju kierowcy nie wpychają się bardziej, nie tworzy się tyle niewidzialnych pasów, nie istnieją zasady ruchu drogowego. Nie ma się zresztą co dziwić, że tak to wygląda, skoro w Meksyku nie ma egzaminów na prawo jazdy. A w Mexico City jest … tłoczno… i trzeba walczyć o miejsce na drodze.

Wyobraźcie sobie, że Meksykanie mają w sobie coś wspólnego z Argentyńczykami. Lubią spędzać weekendy na dworze, z rodziną. Wylęgają więc z mieszkań i jadą / idą na place, posiedzieć w kawiarniach, restauracjach, pod drzewami, jadą popływać łódkami w pływających ogrodach Xochimilco. W Meksyku często świeci słońce, brzmi więc miło taki weekend, prawda? Tylko najpierw trzeba dojechać na miejsce, w tłumie, zaparkować, po czym na miejscu bynajmniej nie rozkoszujesz się samemu czasem z rodziną lub z przyjaciółmi. Jesteś w tłumie.

Niejedno ciekawe miejsce można zobaczyć w Mexico City, można doświadczyć wielkiej różnorodności – tą samą autostradą jadą w końcu Carlos Slim, najbogatszy człowiek na świecie, Indianie, sprzedawcy tacos, korpopracownicy, artyści muzycy. Są tam zabytki znajdujące się na liście Unesco, pozostałości azteckiego imperium, kolorowe mercado, można zobaczyć walkę lucha libre lub pomnik świętej śmierci. Musimy otwarcie przyznać, ze większości meksykańskich atrakcji nie widzieliśmy. Tłum Mexico City nas przygniótł. Za dużo, za ciasno, za wiele. W centrum za trudno się szło przed siebie. Xochimilco za bardzo przypominało nam targ owoców i warzyw pod Bangkokiem. Nie nasze to miejsce.



Żeby nie było, że nic nie widzieliśmy. W Teotihuacan 

Przed katedrą w Mexico City pomnik "naszego" papieża, zrobiony z kluczy przyniesionych przez ludzi. To klucze do ich serc.

Ogród domu Fridy Kahlo
W Mexico City najlepiej czuliśmy się siedząc i gaworząc z naszymi couchsurfingowymi gospodarzami i znajomymi. Jedno popołudnie spędziliśmy w biurowcu siedząc z kumplem Michała z, powiedzmy, Erasmusa w Kolonii. Miguel pracuje w jednostce podległej Ministerstwu Finansów, jeszcze nigdy w Meksyku nie widzieliśmy tylu ludzi w krawatach i białych koszulach! Miguel, ciągle uśmiechnięty, roztaczał przed nami świetliste wizje lepszego jutra Meksyku. Dużo pracuje, codziennie do późnych godzin nocnych, ale znalazł czas w ciągu dnia na 2-godzinny lunch J Z Sarą, koleżanką kolegi, spotkaliśmy się w Coyoacan. Niełatwo się było odnaleźć w tym tłumie. Przez korki dojechaliśmy do Coyoacan 40 minut spóźnieni. Dzwonimy do Sary z przepraszającym głosem, a Sara na to, że luzik, bo ona dopiero z metra wyszła… Zanim znaleźliśmy miejsce do zaparkowania, na miejscu stawiliśmy się godzinę spóźnieni. Umawiał się Polak z Meksykaninem J Jeden godzinę, drugi 40 minut spóźniony. Mamy z sobą „coś” wspólnego. 

Jak duże jest to „coś” odkryliśmy rozmawiając z jedną z naszych couchsurfingowych rodzin. Lety i Eduardo mają 10-miesięczną córeczkę – Zosię. Pracują w wielkiej korporacji i wiecie, co? Tak daleko mieszkamy, tak różne te nasze kultury, a tak podobne schematy. Pracują dużo, mieszkają w ogrodzonym apartamentowcu pośrodku mało urodziwych budynków. Codziennie spędzają dużo czasu na dojazdach, mało widzą siebie nawzajem, jeszcze mniej córeczkę. Już dawno doszli do wniosku, że nie tak to życie powinno wyglądać. Podjęli decyzję, że… rzucają pracę i wyjeżdżają. Za dwa miesiące, do Azji Południowo-Wschodniej, przede wszystkim do Tajlandii i Malezji.  Nie wiedzą na jak długo. Cieszą się baaardzo, ale i boją. Bo to przecież dalekie, tropikalne kraje, może nie do końca bezpieczne…? No i choroby tropikalne różne mają, muszą się na wszystko porządnie zaszczepić. Jak im powiedzieliśmy, że w Europie Meksyk postrzegany jest jako kraj bardziej niebezpieczny niż Tajlandia, również pod względem zdrowotnym, nie mogli uwierzyć. Tyle tysięcy kilometrów, a takie podobne myśli, obawy, decyzje, marzenia, lęki. Trzymamy za nich kciuki!

Z Miguelem na obiedzie, Ignaś drzemie to można pogadać

Z Sarą jemy tamales, Ignaś nie drzemie więc trudniej się gadało

Z Lety i Eduardo. Ignaś miał przez chwilę wózek, a Sofia nosidełko :)

No i po raz pierwszy od Stanów, Ignaś miał kąpiel w wannie. Ale był zadowolony!
Kilka zdjęć więcej:
Mexico City


Magda

Wysłano z ultrabooka Asus UX42VS

2 komentarze :

  1. Haha ;) My wlasnie przyjechalismy z Havany i jest tu tak cicho ze chyba wszyscy graja w kto sie odezwie ten... pierwszy dzien, pewnie potem sie zmini!

    OdpowiedzUsuń
  2. Basin, bo to tak już w podróżowaniu jest że ważna w odbieraniu miejsc jest tzw. "kolejność zwiedzania".
    Pewnie dlatego teraz zastanawiamy się, czy do ruin w Hondurasie nadkładać aż 60km, bo mamy już pewne doświadczenia zdobyte wcześniej w tym zakresie :)

    OdpowiedzUsuń