27 września 2012



OK, bądźmy szczerzy: My nie damy rady opisać już Ugandy dzień po dniu. Jakoś mamy tak pod górkę. Wy nie dalibyście pewnie rady przebrnąć przez kolejne posty. Robimy więc umowę: podgonimy trochę w jednym poście, skupiając się na najważniejszym.

Wiecie, że jak już wypożyczyliśmy motorki w Kampali byliśmy w Parku Narodowym Wodospadów Murchisona, wiecie że Boże Narodzenie spędziliśmy u rodziny Teddiego, i zjechaliśmy nad Jezioro Alberta.
Wiecie nawet z ostatniego postu, że w jakichś sposób znaleźliśmy się w samym rogu Ugandy i weszliśmy na wulkan Sabinyo.


O czym do tej pory nie mówiliśmy?

Na przykład o tym jak się znaleźliśmy pod tym Sabinyo!

Jechaliśmy szutrowymi drogami w swoim tempie, robiąc przerwy w każdej wiosce, nocując w jakichś zapomnianych noclegowniach. Zieleń, pagórki, koleiny na drodze.

Gorzej jak w takiej sytuacji nagle jechał samochód z naprzeciwka i za bardzo nie było jak zjechać na pobocze. Generalnie na zdjęciu naszym szerokokątnym nie wygląda to na coś trudnego, niemniej Madziulka miała niezłą lekcję jazdy po nieasfaltowych drogach. Dobrze że nie padało.

Najgorsze że po wielu godzinach jazdy nie można było sobie dogodzić smacznym obiadkiem. Matoke mieliśmy po dziurki w nosie.
Miło za to, że nie do wymiany opon nie trzeba było za bardzo zakasywać rękawów:



Niedaleko miasta Fort Portal, z którego dobrze już widać góry Ruwenzori, wybraliśmy targ, na którym Madziula dokonała znacznych zakupów tekstylnych - trudno było się zdecydować, który to materiał przywieźć sobie do Polski na ciuchy:

Jak się pojawia okazja, to trzeba brać, prawda?

No i nam się pojawiła świetna okazja na ponowne zobaczenie afrykańskich zwierząt.

Nasza droga prowadziła przez Park Narodowy Królowej Elżbiety.
Starczyło by historii na ze dwa wpisy ale skracając: przez Park prowadzą normalne drogi, niczym nie ogrodzone, ale żeby zjechać na boczne, trzeba wykupić bilet wstępu i pozwolenia itd itp. Po 3 godzinach namawiania Madziuli udało mi się ją namówić na moto-safari, sprzedawca biletów przekazał nam bilety, ale kontroler 2 metry obok nas nie przepuścił: na motorach nie wolno jednak.
No to pojechaliśmy drogą ogólnodostępną. Niby tereny otwarte, spokojne, wydaje się że pusto, ale w brzuchu jednak ciepło: nie ma tu płotu przecież, więc możemy spotkać każde zwierzę. No i o ile wszelkiego rodzaju sarenki itd nie wyglądają na niebezpieczne, to jednak jak widzimy bawoły robi się ciekawiej (podobno wystarczy plackiem na ziemi się położyć i bawół nie nic nikomu nie zrobi - bo ma tak rogi wywinięte że nie ma jak nabrać na nie człowieka, a kopytem go nie dotknie - nie sprawdzaliśmy koniec końców). Kiedy jednak w drodze na kemping widzę na drodze ślady stóp i wielkie kupy słoni w miejscu gdzie droga się krzyżuje z codziennym szlakiem słoni do wodopoju, emocje wyczekiwania są już naprawdę na bardzo wysokim poziomie. No i wreszcie widać: 200 metrów przed nami, tuż koło drogi, zza krzaka wylatuje w górę wielka kupa ziemi. Przede wszystkim słychać jednak syk powietrza przelatującego przez trąbę słonia! Co tu robić? Dojechaliśmy do miejsca, z którego mieliśmy nadzieję że damy radę nawrócić i uciec, ale nie mamy pojęcia czy słoń nas może zaatakować. Przede wszystkim jednak do kempingu brakuje nam już tylko kilku kilometrów, słońce zachodzi, a i nie mamy pewności czy w drugą stronę jakiś inny słoń nie odetnie nam drogi. Nie było z resztą czasu na takie gruntowne analizy.
Słoń przeszedł w międzyczasie przez drogę i był już doskonale widoczny. Madziula odchodziła od zmysłów i chciała czym prędzej zawrócić i uciekać, ale na szczęście zjawił się busik z japońskimi turystami. Zatrzymałem kierowcę i poprosiłem żebyśmy mogli przejechać koło słonia mając busa jako tarczę. Madziulka schowała się po właściwej stronie busa, a tymczasem..... busik zaczyna się cofać! A Madziula bez wstecznego nagle zostaje niekryta.
Może z tym kontekstem będziecie mogli się lepiej wczuć w ten filmik:


Dlaczego busik się zaczął cofać? Nie, bynajmniej nie dlatego, że kierowca się bał ataku słonia. Po prostu to Japończycy poprosili kierowcę, żeby ciut cofnął, bo w ich wielkich obiektywach słoń się nie mieścił......

Koniec końców zjawił się lokalny dżip. Kumpel kierowcy dał się namówić, żeby zamienił się z Madziulą na miejsca. Madziula w samochodzie, Ugandyjczyk na motorze.

Ufff. Dojechaliśmy do biura parku na półwyspie Mweya - tam gdzie Kanał Kazinga łączy się z Jeziorem Edwarda. Spanie w domkach okazało się nie być tanie, ale na szczęście jest chroniony, nieco oddalony kemping. Cały wielki kemping dla nas, oprócz tego tylko jeden ugandyjski namiot wesołej rodzinki z Kampali.  Podobno dwa dni temu na kemping weszły lwy i to chyba sprawiło że wymiotło turystów nieco. No dobra, to jak generalnie wygląda ochrona? Pan strażnik wieczorem przychodzi, rozpala ognisko, po czym się żegna i życzy miłej nocy. Zwierzęta się boją ognia, więc będziemy bezpieczni.
Atmosferka ciekawa, ściemnia się, więc już od tego ogniska do rana nie odejdziemy. Oglądamy film przy otwartym namiocie, jak tu nagle przed północą zaczyna masakrycznie padać. Pal licho że nasz namiot przecieka, ognisko się gasi!!! Wyobraźnia pracuje na 150%. Wiemy, że lwy może i nie przyjdą, ale co noc wdrapują się na ten pagórek  na którym śpimy nosorożce i słonie. Co chwilę wyciągam głowę z namiotu i świecę jak latarnia w okół, czy może już któryś się do nas nie dobiera, Madziula za to chowa się w śpiwór i ani myśli wyłazić z namiotu. Jakby te ścianki były problemem dla słonia....
Po jakimś czasie burza przechodzi i staramy się wskrzesić ogień na nowo. Nawet się udaje, ale spokojni to nie jesteśmy. Czas się masakrycznie dłuży. Dopiero przyjazd rodzinki do ich namiotu luzuje napięcie. I piwko, którym częstują.
Wstajemy jak jest jeszcze ciemno. Czyli wciąż pora zwierząt obowiązuje, ale my musimy podjechać do bramy parku.
Chytry plan wypada i udaje nam się znaleźć turystów, którzy wynajęli minibusa by wyjechać na poranne safari, i którzy podzielili się z nami miejscem w samochodzie w zamian za udział w kosztach.
Safari numer 2 z natury rzeczy jest mniej ekscytujące od safari numer 1. Niemniej do tej pory pamiętamy 3 widoki: lwa, który niespiesznie szedł przez sawannę (przydałby się teleobiektyw lub lornetka jednak - nawet nie wstawiamy zdjęcia bo żal), stado słoni, które majestatycznie przechodziły przez naszą drogę:
 i hipopotama, który jeszcze nie zdążył schować się w wodzie - do tej pory widzieliśmy je tylko właśnie taplające się w jeziorach i tylko musieliśmy sobie wyobrażać, jak wielkie są i jak właściwie wyglądają na żywo.


Po powrocie zdecydowaliśmy się jeszcze pojechać w miejsce, gdzie można zobaczyć szympansy, do wąwozu Kyambura. Gdyby goryle nie kosztowały 10 razy więcej, to pewnie właśnie je byśmy zobaczyli, ale jak najbardziej polecamy tę aktywność. Piękny spacer po dnie wąwozu, do którego schodzi się po stromym zboczu. Udało nam się szybko zlokalizować szympansy, a potem już przez 2 godziny zadzierać wysoko do góry głowę, by je sobie podglądać:

Szympansów jest wiele i to w różnych rolach: matki, ojcowie, dzieci. Przewodnik uczy nas, w jaki sposób znaleźć najlepsze miejsce do obserwacji i wyjaśnia ich zachowania. Bawią się, odpoczywają, przeraźliwie głośno nawołują, skaczą po drzewach. W pewnym momencie na trzy cztery wszystkie opuszczają się zwinnie po pniach drzew, i biegnąc po ziemi (u nas konsternacja czy zaraz wyskoczą zza krzaka na nas czy może biegną w odwrotnym kierunku) oddalają się w nowe miejsce. Fajnie!


Z trudem, ale udało nam się znaleźć miejsce na spanie w lokalnym standardzie, bo tubylcy odsyłali nas do gesthałsu za 230 usd i nie mogli się nadziwić, że jesteśmy biali a mówimy że nas nie stać :)

Następnego dnia ruszyliśmy wzdłuż Jeziora Edwarda w kierunku Sabinyo.
Znów napotkaliśmy słonie na drodze, lecz tym razem stały ze 200 metrów od drogi, więc nawet Madziula pozwoliła sobie foteczkę na ich tle zrobić:

Tak, to ten szary punkt nad mniej więcej na wysokości prawego nadgarstka Magdy :)

Obiecałem, że będzie to ostatni post, ale zmieniam zdanie. Kończę w tym miejscu, a co było dalej dowiecie się z kolejnego wpisu.

Tymczasem zamieszczam nasz skromny katalog ze zdjęciami z Parku Narodowego Królowej Elżbiety:

Queen Elisabeth National Park


A tu kilka ujęć z drogi, czyli od Jeziora Alberta do Edwarda (polecam!)

Od Alberta do Edwarda


Pozdrawiam

Michał

14 września 2012

Do Ugandy przyjeżdża się przede wszystkim dla goryli. A precyzyjniej, dla goryli górskich, bo te nizinne można zobaczyć w innych częściach Afryki i jest ich tysiąc razy więcej niż górskich, które żyją jedynie w dwóch miejscach: w Nieprzeniknionym Lesie Bwindi i w górach Wirunga. Oba te miejsca są w południowo-zachodniej Ugandzie, z czego góry Wirunga ciągną się jeszcze do Rwandy i Konga.

Goryle żyją w rodzinach, a ich odwiedzanie jest ściśle reglamentowane: jedną rodzinę może dziennie zobaczyć jedynie jedna grupa kilku turystów. Generalnie to świetnie dla goryli i świetnie dla budżetu Państwa - bo cena jaką płaci turysta za dzień spędzony na poszukiwaniu goryli i 60-minutowej ich obserwacji to 500 USD. Przepraszam - od kiedy kupiliśmy ceny już skoczyły i w Rwandzie płaci się obecnie już 700 USD. Co nie ma wpływu zasadniczo na zmalenie popytu.

My z tej przyczyny odpuściliśmy sobie tę przyjemność, choć zwłaszcza Madziula chętnie by sobie te zwierzęta poobserwowała. Podobnie wcześniej odpuściliśmy sobie czterodniowy treking w Ruwenzori ( bo to już by wyniosło koło 3000zl od łeba).

Chcieliśmy jednak w Ugandzie doświadczyć choć trochę gór i zdecydowaliśmy się na jednodniową wycieczkę w Wirundze. Łańcuch górski stanowi kilka wulkanów rozrzuconych po trzech krajach (Uganda, Rwanda i Kongo). W Ugandzie można wejść na Muhaburę (4127m), Gahingę (3474m) i Sabinyo (3674m). Oczywiście najchętniej by się weszło na najwyższy, ale zdecydowaliśmy się wejść na Sabinyo - to taki tutejszy Krzemieniec: na nim spotykają się granice trzech państw. Za bardzo tego pewnie nie czuć, ale można choć też rzucić okiem na wioski rwandyjskie i kongijskie.

Już przyzwyczailiśmy się, że w Afryce w góry od tak się nie chodzi. Trzeba wykupić bilet wstępu, jak również mieć ze sobą przewodnika wskazującego drogę i skauta chroniącego nas przed dzikimi zwierzętami. 60 usd od osoby.

Stopień trudności szlaku zmienia się proporcjonalnie do wysokości npm i wynika z naturalnej krzywizny stożka wulkanicznego.
Początek trasy to płaski spacer przez nieregularny las - dobrze można obserwować przybliżający się szczyt. Dostaliśmy specjalne gumiaki, w których dobrze się idzie przez rozmiękłe łąki. W pewnym momencie Madziula robi krok i gumiak zostaje w błocie, a Magda próbuje złapać równowagę by nie stanąć skarpetą w ciemnej mazi.

Stopniowo zwiększa się nachylenie i w pewnym momencie zamieniamy gumiaki na nasze buty górskie. Gumiaki ukrywamy w krzakach, a sami zaczynamy zasadnicze podejście. Wysokość nabieramy mozolnie błogosławiąc wysokie krzaki, dzięki którym idziemy w słońcu. Cieszymy się oczywiście, że trafił nam się prześliczny dzień bez jednej chmurki. Przez dziury w krzakach widać co raz dokładniej szczyt na który chcemy wyjść.
Gałęzie oblezione są przez pięknie wyglądające porosty - przewodnik tłumaczy nam że występują one tylko w miejscach, gdzie powietrze jest niezanieczyszczone. Oddychamy więc pełną piersią. W pewnym miejscu krzaki się kończą i wchodzimy na szczyt. Ale nie ten główny. Bo Sabinyo ma w zasadzie trzy szczyty. Po pierwszym z nich trzeba nieco zejść, by wdrapać się na drugi, po czym znów po lekkim obniżeniu atakuje się ostatni, trzeci szczyt, gdzie właśnie jest granica trzech państw. Trzy małe szczyki ustawiają sie w linię, której przedłużeniem są dwa pozostałe ugandyjskie wulkany. Przełęcze pomiędzy nimi są całkiem niskie i dla goryli nie stanowią żadnej bariery. Przewodnik tłumaczy, że goryle swobodnie przemieszczają się między państwami i akurat teraz wszystkie z tego obszaru są w Rwandzie. Pytam, czy kraje nie starają sie zwabiać do siebie goryli - bo przecież w innym wypadku ucieka im zarobek - ale przewodnik poważnie zaprzecza. Co ciekawe, on nigdy jeszcze w Rwandzie nie był. W miejscu w którym stoimi wioski rwandyjskie są równie blisko jak te ugandyjskie, z któych przyszliśmy. Nie mamy lornetki, ale tak na pierwszy rzut oka wyglądają porządniej. Blaszane dachy domów odbijają się w promieniach słońca - w Ugandzie wciąż nie są powszechnym standardem. Kiedyś musimy tam wpaść.
Podczas rozmowy o zwierzętach z przewodnikiem okazuje się, że można tu zobaczyć kameleony. Madziuli rozpalają się oczy, zaś przewodnik ze skautem zaśmiewają się z nas - jak to, nigdy nie widzieliście kameleona???

Póki co po krótkiej przerwie kanapkowej czeka nas podejście na 2 ostatnie szczyciki Sabinyo. Każdy wyższy 100 metrów od poprzedniego, problem jednak jest w nachyleniu. Zwłaszcza wejście na ostatni jest tak strome, że w zasadzie przewyższenie pokonuje się w całości po skleconych z gałęzi krzaków drabinach. Pode mną raz po jakiś czas załamuje się kolejny szczebelek owej drabinki. Muszę motywować nieco Madziulę, żeby wdrapała się dla pięknego widoku.

Na górze uzyskujemy panoramę 360 stopni. Teraz możemy rzucić okiem i na Rwandę i na Kongo. Przede wszystkim zaś na wulkany, które dalej się ciągną wzdłuż granicy rwandyjsko-kongijskiej.
Bardzo lubimy wulkany.
Pamiątkowe zdjęcie, łyki wody i w sumie musimy się zbierać. Przewodnik delikatnie pospiesza, bo według jego harmonogramu powinniśmy być już w połowie zejścia na dół.
Jak wiadomo jednak, wejście na szczyt to połowa sukcesu, drugim jest dotarcie do bazy.

Pierwsze schody to te na drabinie. Nieco łatwiej po niej wchodzić niż schodzić. Pojawia się problem znany jako "nie mam oczu z tyłu głowy", znany tutaj jako "nie mam oczu na łydkach". Tak samo jak czasem się zastanawiamy, jak koń stawia tylne łapy idąc po trudnym terenie, tak tutaj nie tak prosto schodzić po drabinie nie widząc gdzie są poszczególne szczebelki. Madziulka była więc nieco wystraszona, ale dzielnie i spokojnie pokonała trasę w dół i wkrótce wróciliśmy byliśmy już na pierwszym szczycie. Tam czekał na nas skaut, który z braku niebezpieczeństw na samej górze nie towarzyszył nam we wspinaczce na samą górę. W miedzy czasie jednak nie nudził się bardzo: postawił sobie na ambicję zaskoczyć nas i znalazł kamelona!

Słońce już tak nie pali, a wręcz schowało się za górą, jednak dopiero teraz widzimy, ile wcześniej się na maszerowaliśmy pod górę. Schodzimy, schodzimy i wciąż w dół. W końcu dochodzimy do miejsca, gdzie ukryliśmy gumiaki. Zejście zakończone, ale wciąż jeszcze kilka kilometrów po tych łąkach do końca szlaku.
Zamiast tysiąca słów niech przemówi to zdjęcie.

Jako że czasem gramy w totolotka, to i teraz liczyliśmy, że może a nuż przypadkowo trafimy na goryla. Oczywiście go nie spotkaliśmy, podobnie jak dzikich słoni, przed którymi miał strzec nas pan skaut. Przez radio przewodnika dotarła do nas jednak informacja, że goryli nie zobaczyła też tego dnia grupa turystów w lesie Bwindi. Powód? Goryle trzeba odszukać. Wiadomo, gdzie się znajdowały poprzedniego dnia, więc nie jest to wielka tajemnica, niemniej żeby się do nich dostać, trzeba iść przez niełatwy teren. I tego dnia właśnie w grupie turystów jedna osoba już nie miała sił. W konsekwencji cała grupa musiała zawrócić Zwrot pieniędzy by im się należał tylko w przypadku, jakby to przewodnicy nie rady znaleźć goryli. To nam, wstyd przyznać, poprawiło nieco humory - jak dobrze, że zdecydowaliśmy się na Sabinyo, a nie te goryle!

Wycieczka na Sabinyo dała nam choć trochę możliwości spędzenia czasu poza siodełkiem motoru w górach. Nie spotkaliśmy tego dnia żadnych innych turystów na tej trasie i zastanawiamy się w sumie, czy to wynik małego zainteresowania tą trasą turystów, czy jednak również poniekąd stawek - nawet osoby z zachodniej europy się dziwiły cenom. Kwestia ta oczywiście ma wiele aspektów i chyba nie miejsce tu na nią.
W tamtym momencie byliśmy po prostu szczęśliwi, że 100 metrów od końca szlaku czekało na nas wygodne łóżeczko.

Polecamy zdjęcia!

Mgahinga NP - Uganda

A tutaj relacja filmowa:


Pozdrawiamy

Michał

P.S.:  Nasz szlak w everytrail:

Mount Sabinyo Trek

>

22 czerwca 2012


Jest Boże Narodzenie 2011, po dwóch dniach spędzonych u rodziny Teddiego żegnamy się tuż po bożonarodzeniowym obiedzie by zdążyć dojechać przed nocą nad Jezioro Alberta. Madziula po dwóch dniach przerwy motocyklowej jedzie nadzwyczaj ostrożnie, by uniknąć nieprzyjemnych spotkań z ziemią. Kierujemy się do Butiaby - niewielkiej rybackiej wioski nad Jeziorem Alberta. Po drodze chcemy zobaczyć miejscowość Nyabyeya - a raczej polski kościół i cmentarz, które sie tam znajdują
Wrażenie jest niezwykłe. Jedziemy na motorkach po środku zielonych pagórków, przejeżdżamy przez wioski składające się z drewnianych chat, nagle ni stąd ni z owąd polskie miejsce.

Podobnie jak poznani przez nas Polacy mieszkający w Nowej Zelandii, do Ugandy w czasie drugiej wojny światowej trafili Polacy, wywiezieni na Syberię, a następnie uwolnieni, którzy chcieli dołączyć do Armii Andersa. Cywile zaś poprzez Iran trafili do Meksyku, Nowej Zelandii a i do Afryki.
Wspierani przez rząd brytyjski przetrwali czas wojny i wrócili do kraju. W międzyczasie jednak zdążyli wybudować wielki (jak na okoliczne standardy) kościół, niektórzy zdążyli umrzeć, inni się narodzić.




Co ciekawe, i kościół, i cmentarz wyglądały na bardzo zadbane - zastanawialiśmy się, kto to taki o nie dba.
Po krótkiej przerwie ruszyliśmy w dalszą drogę. Przejazd o tyle ciekawy, że atmosfera we wioskach była niezwykle radosna. Podczas kiedy w Polsce chronimy się od zimna za stołami i na ulicach wiele się nie dzieje, tam wioski były pełne ludzi, koło lokalnych kościołów powystawiane specjalne namioty. Każdy ubrany w najlepsze ciuchy jakie miał.
Jezioro Alberta jest jednym z Wielkich Jezior Afrykańskich, wypełniające Wielki Rów Afrykański. I rzeczywiśćie do jeziora trzeba zjechać z pagórkowatego płaskowyżu. Przepiękny moment warto uwiecznić to na fotce. Madziula więc jedzie swoim tempem, ja co chwilę przystaję, robię zdjęcie i doganiam Madziulę. Wszyscy zadowoleni. Do czasu. Za jednym zakrętem zaskakuje mnie Madziula, która zatrzymała się przed stadkiem małp. Na sypkim żwirku motor hamuję zbyt mocno i motor kładzie się  w sekundę. No to mamy 1:1 w wywrotkach. Madziula trochę się przejmuje drobnymi ranami, ale widzę, że w gruncie rzeczy jest bardzo ukontentowana.

Zachód słońca za pasem, więc jedziemy bezpośrednio nad jezioro. Jesteśmy bardzo zadowoleni, że udało nam się bez przeszkód dojechać w to piękne miejsce i staramy się uchwycić ten niezapomniany moment. Szum fal wody, gdaczące wielkie ptaki, śmiech młodych chłopaków przyglądających się umorusanym od kurzu drogi białym.



Dowiadujemy się, że z samego rana przypływają rybacy ze świeżo złowionymi rybami i decydujemy się być świadkami tego wydarzenia.Wracamy do centrum wioski i instalujemy się w jakiejś upadającej gospodzie, choć tego dnia jest to najlepszy pub w mieście i świętujący mieszkańcy są już mocno wstawieni, a końca muzycznej imprezy nie spodziewamy się.


Idąc po ciemku przez wioskę udaje nam się znaleźć jakieś miejsce na jedzenie.
Mimo huczącej muzyki nie mamy żadnych problemów ze snem i rano wstajemy zgodnie z planem by zdążyć zobaczyć rybaków.
Pomimo wczorajszej imprezy, nad brzegiem Jeziora pełno ludzi. Przede wszystkim rybacy, którzy wyciągają swoje łódki na brzeg i z miejsca zabierają się do sortowania rybek. Mniejsze przesypują do mis, które kobiety potem niosą na głowach gdzieś dalej - do wioski. Większe są od razu nad brzegiem jeziora bardzo sprawnie obrabiane.

Oprócz tych pracujących jest jeszcze liczniejsza grupa gapiów, którzy po prostu przyglądają się pracy innych i między sobą komentują. Wśród nich my. Zastanawialiśmy się, jakież to reakcje będą na nasze osoby. Powiedziałbym że neutralne. Ani przesadnie się nami nie interesują, ani też nie wypraszają nas ze swojego towarzystwa. Z niektórymi udaje nam się nawiązać kontakt i zdobyć zgodę na zrobienie zdjęć, jednak staramy się nie czynić tego zbyt natarczywie.


Kiedy już dochodzimy do momentu, że wyczerpaliśmy naszą ciekawość, wracamy do centrum w otoczeniu gromadki dzieci, których nie uda nam się pozbyć do końća naszej wizyty w wiosce.

Kiedy idziemy, nagle jeden chłopczyk robi gwiazdę, co nagradzamy naszym podziwem i śmiechem. Nie trzeba długo czekać, a zaraz mamy koło siebie gromadkę gwiazd, które nie chcą przestać świecić.
Idziemy jeszcze na śniadanko do wczorajszej jadłodajni, która otoczona jest bambusowym płotem. Płot ma jednak dziury, jak i drzwi. Zobaczcie tę sytuację sami:



Nic nadzwyczajnego ta Butiaba. I oto chodziło. Tego własnie chcieliśmy.


Nad Jeziorem Alberta

Pozdrawiamy

M.

11 maja 2012


Wśród blogów, które polecamy w znajdziecie blog Marty i Bartka, których poznaliśmy osobiście już w Warszawie, ale wirtualnie byliśmy w kontakcie znacznie wcześniej - rozminęliśmy się jadąc na południe w Argentynie - oni tymczasem podążali w Chile na północ. Zanim trafili do Ameryki Południowej, którą przejechali na motorach, byledajowie odwiedzili Azję, Australię i Oceanię, w tym Wyspy Marshalla.

Niezwykłe historie Marty i Bartka znamy z ich bloga i z ich ustnych opowieści, teraz zaś jest możliwość przeżycia ich raz jeszcze dzięki książce, która właśnie ukazała się na rynku: "Byle dalej, w 888 dni dookoła świata". Już sama kolorowa okładka, zaprojektowana przez tamtaramów zapowiada to, czego możecie się spodziewać w środku. Historie Marty i Bartka opisane są w sposób ciepły, dowcipny i nie wpadający w modną ostatnio "manierę niesamowitości", jak to określił znany krytyk podróżniczy Mariusz Jajeśniak. Ponad 2 lata podróży udało się wcisnąć w prawie 400 stron wypełnionych przepięknymi zdjęciami i tekstami.

Zapraszamy Was 23 maja o 19.00 do warszawskiego Klubie Podróżnika (Felińskiego 37) na spotkanie z okazji promocji książki. Spotkanie poprowadzi sam Grzegorz Chlasta z radia Tok FM, ale na pewno będzie okazja do bezpośredniej rozmowy z autorami i otrzymania autografu.

Autografy i dedykacje możemy załatwić również poza spotkaniem :-)

Pozdrawiamy

Michał i Magda

"Byle dalej", aut. Marta Owczarek, Bartłomiej Skowroński, wyd. Świat Książki

8 kwietnia 2012



W drodze niezwykle jest to jak wiele zależy często od jednego słowa, spojrzenia, uśmiechu do nieznajomego. Jak jedno pytanie, wskazówka, wypowiedziana wątpliwość, wykazane zainteresowanie, czy jakakolwiek inna interakcja z drugim człowiekiem jest w stanie zmienić nasz szlak, kierunek, nasze dni i doświadczenia. Efekt motyla. Tym razem zaczęło się od banalnego: „Możesz zrobić nam zdjęcie?” – zadanego zajętej fejsbukiem blondynce w Kampali. Byliśmy już gotowi do drogi, w pełnym, po-naszemu sklejonym moto-rynsztunku. Pierwsza fota ważna jest – rozpoczyna się historia :D Tak poznaliśmy Sienę, która po wymianie dwóch zdań i ustaleniu, że jedziemy w tym samym kierunku zaprosiła nas do domu swojego chłopaka pod Masindi na noc. Mieliśmy się odezwać jak tylko wrócimy z safari.

Krótki telefon, opis wskazówek dojazdowych, bo to jakaś kompletna beznazwowa osada 20km do Masindi. Było już co prawda ciemno, a my po ciemku nie jeździmy, ale taka okazja… nie można nie skorzystać… Generalne napalenie trochę zakleiło zdroworozsądkowość. Bo nie prowadzi tam asfalt a szuterek, ja nigdy na szutrze sama nie jechałam, a więc będę miała przed sobą jakąś godzinę jazdy, której zupełnie określić przez nieświadomość nie potrafiłam. Rozpisywać się tu za bardzo w tej materii nie będę, dość że dość szybko zorientowałam się że łatwe to to nie będzie. Kurz w oczach, korekcja soczewek wzmocniona Micha okularami z cylindrami na nieposiadany przeze mnie astygmatyzm, zaciśnięte zęby i przed siebie. Na półmetku nawet przez chwilę dumna z siebie byłam że na ślepaka do przodu sunę, może bardziej pełzając i skacząc niż jadąc, ale do przodu to do przodu! I może minutę po tym jak się sama w mózgu pochwaliłam, leżałam. Micho zebrał mnie z ziemi, wspólnie ustaliliśmy że nic mi nie jest i rozpoczęliśmy oględziny motka, coby straty oszacować. Silnik odpalił, hamulce działały, wygięła się tylko kierownica i tak jechałam dalej przed siebie na jeszcze większego ślepaka bo reflektor oświetlał od tej chwili głównie prawe korony drzew… Jechaliśmy więc w odstępie metrowym cobym cokolwiek z oświetlenia motorka Michowego korzystała. Później do korowodu dołączył Teddy – chłopak Sieny i tak dosunęliśmy do domu.

W pierwotnym planie mieliśmy już następnego dnia wyruszyć dalej, miły wieczór szybko jednak zmodyfikował nasze założenia – dostaliśmy propozycję spędzenia świąt w ugandyjskim domu na pięknej prowincji!



Z perspektywy czasu możemy spokojnie stwierdzic ze były to jedne z naszych najlepszych dni w Ugandzie, o ile nie najlepsze. Z co najmniej trzech powodów.
Pierwszy to oczywiście sam fakt mieszkania w ugandyjskiej rodzinie, doświadczanie niesamowitej gościnności, ciekawe rozmowy i możliwość obserwacji relacji jakie panuja pomiedzy członkami niestandardowej rodziny Teddiego. Pisze niestandardowej, bo naprawde niecodzienna jest historia jaka kryje się w tych niepozornych czterech scianach 20 km za Masindi. Teddy jest najstarszym synem swojej mamy Milly. Po wojnie domowej w Ugandzie załapał się na program stypendialny i tak wylądował w Stanach jako 9 letnie dziecko, rzucone z afrykańskiej prowincji w gąszcz betonu, pogoni, możliwości i samotności tego wielkiego, niby „lepszego” świata. Przez kilkanaście lat w Stanach przez brak kontaktu z domem zapomniał lokalnego języka, zdobył wykształcenie, przyswoił zachodni styl życia. Po czym odwiedził Ugandę i pojechał do domu. Od tej pory wraca regularnie, z USA się pewnie nie wyprowadzi jednak wykorzystując swoją wiedzę, umiejętności i znajomości stara się zrobić coś dla swojego kraju, dla swojej wioski. Nie wiemy do końca jak to się stało że wyjechał, ani co sprawiło że zaczął wracać. Jakiekolwiek pytanie dotyczące tego fragmentu jego historii rodziło jakiś ciężki do opisania grymas na twarzy, blokadę, niechęć do dzielenia się. Odpowiadał lakonicznie, wymowne milczenie pokazywało dobitnie trud doświadczenia. Wieczorami siadaliśmy przy ognisku, jedynym oprócz latarek źródle światła w domu. Tata siedział na klepisku pod ścianą przy radiu na baterie. Mama z siostrami uwijały się w kuchni gotując na ogniu wodę i matoke. Teddy wykorzystywał każdą przerwę w rozmowie na sprawdzenie maila w iPhonie, czasem poszedł właczyć maca żeby zadzwonić na skajpie do Stanów, po czym wracał rozstawić na klepisku swój wyposażony w kilka poziomic statyw z wypaśnym aparatem i arsenałem obiektywów, żeby zrobić zdjęcie siedzącej na ziemi mamie, rozgniatającej prymitywnymi narzędziami orzechy ziemne. Zderzenie światów.
Niesamowita była obserwacja relacji panujących w domu. Mama była ta najwazniejsza. Nikt nie odważył się jej sprzeciwić. Serdecznie i bardzo stanowczo wydawała kolejne polecenia swoim dzieciom, a te bez słowa zająknięcia, w totalnym posłuchu, ze spuszczoną głową szły je wykonać. Nawet jeśli w ich oczach pojawił się zalążek buntu, znikał szybciej niż się zrodził. Podobnie traktowany był Teddy. Jego cieple gesty i rozmowy ze starszym rodzeństwem i mama kontrastowały z lodowatym chłodem w kontakcie z tymi najmłodszymi. Jakby konsekwentna dyscyplina i brak spoufalania się miało być wychowawcze i pokazujące im ich jedyne właściwe miejsce. My natomiast traktowani byliśmy iście po królewsku. Rano pyszne herbatki z trawą cytrynową, jajka, matoke, zawsze miejsce do siedzenia, gdzieś w kącie siostra gotowa do zabrania naczyń i ich umycia, gorąca woda w misce do kąpieli i wielka serdeczność mamy, ciekawej nas, naszej historii, gotowej oddać wszystko dla naszej dobrego samopoczucia.



Drugi powód to uwielbiane przez nas życie na wsi. W Wigilię przeszliśmy się m.in.:na 5 godzinny spacer po okolicznych wzgórzach. Teddy jako przewodnik szedł na przodzie, waląc w trawę, żeby przestraszyć węże. Zrywaliśmy trzcinę cukrową, obieraliśmy ją zębami i wysysaliśmy słodki sok. Jedliśmy orzeszki ziemne, prosto z ziemi, ostatnie mango na drzewie znaleźliśmy. Micho zaliczał drzewa, była przy tym kupa śmiechu i zabawy.



Najlepsze było jednak samo Boże Narodzenie. 24. wzięliśmy sprawę w swoje ręce i zorganizowaliśmy namiastkę Wigilii gotując barszcz z torebki! Smakował jak nigdy!! Niestety tylko nam, dla reszty był za kwaśny… Z wielkim bólem wylewaliśmy go później w krzaki… Domowe przygotowania do Bożego Narodzenia zaczęły się rano. Miotły, żelazka na węgiel, szmaty, gary poszły w ruch zaraz po wschodzie słońca. Wszyscy uwijali się super szybko, żeby zdążyć na najważniejsze – mszę w kościele Zielonoświątkowców, w którymi to mama Milly była pastorem. Pastor wiadomo – najważniejszy, msza zaczęła się więc dopiero wtedy jak dzieci skończyły sprzątać i gotować. Reszta wiernych cierpliwie czekała śpiewając. W kościele stanęliśmy w samym kącie. Wiedzieliśmy że wioska nigdy nie widziała naraz trzech muzungu w kościele, nie chcieliśmy więc szokować, dekoncentrować, zwracać na siebie uwagi. Po chwili przyszedł jednak do nas brat Teddiego i wskazał miejsce dla nas przeznaczone – kanapę wyniesioną z domu, która została postawiona na ołtarzu  To co działo się później ciężko opisać słowami.
Zacznijmy więc od filmiku. Przez trzy kolejne godziny dominował śpiew. Tzn ja stałam i klaskałam, Michał próbował coś tam nucić a cała reszta jak w transie śpiewała, tańczyła, czasem krzyczała, a w przerwach i modlitwy były.


Było też przedstawienie z Marią i Józefem w roli głównej, przy czym aktorami były dzieci Mamy Milly :D Było ponadgodzinne kazanie wygłoszone przez syna Mamy Milly, specjalnie dla nas tłumaczone na angielski przez córkę Mamy Milly. No i świadectwa były, kiedy to każda osoba kierowała od Boga swoje podziękowania za miniony rok. Co ciekawe, najczęściej pojawiało się: Thank you for the visitors :D. My też musieliśmy przemówić. Jak powiedzieliśmy że pochodzimy z kraju Bońka, Laty i Szczęsnego, w którym niedługo odbędzie się euro, a obecnie jest mróz, gwizdom i radości nie było końca. Nie mówiąc już co się działo jak powiedzieliśmy, że to czego właśnie doświadczamy jest dla nas co najmniej nie-zwykłe i zapamiętamy to na zawsze….



Po kościele zebraliśmy się wszyscy przed domem na matach, jedliśmy dla odmiany – matoke w wersji odświętnej czyli z mięsem i podzieliliśmy się opłatkiem. Po doświadczeniach z barszczem każdy sięgał po niego z dużą rezerwą i obawą. Smak, a może raczej smaku-brak, podobny jednak do matoke – każdy więc schrupał ze smakiem!


Boże Narodzenie / Uganda


Madziula

1 kwietnia 2012

Masindi - miasteczko, w którym kończy się asfalt, a zaczynają szutry i afrykańskie Safari. Spodziewałem się tłumu turystów i touroperatorów. W takim gąszczu zawsze można złapać jakąś dobrą okazję.
Masindi zaskoczyło - turystów nie widać, agencji niewiele. Wiele osób na Safari zapisuje się jeszcze w Kampali i stamtąd jadą specjalnym transferem. Nie udało nam się dołączyć do jakiejkolwiek grupy, żeby obniżyć koszty transportu. Nie mając innej opcji, szybko musieliśmy przyzwyczaić się do kosmicznej ceny jaką zażądało biuro podróży za niebieskie mitsubishi z kierowcą. James okazał się być przesympatycznym towarzyszem podczas tych 24 godzin spędzonych razem.
Safari odbywa się w położonym nieopodal Masindi Parku Narodowym Wodospadu Murchisona. Obejmuje on obszar równiny wokół Nilu Wiktorii w miejscu gdzie wpada on do Jeziora Alberta. Naturalnie na terenie parku atrakcją jest przede wszystkim tytułowy Wodospad Murchisona, o którym później.
Zwierzęta, które każdy przyjeżdża tu zobaczyć, gromadzą się po tej drugiej stronie Nilu. Na noc więc pojechaliśmy spać w miejscu położonym niedaleko rzeki, tak by z samego rana przeprawić się promem i starać się wypatrzeć zwięrzęta o świcie.
Wiedzieliśmy, że z pewnością są w Afryce bardziej spektakularne miejsca na Safari, ale że to nasze pierwsze takie doświadczenie, po tym jak rok wcześniej oglądaliśmy zebry w Etiopii, byliśmy bardzo podekscytowani tym dniem. W przeszłości, za czasów Amina, zwierzęta zostały wybite tu przez kłusowników i żołnierzy, a proces odtworzenia będzie się ciągnął latami.
Z pewnością nie pomaga w tym proces wypalania buszu, który co noc powtarza się w parku o tej porze roku. Byliśmy w całkowitym szoku jadąc w nocy przez park w otoczeniu płonącego buszu i wszechobecnego gryzącego dymu. James starał się tłumaczyć sytuację, że to pracownicy parku kontrolują pożary by pobudzić ziemię do życia i zrobić miejsce na świeżą trawę, którą jedzą zwierzęta.
O wschodzie słońca stawiliśmy się w przystani promowej i wraz z kilkoma innymi busami zostaliśmy sprawnie przeprawieni na drugą stronę Nilu. Dachy do góry, teraz jedziemy na stojaka, wyglądając tej całej zwierzyny.
I pojawiły się - pierwsze antylopy!!!!! Piękne, dostojne, tak blisko, wcale nie uciekały! A może to nie była antylopa, tylko bawolec. Chociaż nie, to był chyba ugandyjski Kob. Tak czy siak, takich antylopowatych czy gazelowatych spotkaliśmy całe masy i nawet nauczyliśmy się odróżniać jedne od drugich, niemniej nie jest to takie proste i pewnie ta umiejętność już nam uleciała. Bardzo zgrabne, eleganckie i szlachetne zwierzęta. Ale wiadomo, że nie przyjechaliśmy tu tylko dla antylop.

Słoń! WOWW! Tuż przy drodze! Łamie trombą jakieś suche krzaki, patrzy się na nas, faluje uszami. Tyle się zdjęć słonia widziało w przeszłości, ale być kilka metrów od niego jest niezwykłym przeżyciem. Po kilku minutach karawana jedzie dalej. Wiadomo w poszukiwaniu kogo. Król jest przecież jeden. Chociaż Madziula najbardziej wyczekuje żyraf, i wkrótce widzimy niedaleko ich gigantyczne sylwetki, wystające z buszu. Jedna nieco ciemniejsza, druga troszkę jaśniejsza. James wyjaśnia, że po odcieniu można poznać, która z żyraf jest starsza. Zwierzęta dzielą się w katalogu Madziuli na dwie kategorie: przyjazne i nieprzyjazne. Żyrafy jednoznacznie zaliczamy oczywiście do przyjaznych. Szkoda, że ze ścieżek nie można zjeżdżać w bok, chciałoby się taką żyrafę zobaczyć z jeszcze mniejszej odległości. Choć od tej reguły zrobiliśmy wyjątek, wiadomo dla kogo. Parkowi przewodnicy wypatrują lwów, obserwując antylopy. Tam gdzie gryzą one spokojnie trawę, raczej lwa nie ma. Tam, gdzie stoją one na tzw. alercie, z głowami wysoko w górze i nastroszonami uszami i nosem, szanse są większe. Przewodnik przez lornetkę obserwuje sawannę, i po pewnym czasie stwierdza, że w dolinie, pod jednym z drzew musi leżeć lew. Nikt nie patrzy, to jedziemy. Zjeżdżamy ze ścieżki i jedziemy na przełaj pod to drzewo. Emocje wielkie. Pod drzewem leży lew. Podnosi głowę, obraca, wpatruje się w nas. Jesteśmy od niego tylko kilka metrów, będąc w samochodzie lęku nie czujemy, ale respekt tak. Lew na pewno nas się nie boi, ale też i nie rusza się z miejsca. Widzimy, jak głęboko oddycha. W drodze nad jezioro Alberta dowiadujemy się, że nasz lew ma uszkodzoną przez kłusowników łapę, i samodzielnie już nie poluje, lecz żywi się tym, co złowią dla niego lwice. Po tej opowieści lew jakoś tak traci w naszych oczach na męskości, no i satysfakcja z zobaczenia go tam mniejsza - pewnie codziennie jest pod tym drzewem, albo sąsiednim.

Nad brzegiem jeziora spotykamy hipopotamy, które chłodzą się w wodzie. Znamy to z Etiopii. Marzyłoby nam się kiedyś zobaczyć takiego hipopotama na lądzie. Przewodnicy zadowoleni z faktu, że lew został zaliczony, nie ukrywają, że szczyt emocji za nami. Ja jednak nie poddaję się i wypatruję dalszych zwierząt. Do antylop już rzeczywiście się przyzwyczailiśmy, podobnie jak do niewymienionych wyżej bawołów, jednak wciąż chcielibyśmy zobaczyć coś więcej. I udaje się: widzimy w oddali całkiem dużą rodzinę słoni, zmierzających do wodopoju, jak i dodatkowe żyrafy, nieco schowane za krzakami. Na sawannie z porannego chłodu wiele już nie zostało, i wiadomo, że taki upał najprzyjemniej spędzić nad wodą.
Głównie z tego powodu cieszymy się na rejs po Nilu. Łódeczką mamy podpłynąć do Wodospadu Murchisona. Podczas 2 godzin płyniemy w górę rzeki i jesteśmy zaskoczeni liczbą hipopotamów, ale i słoni, które widzimy. Zawsze tak jest, że jak się wiele nie oczekuje, można się miło zaskoczyć. Dzięki przewodnikowi udaje nam się wypatrzeć nawet kilka krokodyli.  Po trzech gozinach patrzymy jednak głównie na wprost, a nie na boki. Wodospad Murchisona nie jest może najwyższy z tych co widzieliśmy, jednak szczególnie o tej porze pięknie oświetlony przez słońce prezentuje się fantastycznie: wielka masa wody z hukiem rozbija się przez wąskie skalne gardło. Więszkość ludzi, w tym kilkupokoleniowa grupa hindusów, zostaje na pokładzie, my zaś z kilkoma innymi osobami idziemy na spacer prowadzący od stóp do szczytu wodospadu. Niby tylko godzinka drogi, niemniej w tym klimacie można się całkiem zmęczyć idąc pod górę. Jakikolwiek trud z nawiązką rekompensują widoki, więc jeśli tam będziecie - polecamy to doświadczenie.

Na parkingu koło szczytu wodospadu czeka na nas już James, z którym pędzimy do Masindi. Jesteśmy usatysfakcjonowani. Może rzeczywiście Uganda najlepszym miejscem do obserwacji zwierząt nie jest, ale jak na pierwszy raz, było super! Ciągnąca się po horyzont surowa sawanna, stada gazel i antylop uskakujące co chwilę przed kołami samochodu, olbrzymie słonie kroczące w stadach do ujęć wody, wyłaniająca się raz na jakiś czas wśród gałęzi długa szyja żyrafy, no i ten jeden jedyny widziany z takiego bliska lew!!! Na pewno nie był to nasz ostatni raz :]



Safari w Murchinson Falls


Michał i Magda





17 marca 2012

Dzisiaj pożegnaliśmy naszego kolegę - Kubę Fedorowicza. Kuba zginął tragicznie w Gdyni tydzień temu.

Przez nasze głowy przewala się wciąż miliard myśli, miliony pytań, tysiące wspomnień. Nie było nam dane poznać w życiu wiele tak inspirujących osób jak Kuba. Kochał życie, czynnie marzył, miał w sobie taką trudną do opisania w słowach, zarażającą "parę" i odwagę do wytyczania drogi po swojemu, zawsze do przodu. Pozytywny, nieszablonowy, roześmiany, z wieloma planami i marzeniami na przyszłość. Doceniający "tu i teraz", cieszący się na to, co przed nim. Bo przecież można żyć tak ciekawie, z pasją, trzeba tylko chcieć i być głodnym nowego.


Kuba! To oczywiście sprawa indywidualna, ale wierzymy, że musisz mieć teraz naprawdę piękną perspektywę na naszą Ziemię. Może oglądasz teraz taniec derwiszy, a jutro zerkniesz co tam w Cordillera Blanca słychać, po drodze zawijając do świata podwodnego, bo trochę już upłynęło od nurka ostatniego.

Do zobaczenia.

24 lutego 2012



Z samego rana odebraliśmy motocykle, pożegnaliśmy się z Dominikiem i Laurancem, i zaszyliśmy na tyłach backpackerskiego hostelu, do którego to Boxery zostały nam przyprowadzone. Madziula dwudziestogodzinny kurs motocyklowy zakończyła we wrześniu. Musiała więc siąść na motor i przypomnieć sobie krok po kroku wszystkie manewry. Ruszanie, zawracanie, hamowanie, niezliczone kółka. Z każdą minutą czuła się co raz pewniej. W końcu przywiązaliśmy nasze plecaki do siedzeń pasażera i zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie, dzięki pomocy pewnej białej turystki z Kanady. Przy okazji okazało się, że Siena jedzie następnego dnia do Masindi (jakieś 215km od Kampali), a więc w to samo miejsce co my. Masindi leży u wrót do Parku Narodowego Wodospadu Murchisona, w którym chcieliśmy wybrać się na jednodniowe safari.

A więc zaczynamy!!! Ruch w Kampali jest nieprawdopodobnie chaotyczny, więc nawet dla doświadczonych kierowców stanowi wyzwanie. Jak tu szybko włączyć się do ruchu, jak bezpiecznie skręcić w prawo (pamiętajmy – ruch lewostronny!)? Madziula nie wiadomo czy bardziej skoncentrowana czy przerażona, trzymała się blisko mojego motoru, jednak w pewnych momentach było naprawdę emocjonująco. Na szczęście kierowcy widzieli co się dzieje, nie dość że pewnie jedyna w danej chwili kobieta na motocyklu w Ugandzie, to jeszcze biała, i być może z troski o swoje bezpieczeństwo potrafili ten jeden raz w życiu przystanąć i przepuścić Magdę.



Staraliśmy się unikać zatłoczonych ulic i skrzyżowań. I dalej już było tylko lepiej i łatwiej, choć przeżyliśmy chwilę grozy kiedy to pierwszy raz minęliśmy jadący z naprzeciwka autobus. Crazy busy w Ugandzie to prawdziwa zmora motorów. Samochodów zresztą nieraz też. Gaz w podłogę, stówka na liczniku środek jezdni i przed siebie. A reszta chcąc nie chcąc musi uciekać na boki, w pobocze, miedzy stragany w mieście, gdziekolwiek.

Im dalej od Kampali, tym mniej zabudowań, mniej ruchu i co raz mniej intensywnej zieleni. Za to co raz więcej Polaków. Od mojej znajomej dostaliśmy kontakt do Wojtka - młodego Franciszkanina, który jest na misji pod Kampalą w niewielkiej miejscowości Matugga. Oprócz Wojtka jest jeszcze dwójka Polaków: Szymon, i Adam, który przyjechał poprzedniego dnia. Wojtek pokazał nam dopiero co oddany budynek zakonu, porządnie i skromnie wykończony, jednak na tle otaczającej architektury bił w oczy europejskością. Obok budowana jest szkoła z boardingiem, w której dzieci będą się uczyć i mieszkać. Dopiero później przyjdzie czas na kościół - póki co msze odbywają się w tymczasowej kaplicy. Strasznie miłe spotkanie. Tematów do rozmowy oczywiście tysiące i moglibyśmy pewnie spędzić ze dwa dni na miejscu, ale chcieliśmy jechać dalej na północ.

Wojtek
Wojtek zapewniał, że do Masindi droga jest prosta, pusta, i zdążymy dojechać jeszcze tego samego dnia. Polecił jeszcze wypatrywać wielkiego krzyża po prawej stronie drogi koło miejscowości Kakoge - tam jest kolejna misja franciszkanów.
I jakoś tak wyszło, że u tych franciszkanów w Kakoge na noc zostaliśmy. Zajechaliśmy bez żadnych oczekiwań, po prostu chętni zobaczenia misji nieco od środka.
Natrafiliśmy na ojca Stanisława, który ma obecnie 80 lat i trzyma się fantastycznie. Księdzem jest od ponad 50 lat, a od ponad 30 lat przebywa na misji w Afryce. Przed Ugandą spędził wiele lat w Zambii, ale do Polski już nie wróci - próbował i wrócił ponownie do Kakoge. Ojciec Stanisław oprowadził nas po misji pokazując i tłumacząc wszystko co nas otaczało. Opowiadał o pladze termitów i wytrwale rozgrzebywał termitiery aż znalazł małego białego robaka. Odkryć było więcej ze ananasy rosną na krzaku, a nie jak kokos na drzewie, a groby na cmentarzu przy klasztorze są dla bezpieczeństwa, bo przez wszechpanujący fatalizm ludzie boją się do nich zbliżać w nocy. Dużo usłyszeliśmy o instytucji witch doktorów, którzy pełnią rolę wyroczni orzekającej m.in. o winie w przypadku złego wydarzenia nawiedzającego wioskę lub czyjejś śmierci. Ponieważ nic nie dzieje się bez przypadku, wiele osób wciąż udaje się do takiego witch doktora po radę, choć pewnie w tym przypadku wyrok byłby lepszym określeniem. Rolą wyroczni jest bowiem znalezienie winnego zaistniałej sytuacji. Znajomemu ojca Stanisława taki zaklinacz wszedł kiedyś do domu, to po policję zadzwonił, ale okup w postaci blachy z dachu zapłacić musiał.

Ojciec Stanisław, w tle krzyże-obrońcy











Oprócz Ojca Stanisława na misji spotkaliśmy jeszcze trzech ojców. Bogusława poznaliśmy jak chory na malarię leżał w łóżku z butelką wina w ręku. No cóż i tak leczyć się można :D Wyszło jednak bardzo szybko, że butelki po winie mszalnym doskonale się nadają do trzymania przegotowanej wody.   Poznaliśmy również Ojca Marka, który nam udostępnił pokój dla gości, i Ojca Mariana. Ciekawe jak tak różne i silne charaktery funkcjonują ze sobą na tak małej przestrzeni.
Na misji poznaliśmy też Gosię, która będąc młodym lekarzem zorganizowała zbiórki leków i przyjechała z nimi leczyć Ugandyjczyków. Jeden z ojców wiezie dżipem Gosie do wioski, tam wieści się szybko rozchodzą i po całym dniu przyjmowania pacjentów niewiele leków zostaje, więc Gosia dokupuje je na miejscu.


Po miłym wieczorze spędzonym na rozmowach przy okrągłym stole w jadalni i dobrze odespanej nocy  przyszła pora pożegnać się z klasztorem, który żyje przecież swoim rytmicznym życiem, i wyruszyć w drogę do Masindi.
Odcinek jak z Kielc do Krakowa, tyle że przy znikomym ruchu i fantastycznym asfalcie niedawno położonym na prostej jak drut drodze był czystą przyjemnością. Jechaliśmy przez otwarte, lekko pofalowane tereny, przystawaliśmy przy kopcach termitów, i oczywiście na mostach nad rzekami. Wiadomo że tam koncentracja fauny jest największa, więc jakoś naiwnie staraliśmy się wypatrzeć jakieś wielkie zwierzaki. Ale czas na nie miał dopiero nadejść.

Pozdrawiamy!

M i M

10 lutego 2012


Cornelius i Grace z dziećmi
Dwie pierwsze noce spędziliśmy u rodziny z elity intelektualnej Ugandy. Cornelius wykłada i robi doktorat na uniwersytecie poświęcony szaradom, jego żona Grace pracuje na wysokim stanowisku w tutejszym GUSie. Oprócz trzech własnych synków w domu mieszka dodatkowo chłopak pomagający w ogarnięciu domu, i jeszcze chyba kuzynka – jej koneksji do końca nie zrozumieliśmy. Cornelius należy do kościoła prawosławnego, i wśród jego licznych wycieczek do Europy kilkukrotnie odwiedził Polskę. Bez chwili zawahania przypominał sobie polskie nazwy: Warszawa, Białystok, Supraśl. Supraśl! Wstyd się przyznać, ale musiałem sprawdzić potem gdzie to dokładnie w Polsce leży. Rodzina Corenliusa pochodzi ze wschodniej części Ugandy, gdzie nie mówi się w dominującym w stolicy języku luganda. Często w Kampali można usłyszeć, jak Ugandyjczycy mówią ze sobą po angielsku. Podobnie jak u nas, do stolicy przyjeżdżają zewsząd za chlebem ludzie z prowincji (jak my), i dla nich angielski jest jedyną szansą na dogadanie się. Zdziwiło nas jednak, kiedy dzieci Corenliusa między sobą mówiły po angielsku. W szkole od pierwszej klasy dzieci uczą się po angielsku – wszystkich przedmiotów. Na terenach wiejskich często dopiero od 4tej klasy, a często i w ogóle. Jak możecie sobie wyobrazić, tematów do rozmowy z Corneliusem i Grace nie brakowało i był to znakomity wstęp do poznania kultury Ugandy. Jedynie zmęczenie podróżą zaganiało nas do łóżek. Ale zanim jeszcze to nastąpiło, oddzwonił Mucho, który wciąż jeszcze był w minivanie i znalazł Magdy kurtkę i odłożył ją dla nas na dworcu autobusowym,  a sam jeszcze w nocy pojechał do Burundi.

Zobaczcie, jak zmieniają się humory po dobrze przespanej nocy:


Dzień w Kampali potraktowaliśmy całkowicie organizacyjnie – z samego rana odebraliśmy kurtkę, potem odwiedziliśmy biura i Emiratów i Etiopczyka, ale tutaj niestety żadnych wieści o naszych bagażach. Byliśmy zdeterminowani jednak, by w Kampali spędzić tak mało czasu jak to możliwe – owszem, z polskiej perspektywy miasto to prawdziwa egzotyka, ale przy tak małym budżecie czasowym chcieliśmy jechać w prawdziwie interesujące miejsca. Dlatego z miejsca ruszyliśmy szukać motorów do wynajęcia.
Boda-boda to ugandyjskie taxi. Kiedyś, w formie roweru, gdzie pasażer siedział na specjalnej poduszce na bagażniku nad kołem. Wciąż do zobaczenia na prowincji. W miastach królują niewielkie motocykle. 8 koni mechanicznych musi wystarczyć, żeby przewieźć do 5 pasażerów, lub też dostarczyć pokaźny ładunek. I takich taksówkarzy, tzw. boda-boda driverów zaczepialiśmy jeden po drugim.
Dominik (l.) i Laurance (p.)

Koniec końców, dobiliśmy targu z Dominikiem, i jego kolegą Laurancem. Dwa motory, siedemnaście dni. Czas świąt, więc de facto musieliśmy zapłacić im co najmniej więcej niż to co byli w stanie samodzielnie wypracować. Konkretnie: 45zł za motor za dzień. Połowa sumy płatna z góry, połowa po oddaniu motocykli. Depozytu żadnego nie chcieli. Teoretycznie moglibyśmy sprzedać motory komuś bez papierów i spokojnie wrócić do Polski. Jedynym zabezpieczeniem były ksera dowodów tożsamości. Dominik i Laurance właściwie postawili tylko jeden warunek, który zapisaliśmy zresztą w umowie: raz na tydzień będziemy wymieniać olej w silniku. OK!

Po motory zgłosić mieliśmy się następnego dnia, tymczasem postanowiliśmy zakupić niezbędne ciuchy i plecaki, by móc wyruszyć z Kampali nie oglądając się na bagaż. Ale kiedy szczęście uśmiecha się do nas, to już szeroko: poznana w Ethiopianie pracownica biura dała znać, że bagaże przyleciały i będą do odbioru jeszcze tego samego wieczora. Oczywiście z ponad godzinnym opóźnieniem w stosunku do ustalonej godziny, więc mieliśmy  okazję dowiedzieć się, dlaczego właściwie tak wiele bagaży gubi się na tej trasie. Otóż w Ugandzie w ostatnim czasie występują problemy z paliwem, i  pewnego razu samolot zostawił w Etiopii bagaże pasażerów, za to przywiózł więcej paliwa. Od tego czasu nie są w stanie uporać się ze spiętrzeniem.
Najważniejsze, że się udało. W takim razie nie ma na co czekać, wreszcie w drogę!


Kampala / Uganda



Pozdrawiamy!

Michał
P.S.: Zachęcamy do zobaczenia filmów zrobionych w Kampali, dostępnych na naszym kanale na youtubie. Możecie również wpisać w wyszukiwarkę dwa słowa: michalmochon kampala

5 lutego 2012


Długo czekaliśmy, ale wreszcie nadchodzi weekend naszego wylotu do Afryki! Lecimy dopiero w niedzielę rano. W sobotę jeszcze wigilia z przyjaciółmi z liceum, dopiero po powrocie pakujemy się. Madziula pada, ja dopinam walizki po 4tej.

Wstajemy nieprzytomni. Na lotnisko podrzuca nas Karwas i sprawnie przechodzimy z kaskami pod pachą pod terminal. No nie! Zapomniałem prawo jazdy! Tak to jest robić wszystko na ostatnią chwilę. Będzie musiało wystarczyć moje przedawnione międzynarodowe. Damy radę.

Zmęczenie nakumulowane w ciągu ostatnich dni zabija emocje. Cieszymy się, przysypiając w każdym możliwym miejscu. Czeka nas doba podróży i trzy loty Warszawa - Kair - Addis Adeba - Entebbe.

Do Kairu lecimy LOTem, widzimy śnieg  w Bieszczadach i górach Rumunii, kapitan zresztą ochoczo informuje o każdym przekroczeniu granicy. Patrzymy na GPSa i widzimy że nie kłamie :) Budzimy się wlatując nad Egipt, zataczamy piękne koło nad miastem, rozpoznając znajome miejsca w centrum, a nawet wypatrujemy piramidy. 
Mamy 8 godzin w oczekiwaniu na kolejny lot. Specjalnie w Warszawie nadaliśmy bagaże do samej Ugandy, żeby móc na lekko skoczyć do centrum.  Z nagłówków internetowych gazet wiemy,  że w Kairze niespokojnie, dlatego dopytujemy czy bezpiecznie jechać do centrum. Większość osób  twierdzi, że wszędzie poza placem Tahrir bezpiecznie, aczkolwiek znajdą się i usłużni, którzy rekomendują wziąć taksówkę z kierowcą i z nim zwiedzić z samochodu centrum.
Postanawiamy wykorzystać szansę na rewizję zeszłorocznych wspomnień z Kairu i bierzemy taskówkę do Khan el-Khalili - centrum dla turystów. Nie widzimy żadnych protestów, ani zamieszek. Po raz kolejny widzimy że media pokazują wycinek rzeczywistości. Ten najbardziej spektakularny, najkrwawszy, pełen akcji. Tymczasem w starym Kairze jedynym śladem protestów są samochody wojskowe transportujące żółnierzy w okolice budynków rządowych. W pozostałych częściach miasta życie toczy się swoim regularnym rytmem. Jest niedzielny wieczór, zadzwiająco pusto. 
Ani turystów, ani sprzedawców. Kilka uliczek w bok i ludzie niezwykle ciepło i przyjaźnie reagują na nasze twarze. Cieszą się że jesteśmy w takim czasie. Tylko znów dziwią się, że na tak krótko odwiedzamy Egipt. Mamy czas na herbatkę, sziszę, i poobserwowanie życia. Wracamy na lotnisko. Po drodze przez pewien czas chcąc nie chcąc jedziemy wraz z innymi goścmi pewnej pięknej pary młodej, zobaczcie sami:




Przy odbiorze kart pokładowych upewniamy się, że nasze bagaże polecą z nami. Ku naszemu zdumieniu sprawdzenie nie przebiega w systemie, lecz wysłany zostaje jakiś goniec, który po 10 minutach wraca z naszymi bagażami. No nic, najważniejsze że wiedzą gdzie są. Nadajemy je więc raz jeszcze.
Lot o 3ciej w nocy, więc Madziula drzemie na ławeczce czekając na samolot, ja czytam przewodnik i zapoznaję się z mapą Ugandy - czas już wreszcie coś postanowić. Wreszcie nadchodzi czas odlotu i kolejne 4 godziny lecimy na południe. Budzimy się na niedługo przed lądowaniem, obserwując wspaniały wschód słońca, i podejście do lądowania nad suchą i żółtą Etiopią.
W Addis znów czekamy na kolejny lot w znanych rolach: połowa nas drzemie, połowa na warcie. Zmęczeni niewyspaniem, ale podekscytowani tym co nas czeka meldujemy się przed gate'em. Cierpliwie czekamy na to aż dostaniemy karty pokładowe, a tu tymczasem wreszcie informują nas, że nie lecimy tym samolotem, tylko następnym. Na szczęście następny lot jest już za dwie godziny, i to wykonywany przez Emiraty, jednak  nie tego oczekiwaliśmy. Kilku innych pasażerów jest w podobnej sytuacji, dwie dziewczyny które już od wczoraj czekają na lot do Ugandy płaczą, rozhisteryzowane próbują się na siłę wedrzeć do samolotu, żeby je wyprowadzić muszą być wzywani ochroniarze. My się martwimy głównie tym, że przez tę stratę dwóch godzin nie uda nam się jeszcze dziś znaleźć motorów, i będziemy musieli dodatkowy dzień spędzić w Kampali - niestety, przy tak krótkim wyjeździe każdy dzień jest na wagę złota.
Dwie godziny zlatują bardzo szybko, w oczekiwaniu na nowe karty pokładowe. Dzwonimy do Corneliusa z Coachsurfingu, że będziemy nieco później, rozmawiamy z innymi którzy nie załapali się na wcześniejszy lot. Znów zaczyna być nerwowo, bo do odlotu Emiratów zostały już tylko dwa kwadranse, a babki z Ethiopiana  ni widu ni słychu. Koleżanki z biura spokojnie odpowiadają, że zaraz będzie. Kiedy wreszcie przychodzi, biegniemy wszyscy do gate'u i meldujemy się na pokładzie. Zdecydowana większość pasażerów wsiadała na pokład w Dubaju, wśród nich widzimy wielu Anglików z dziećmi.
Tym razem największy samolot, za to krótki dystans, więc ledwo skończyliśmy obiad i już zaczynamy się zniżać. Trochę chmur i turbulencji.
Lądujemy. Jest soczyście zielono. Płacimy 50 usd od osoby za wizę i dajemy sobie wbić kolejny stempel do paszportu.
Na karuzeli bagażowej nie znajdujemy naszych bagaży. No tak, powiedziano nam że bagaże poleciały tym samolotem do którego nam się wejść nie udało. Idziemy do biura bagażu zagubionego. Przed nim pryzma kilkudziesięciu plecaków, walizek i tobołków. Przeczesujemy ją wielokrotnie, ale i tu nic swojego nie widzimy. Mamy nadzieję, że może gdzieś tutaj na zapleczu leżą grzecznie nasze plecaki, dlatego grzecznie stajemy w wielgachnej kolejce tych, co już wiedzą że bagaż stracili. W kolejce spotykamy resztę naszych kompanów z Addis. No proszę, nikt nie ma bagażu, jedynie dwie Ugandyjki, co nie przesiadały się w Addis, znalazły swoje plecaki i zadowolone opuszczają lotnisko.
Kolejka się ślimaczy, spisanie wniosku jednej osoby zajmuje obsługującemu dobre 40 minut. Ręczne wypełnianie, kserowanie dokumentów, szuranie klapkami po ziemi. Jakoś spokój obsługi wcale nam się nie udziela. Nie mamy najlepszych doświadczeń ze zgubionym bagażem - ostatnio szukali go ponad 4 miesiące... Znów dzwonimy do Corneliusa, że będziemy później. Wreszcie i my składamy wniosek. Obsługa nie ma pojęcia, gdzie jest nasz bagaż, gdzie ostatni raz był widziany, i kiedy się można go spodziewać. Jak będą wiedzieć, dadzą znać. Ciężka konfrontacja afrykańskiego życiowego relaksu z europejską spinką. Pytanie co lepsze dla wewnętrznego dobrego samopoczucia.
Na lotnisku idziemy do biura Emirates, odsyłają nas do Ethiopiana, ci mówią żeby dzwonić następnego dnia. Kupujemy kartę SIM, coś czujemy że nam się tu nie raz przyda. Przy okazji zyskujemy towarzysza. Mucho pochodzi z Bujumbury, ale od kilku lat pracuje w Kairze. Teraz jest w drodze do domu na Boże Narodzenie, więc z Kampali jedzie dalej już autobusem. Plecak obiecano mu dostarczyć do domu, ale mimo , że wygląda dla nas zupełnie jak każdy inny Ugandyjczyk, Mucho jest w obcym kraju, i porozumieć może się jedynie po angielsku. Trudno jakoś nam zrozumieć dlaczego wydaje się być bardziej zagubiony niż my.

Jedziemy jednym minibusem do Kampali, to niecałe 40 km od lotniska. Wszystkimi zmysłami chłoniemy to co nas otacza, mgliste wyobrażenie na podstawie kilku zdjęć z internetu nabiera konkretnych kształtów, i do tego jeszcze dynamiki. Madziula przerażona odkryciem, że w Ugandzie ruch lewostronny - ani na piechotę, ani na motorze łatwo nie będzie. Wzdłuż drogi ciągną się zabudowania. Co chwilę stajemy, by wysadzić, bądź to zabrać pasażera. Jedziemy w godzinie szczytu, więc do Kampali dojeżdżamy po ponad godzinie, już w ciemności. Dokładnego adresu Corneliusa nie mamy, bo nawet on sam go nie zna. Dzięki GPSowi wiemy jednak, przy którym rondzie musimy wysiąść z busu. Wygramalamy się w pośpiechu z tylnej ławeczki. Rozbudzona Madziula po chwili orientuje się, że zostawiła w minivanie swoją softshellową kurtkę. Rzucam się w pogoń za busem - w takim korku nie mógł ujechać daleko. Ale znaleźć go nie sposób! Każdy minivan jest biały, tej samej marki. Igła w stogu siana.
Dzwonimy do Mucho, który przecież nadal jedzie w busie, ale dodzwaniamy się do jego rodziny w Bujumburze. Co za pech. Kurtka, kupiona w Polsce w szmateksie za 14 zł, tutaj jest dla nas bezcenna.
No nic. Późno już, jedziemy do Corneliusa. Tym razem na motorze, w trójkę. W całej okolicy ciemno, nie ma prądu. Po 5 km dojeżdżamy do punktu według którego trzeba rozpocząć szukanie domu według opisu podanego przez Corneliusa. Oświetlając drogę komórką idziemy pod górę szukając charakterystycznych punktów opisanych przez Corneliusa. Wiele nie widzimy, więc pytamy o nie zdziwionych mieszkańców, ale niestety powoduje to tylko jeszcze większe zdziwienie na ich twarzach. Znowu dzwonimy do Corneliusa. Jest dobrze, idziemy w dobrą stronę. Po chwili spotykamy naszego uśmiechniętego gospodarza, i już choć wiemy, że noc spędzimy w miłym miejscu. Jak to dobrze, że ten dzień się wreszcie kończy...

Pozdrawiamy

Pierwsza porcja zdjęć:

Kair



M. i M.